Napadła mnie wiosna i napadło wspomnienie historii w stu procentach prawdziwej, chociaż pewnie po latach coś z niej ubyło i coś się do niej dodało.
Historia nie dla żon i matek bom mąż żonie i ojciec dzieciom i nie dla młodych dziewcząt, bo zadanie się ze starszym facetem i wyskok na całość, to nieprzemyślane, nierozsądne i niepedagogiczne. Ot taka historia ataku okoliczności przyrody i przegranej siły charakterów.
Było lato. Jedno z tych lat, w których zawitał do naszego kraju klimat tropikalny. Rodzina wysłana na wakacje gdzieś, a ja postanowiłem porzucić na weekend robienie kariery i popłynąć kajakiem przez jedną z rzek północnej Polski, w towarzystwie własnych rozmyślań oraz osobistej wędki.
Tryb życia japiszona w wieku 30+ i kilkugodzinna jazda samochodem od 4-ej rano, wywołało u mnie gwałtowną potrzebę jak najszybszego odepchnięcia się wiosłem od brzegu i oddanie się leniwemu nurtowi rzeki. Miało to mieć potem poważne konsekwencje, bo tylko tak można określić fakt, że normalny i chyba inteligentny facet zapomniał o zaopatrzeniu się na taką drogę w PIWO!! W tym właśnie momencie rozpoczęła się przygoda, której historia pozostaje cały czas tajemnicą, a wspomnienie powraca i powraca przywołując nastrój wolności i szaleństwa którego człowiek nigdy by się po sobie nie spodziewał.
Zostawiłem za sobą brzeg pozostawiwszy na nim życie normalnego człowieka i zaopatrzony w trochę naprędce spakowanych maneli, zabranego z domu żarcia, butelki rumu i jednej wody mineralnej, przełączyłem się w tryb leniwego przemieszczania się przez krajobraz i manie w dupie wszystkiego niedostatecznie przyjemnego. Z tego to trybu po godzinie, może dwóch wyłączył mnie potworny żar lejący się z nieba i wygląd półpustej butelki wody. Rzut oka na mapę nie dawał perspektywy na szybkie rozwiązanie problemu, odruch Pawłowa mechanicznie wywołał szybszą pracę wiosłem, a beznadziejność sytuacji spowodowała tylko tyle że, butelka wody półpełna szybko zamieniła się w zupełnie niepełną. Pojawiło się uczucie żalu na przemian z wściekłością, braku wybaczenia sobie własnej głupoty i winy. Pogrążony w beznadziejności wiosłowania o suchym pysku i przełączony z trybu płynięcia bez celu na tryb machania wiosłem do celu i to bardzo konkretnego, nawet nie zwróciłem uwagi, że na horyzoncie pojawiło się coś, czego w tym miejscu być nie powinno. Niemożebna lampa świecąca z nieba i otępiałe zmysły spowodowały że, dopiero w bezpośredniej bliskości dostrzegłem coś co dało promyk nadziei na odmianę marnego losu. Kiedy z za zakrętu rzeki wyłoniły się parasole, a pod nimi stoły i ławki, kajak uzyskał taki rozpęd, że wjechał na brzeg niemal w całą długością, a ja wyskoczyłem z niego jak strzała, pędząc mechanicznie w kerunku namiotów dających nadzieje na odwrócenie beznadzijenej sytuacji.
Wokół parasoli krzątał się gościu i rozkładał grille. Biegłem ile sił w nogach.
- Co tu się dzieje?
- Będzie festyn dziś wieczorem.
- Jest piwo?
- Mam świeżego Ambera, siadaj pan zaraz naleje.
- Człowieku! Proszę …. !! natychmiast!!! Gościu popatrzył na mnie i bez słowa poszedł pod namiot w którym, był nalewak i stosy plastikowych szklanek. Napełnienie szklanki trwało całą wieczność. Poszły trzy kufle, które gościu nalewał wolniej niż ja je w siebie wlewałem - takiego smaku piwa doświadcza się chyba raz w życiu. Dopiero przy czwartym postawiłem piwo na stole i czując przyjemny szmer w głowie zapaliłem papierosa.
- A pan płyniesz tak samotnie? Zapytał gościu.
- Tak, właśnie tak. Rzekłem krótko, bo nie miałem ochoty na dalsze dywagacje o samotnym wiosłowaniu.
- Bo we wsi pod sklepem siedzi dziewczyna i nie ma jak się zabrać na pole namiotowe w lesie .
