Cześć wszystkim!
Co jakiś czas, gdy jest mi smutno, lub gdy coś mi zawraca głowę, korzystam z uroków anonimowości internetu, wchodzę na forum i opisuję co mi siedzi na wątrobie. Teraz tak jakoś mam spadek dobrego nastroju, jakoś nikt nie ma ochoty na męski wypad na piwo to... piszę do Was
Uczulam z góry, że czeka was sporo lektury. Bardzo chciałbym to jakoś streścić do dwóch zdań, bo jestem zazwyczaj bardzo rzeczowym gościem, ale wylewanie smutków na ekran traktuję jako swego rodzaju terapię, dlatego tak będę zanudzać . Postaram się przynajmniej opisać wam stan rzeczy jak najbardziej chronologicznie i czytelnie
Może zacznijmy, egoistycznie, ode mnie.
Kilka lat temu byłem sporo inny niż dzisiaj. Przede wszystkim zmieniłem szkołę. Z bananowej szkoły pełnej dupków o małym penisie i przerośniętym ego, przeszedłem do całkiem fajnego liceum. Wiecie, jakiekolwiek postrzeganie własnej wartości mogłem sobie wsadzić między bajki. Będąc jeszcze dość otyłym dzieciakiem byłem srodze niszczony przez rówieśników.
Ale jak już mówiłem, poszedłem do liceum, spotkałem naprawdę bardzo sensownych ludzi, nabrałem pewności siebie. Mało tego - pokryło się to z momentem kiedy zacząłem intensywnie rosnąć, więc i przestałem być takim serdelkiem jak byłem.
I wtedy, spotkałem swoją pierwszą, prawdziwą dziewczynę. Pewnie, były jakieś wcześniej "kontakty", ale nie czarujmy się - zakompleksiony i otyły dzieciak nie ma szans u nikogo. No ale teraz było inaczej - że tak szumnie powiem "nawet dawałem radę"!
Nie będę was zanudzał szczegółami, można sobie wszystko dopowiedzieć, żadnych fajerwerków nie było. Zaczęliśmy ze sobą chodzić i tak dalej.
Nie wiem, czy "od pierwszego wejrzenia" czy po pewnym czasie, ale zakochałem się w niej. Wiecie, w pewnym momencie zacząłem traktować fakt, że to będzie moja żona, matka moich dzieci (i co tam jeszcze sobie wymyślimy) jako coś normalnego.
Potem zaczęły się studia. Z perspektywy czasu widzę jakim dzieciakiem wtedy byłem, ale cóż. Wiecie pewnie jak wygląda życie studenckie - paczka chipsów jako pełnowartościowy posiłek, osiem godzin zdrowego snu zastąpione przez cztery pod stołem, na gołej ziemi i ciągły brak czasu i kasy (mimo iż zawsze był czas i kasa na jeszcze jedno piwo).
Cóż, uroki młodości. Co to ma wspólnego z historią o kobiecie?
Doszła do wniosku, że jednak nie jestem "tym". Po kilku latach bycia razem, w ciągu tygodnia przemyślała wszystko i koniec.
Pewnie, że była w tym moja wina. W głowie chcąc nie chcąc zrobiłem sobie wiele krzyżówek "co mogłem zrobić lepiej". I sporo było tych rzeczy. Co zrobić, dupy dałem. Nie będę się wam rozpisywał o tym zdarzeniu - stało się.
Co ciekawe, wziąłem się w garść. Do poziomu, gdzie można powiedzieć stałem się jednym z tych gości, co zawsze patrzyłem z podziwem i myślą "nigdy nie będę taki fajny jak on".
Przede wszystkim dojrzałem psychicznie. Skończyłem studia, znalazłem naprawdę, obiektywnie na to patrząc, dobrą pracę. Potem następną, jeszcze lepszą.
Aczkolwiek, najciekawszą zmianą jest mój (nie lubię tego słowa) podryw.
Byłem ostatnio w kilku ... znajomościach (związki to za duże słowo). I to z dziewczynami, u których nigdy nie miałbym szans. I naprawdę, udawało mi się wkradać w ich łaski w naprawdę spektakularnym stylu.
Nie żadne branie na litość, tylko czysta pewność siebie i zawsze granie wysoko.
Dawny ja nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Prędzej bym dostał zawału serca niż zaprosił dziewczynę na kawę. A cokolwiek bardziej bezpośredniego to była czysta abstrakcja. I nie chwalę się teraz, jaki to ja teraz jestem super. Bo nie o to mi chodzi. Nie chcę abyście zrozumieli źle moje intencje, staram się po prostu przedstawić sytuację jak najbliżej prawdy i jak najbardziej z mojego punktu widzenia. Właśnie chodzi o to, że korzystając z anonimowości nie chcę cenzurować swoich przemyśleń.
