Cześć, z góry chciałbym się ze wszystkimi przywitać i ostrzec, że nadchodzi dłuższa litania, bo zwyczajnie nie mam komu się wygadać, a chyba muszę.
Chyba, bo chyba skończył się mój związek z kobietą, którą miałem za tą jedyną, chociaż nawet na tym forum nieraz czytałem jak to w tym wieku jeszcze gówno wiemy i nie ma takiej opcji, to ja zawsze, po każdej kłótni i każdym rozłamie wciąż wierzyłem, że damy radę i będzie tylko lepiej. Ale tym razem myślę, że to koniec. I nie wiem co z tym fantem zrobić.
Nie będę opisywał całej naszej historii, bo wierzcie, że można by z tego zrobić parę sezonów niskobudżetowego serialu z ameryki łacińskiej, więc opisze wszystko pokrótce.
Poznaliśmy się zaraz przed maturami, pierwsze 3 miesiące były słodkie i niewinne, pierwszy poważny związek dla mnie i dla niej. Potem zaczęło się psuć i jak zaczeliśmy się wtedy kłócić tak już nie przestaliśmy i nasz związek zamienił się w pasmo ciągłych kłótni i godzenia się. Kłótnie średnio co kilka dni, w przeciągu roku może ze 2 razy był tydzień bez kłótni. Zrywała ze mną dobre 10 razy, ale ja zawsze wierzyłem, że będzie lepiej.
To naprawdę piękna kobieta o dobrym sercu, jest świetnym człowiekiem, do rany przyłóż. Gdyby tylko była stabilna emocjonalnie.
Jakoś od pół roku kłótnie się zmieniły, chyba zaczęło się już wszystko wypalać. Nieraz słyszałem, że jestem dupkiem, sukinsynem i plagą tego świata, raz w samochodzie wykrzyczała mi twarz, że mnie nienawidzi. Nie robię z siebie świętego, z początku odpowiadałem na to obojętnością ale z czasem przestałem się kontrolować i darliśmy się na siebie nawzajem. Najlepsze, że wszyscy nasi znajomi powtarzają, jaką to my jesteśmy świetną parą i że jesteśmy dla ncih przykładem. Dobre.
Zawsze po każdej kłótni chciałem być z nią dalej, bo wiem że w głębi duszy to najlepszy człowiek jakiego poznałem i nigdy nie spotkam drugiej takiej kobiety i że ten brak stabilności ma swoje podstawy w jej przeszłości.
Ale teraz już coś we mnie pękło, mam dość. Zacząłem chodzić do psychologa, bo nie daje już rady, nie tylko z powodu mojego związku, ale głównie. Nie chce rano wstawać, bo nie widzę ku temu powodu, najchętniej spakowałbym plecak i wyjechał przed siebie. 2 dni temu pokłóciliśmy się o to, że wyszedłem ze znajomymi na miasto bez niej. Że to nie tylko moi znajomi, że nie chciałem jej zabrać. Że miałem do niej przyjechać następnego dnia, a o 13 wciąż nie dawałem kontaktu. Po drodze usłyszałem żebym się ****ł, ja jej kazałem się ode mnie od****ć. To nie tak miało wszystko wyglądać, nie wiem co z tym wszystkim robić. Serce mi podpowiada, żeby jechać do niej i ratować to dalej, a mózg żeby w końcu dać spokój bo tylko się zniszczymy nawzajem.
Chyba to wszystko w jak najkrótszej formie, nie oczekuje żadnych odpowiedzi, które mi wskażą palcem co robić, chciałem po prostu żeby ktoś przeczytał co mam do powiedzenia.
Chyba, bo chyba skończył się mój związek z kobietą, którą miałem za tą jedyną, chociaż nawet na tym forum nieraz czytałem jak to w tym wieku jeszcze gówno wiemy i nie ma takiej opcji, to ja zawsze, po każdej kłótni i każdym rozłamie wciąż wierzyłem, że damy radę i będzie tylko lepiej. Ale tym razem myślę, że to koniec. I nie wiem co z tym fantem zrobić.
Nie będę opisywał całej naszej historii, bo wierzcie, że można by z tego zrobić parę sezonów niskobudżetowego serialu z ameryki łacińskiej, więc opisze wszystko pokrótce.
Poznaliśmy się zaraz przed maturami, pierwsze 3 miesiące były słodkie i niewinne, pierwszy poważny związek dla mnie i dla niej. Potem zaczęło się psuć i jak zaczeliśmy się wtedy kłócić tak już nie przestaliśmy i nasz związek zamienił się w pasmo ciągłych kłótni i godzenia się. Kłótnie średnio co kilka dni, w przeciągu roku może ze 2 razy był tydzień bez kłótni. Zrywała ze mną dobre 10 razy, ale ja zawsze wierzyłem, że będzie lepiej.
To naprawdę piękna kobieta o dobrym sercu, jest świetnym człowiekiem, do rany przyłóż. Gdyby tylko była stabilna emocjonalnie.
Jakoś od pół roku kłótnie się zmieniły, chyba zaczęło się już wszystko wypalać. Nieraz słyszałem, że jestem dupkiem, sukinsynem i plagą tego świata, raz w samochodzie wykrzyczała mi twarz, że mnie nienawidzi. Nie robię z siebie świętego, z początku odpowiadałem na to obojętnością ale z czasem przestałem się kontrolować i darliśmy się na siebie nawzajem. Najlepsze, że wszyscy nasi znajomi powtarzają, jaką to my jesteśmy świetną parą i że jesteśmy dla ncih przykładem. Dobre.
Zawsze po każdej kłótni chciałem być z nią dalej, bo wiem że w głębi duszy to najlepszy człowiek jakiego poznałem i nigdy nie spotkam drugiej takiej kobiety i że ten brak stabilności ma swoje podstawy w jej przeszłości.
Ale teraz już coś we mnie pękło, mam dość. Zacząłem chodzić do psychologa, bo nie daje już rady, nie tylko z powodu mojego związku, ale głównie. Nie chce rano wstawać, bo nie widzę ku temu powodu, najchętniej spakowałbym plecak i wyjechał przed siebie. 2 dni temu pokłóciliśmy się o to, że wyszedłem ze znajomymi na miasto bez niej. Że to nie tylko moi znajomi, że nie chciałem jej zabrać. Że miałem do niej przyjechać następnego dnia, a o 13 wciąż nie dawałem kontaktu. Po drodze usłyszałem żebym się ****ł, ja jej kazałem się ode mnie od****ć. To nie tak miało wszystko wyglądać, nie wiem co z tym wszystkim robić. Serce mi podpowiada, żeby jechać do niej i ratować to dalej, a mózg żeby w końcu dać spokój bo tylko się zniszczymy nawzajem.
Chyba to wszystko w jak najkrótszej formie, nie oczekuje żadnych odpowiedzi, które mi wskażą palcem co robić, chciałem po prostu żeby ktoś przeczytał co mam do powiedzenia.
Skomentuj