I teraz sedno problemu.
Mimo tego mojego całego ogarnięcia. Mimo mojej pewności siebie i tak dalej. Ciągle mnie boli jej brak.
Słuchajcie, niedawno ktoś tam oznaczył się z nią na facebooku i zobaczyłem ją "znowu". Mimo iż od ponad dwóch lat dokładnie pilnowałem aby nie siedzieć na jej fejsie, aby unikać kontaktu i tak dalej - coś się przedostało. Matko jak to mi weszło na psychikę. Powiem więcej - zobaczyłem ją z jej nowym facetem. Jest mi tylko gorzej.
Ciągle mnie to trafia, po takim czasie.
Drugą sprawą jest to, że już chyba nie umiem się tak "wkręcić" w inny związek.
Byłem z naprawdę różnymi dziewczynami. I każda z nich była na swój sposób niesamowita. Ale zawsze to było... nie "to". Rozpadało się prędzej czy później - z niektórymi utrzymuję kontakt, z innym mniej. Chyba do żadnej nie czuję tego samego żalu i pewnej "guli w gardle". Aczkolwiek ta w porównaniu do pierwszych dni (tygodni) po rozstaniu z Tytułową.
I wiecie co jest najśmieszniejsze?
Nie uważam jej za kogoś pozbawionego wad, perfekcyjnego. O nie! Przyjaciel mnie kiedyś zapytał, czy mając możliwość (koncert życzeń!) wrócić do niej tu i teraz - to czy to bym zrobił. Po zastanowieniu, rozważeniu za i przeciw, doszedłem do wniosku - nie.
Ale jasna cholera, no! Boli mnie ten cyrk. W jakiś sposób czuję się ciągle oszukany. Marzę gdzieś pod skórą aby mi powiedziała, ze popełniła błąd, albo coś. Spędza mi to momentami sen z powiek i w jakiś dziwny sposób zabiera mi dobre samopoczucie.
Aczkolwiek może to niespełnione marzenie udowodnienia mojej racji tak naprawdę mnie motywuje?
Nic to. Wylałem swoje żale i przemyślenia
Co jakiś czas, gdy jest mi smutno, lub gdy coś mi zawraca głowę, korzystam z uroków anonimowości internetu, wchodzę na forum i opisuję co mi siedzi na wątrobie. Teraz tak jakoś mam spadek dobrego nastroju, jakoś nikt nie ma ochoty na męski wypad na piwo to... piszę do Was
Uczulam z góry, że czeka was sporo lektury. Bardzo chciałbym to jakoś streścić do dwóch zdań, bo jestem zazwyczaj bardzo rzeczowym gościem, ale wylewanie smutków na ekran traktuję jako swego rodzaju terapię, dlatego tak będę zanudzać . Postaram się przynajmniej opisać wam stan rzeczy jak najbardziej chronologicznie i czytelnie
Może zacznijmy, egoistycznie, ode mnie.
Kilka lat temu byłem sporo inny niż dzisiaj. Przede wszystkim zmieniłem szkołę. Z bananowej szkoły pełnej dupków o małym penisie i przerośniętym ego, przeszedłem do całkiem fajnego liceum. Wiecie, jakiekolwiek postrzeganie własnej wartości mogłem sobie wsadzić między bajki. Będąc jeszcze dość otyłym dzieciakiem byłem srodze niszczony przez rówieśników.
Ale jak już mówiłem, poszedłem do liceum, spotkałem naprawdę bardzo sensownych ludzi, nabrałem pewności siebie. Mało tego - pokryło się to z momentem kiedy zacząłem intensywnie rosnąć, więc i przestałem być takim serdelkiem jak byłem.
I wtedy, spotkałem swoją pierwszą, prawdziwą dziewczynę. Pewnie, były jakieś wcześniej "kontakty", ale nie czarujmy się - zakompleksiony i otyły dzieciak nie ma szans u nikogo. No ale teraz było inaczej - że tak szumnie powiem "nawet dawałem radę"!
Nie będę was zanudzał szczegółami, można sobie wszystko dopowiedzieć, żadnych fajerwerków nie było. Zaczęliśmy ze sobą chodzić i tak dalej.
Nie wiem, czy "od pierwszego wejrzenia" czy po pewnym czasie, ale zakochałem się w niej. Wiecie, w pewnym momencie zacząłem traktować fakt, że to będzie moja żona, matka moich dzieci (i co tam jeszcze sobie wymyślimy) jako coś normalnego.
Potem zaczęły się studia. Z perspektywy czasu widzę jakim dzieciakiem wtedy byłem, ale cóż. Wiecie pewnie jak wygląda życie studenckie - paczka chipsów jako pełnowartościowy posiłek, osiem godzin zdrowego snu zastąpione przez cztery pod stołem, na gołej ziemi i ciągły brak czasu i kasy (mimo iż zawsze był czas i kasa na jeszcze jedno piwo).
Cóż, uroki młodości. Co to ma wspólnego z historią o kobiecie?
Doszła do wniosku, że jednak nie jestem "tym". Po kilku latach bycia razem, w ciągu tygodnia przemyślała wszystko i koniec.
Pewnie, że była w tym moja wina. W głowie chcąc nie chcąc zrobiłem sobie wiele krzyżówek "co mogłem zrobić lepiej". I sporo było tych rzeczy. Co zrobić, dupy dałem. Nie będę się wam rozpisywał o tym zdarzeniu - stało się.
Co ciekawe, wziąłem się w garść. Do poziomu, gdzie można powiedzieć stałem się jednym z tych gości, co zawsze patrzyłem z podziwem i myślą "nigdy nie będę taki fajny jak on".
Przede wszystkim dojrzałem psychicznie. Skończyłem studia, znalazłem naprawdę, obiektywnie na to patrząc, dobrą pracę. Potem następną, jeszcze lepszą.
Aczkolwiek, najciekawszą zmianą jest mój (nie lubię tego słowa) podryw.
Byłem ostatnio w kilku ... znajomościach (związki to za duże słowo). I to z dziewczynami, u których nigdy nie miałbym szans. I naprawdę, udawało mi się wkradać w ich łaski w naprawdę spektakularnym stylu.
Nie żadne branie na litość, tylko czysta pewność siebie i zawsze granie wysoko.
Dawny ja nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Prędzej bym dostał zawału serca niż zaprosił dziewczynę na kawę. A cokolwiek bardziej bezpośredniego to była czysta abstrakcja. I nie chwalę się teraz, jaki to ja teraz jestem super. Bo nie o to mi chodzi. Nie chcę abyście zrozumieli źle moje intencje, staram się po prostu przedstawić sytuację jak najbliżej prawdy i jak najbardziej z mojego punktu widzenia. Właśnie chodzi o to, że korzystając z anonimowości nie chcę cenzurować swoich przemyśleń.
I teraz sedno problemu.
Mimo tego mojego całego ogarnięcia. Mimo mojej pewności siebie i tak dalej. Ciągle mnie boli jej brak.
Słuchajcie, niedawno ktoś tam oznaczył się z nią na facebooku i zobaczyłem ją "znowu". Mimo iż od ponad dwóch lat dokładnie pilnowałem aby nie siedzieć na jej fejsie, aby unikać kontaktu i tak dalej - coś się przedostało. Matko jak to mi weszło na psychikę. Powiem więcej - zobaczyłem ją z jej nowym facetem. Jest mi tylko gorzej.
Ciągle mnie to trafia, po takim czasie.
Drugą sprawą jest to, że już chyba nie umiem się tak "wkręcić" w inny związek.
Byłem z naprawdę różnymi dziewczynami. I każda z nich była na swój sposób niesamowita. Ale zawsze to było... nie "to". Rozpadało się prędzej czy później - z niektórymi utrzymuję kontakt, z innym mniej. Chyba do żadnej nie czuję tego samego żalu i pewnej "guli w gardle". Aczkolwiek ta w porównaniu do pierwszych dni (tygodni) po rozstaniu z Tytułową.
I wiecie co jest najśmieszniejsze?
Nie uważam jej za kogoś pozbawionego wad, perfekcyjnego. O nie! Przyjaciel mnie kiedyś zapytał, czy mając możliwość (koncert życzeń!) wrócić do niej tu i teraz - to czy to bym zrobił. Po zastanowieniu, rozważeniu za i przeciw, doszedłem do wniosku - nie.
Ale jasna cholera, no! Boli mnie ten cyrk. W jakiś sposób czuję się ciągle oszukany. Marzę gdzieś pod skórą aby mi powiedziała, ze popełniła błąd, albo coś. Spędza mi to momentami sen z powiek i w jakiś dziwny sposób zabiera mi dobre samopoczucie.
Aczkolwiek może to niespełnione marzenie udowodnienia mojej racji tak naprawdę mnie motywuje?
Nic to. Wylałem swoje żale i przemyślenia
Skomentuj