- Na to pole namiotowe, to rzeką jest niezły kawałek. Na pewno się jakoś zabierze. Próbowałem zakończyć temat, bo wyczułem chęć wciśnięcia na kajak „stopowiczki”, a to stwarzałoby konieczność płynięcia do celu, a nie bez celu, i to sporego odcinka, oraz ponownego zaburzenia moich założeń spędzania czasu.
- Wcale nie tak daleko jest rzeką. Człowieku zlituj się tu już wszyscy wypite są, żona by ją podrzuciła ale przy sklepie i festynie musi robić. Jak jej pan nie weźmiesz to nie ma szans na dzisiaj. No chyba że jakiś fuks.
Odprężony i lekko oszołomiony piwami odpuściłem.
- Dobra. Mogę zabrać.
Gościu wyjął komórkę.
- Anka. Siedzi jeszcze ta dziewczyna? … To przywieź nad rzekę … Kajak ją zabierze .... - Chcesz pan coś ze sklepu?
- Piwo, chleb, jakaś kiełbasa … Zrobiłem zakupy z dowozem na kajak.
Podjechał bordowy lekko rozklekotany Transit. Wysiadła żona – Anka, a od strony pasażera wysiadł plecak. Mrużąc oczy patrzyłem pod słońce jak plecak z nogami zbliża się w naszym kierunku. Gdy już był całkiem blisko zadzwonił telefon. Plecak sięgnął do kieszeni, rzekł do słuchawki: "pjerdol się" i zakończył połączenie.
C.D.N.
Historia nie dla żon i matek bom mąż żonie i ojciec dzieciom i nie dla młodych dziewcząt, bo zadanie się ze starszym facetem i wyskok na całość, to nieprzemyślane, nierozsądne i niepedagogiczne. Ot taka historia ataku okoliczności przyrody i przegranej siły charakterów.
Było lato. Jedno z tych lat, w których zawitał do naszego kraju klimat tropikalny. Rodzina wysłana na wakacje gdzieś, a ja postanowiłem porzucić na weekend robienie kariery i popłynąć kajakiem przez jedną z rzek północnej Polski, w towarzystwie własnych rozmyślań oraz osobistej wędki.
Tryb życia japiszona w wieku 30+ i kilkugodzinna jazda samochodem od 4-ej rano, wywołało u mnie gwałtowną potrzebę jak najszybszego odepchnięcia się wiosłem od brzegu i oddanie się leniwemu nurtowi rzeki. Miało to mieć potem poważne konsekwencje, bo tylko tak można określić fakt, że normalny i chyba inteligentny facet zapomniał o zaopatrzeniu się na taką drogę w PIWO!! W tym właśnie momencie rozpoczęła się przygoda, której historia pozostaje cały czas tajemnicą, a wspomnienie powraca i powraca przywołując nastrój wolności i szaleństwa którego człowiek nigdy by się po sobie nie spodziewał.
Zostawiłem za sobą brzeg pozostawiwszy na nim życie normalnego człowieka i zaopatrzony w trochę naprędce spakowanych maneli, zabranego z domu żarcia, butelki rumu i jednej wody mineralnej, przełączyłem się w tryb leniwego przemieszczania się przez krajobraz i manie w dupie wszystkiego niedostatecznie przyjemnego. Z tego to trybu po godzinie, może dwóch wyłączył mnie potworny żar lejący się z nieba i wygląd półpustej butelki wody. Rzut oka na mapę nie dawał perspektywy na szybkie rozwiązanie problemu, odruch Pawłowa mechanicznie wywołał szybszą pracę wiosłem, a beznadziejność sytuacji spowodowała tylko tyle że, butelka wody półpełna szybko zamieniła się w zupełnie niepełną. Pojawiło się uczucie żalu na przemian z wściekłością, braku wybaczenia sobie własnej głupoty i winy. Pogrążony w beznadziejności wiosłowania o suchym pysku i przełączony z trybu płynięcia bez celu na tryb machania wiosłem do celu i to bardzo konkretnego, nawet nie zwróciłem uwagi, że na horyzoncie pojawiło się coś, czego w tym miejscu być nie powinno. Niemożebna lampa świecąca z nieba i otępiałe zmysły spowodowały że, dopiero w bezpośredniej bliskości dostrzegłem coś co dało promyk nadziei na odmianę marnego losu. Kiedy z za zakrętu rzeki wyłoniły się parasole, a pod nimi stoły i ławki, kajak uzyskał taki rozpęd, że wjechał na brzeg niemal w całą długością, a ja wyskoczyłem z niego jak strzała, pędząc mechanicznie w kerunku namiotów dających nadzieje na odwrócenie beznadzijenej sytuacji.
Wokół parasoli krzątał się gościu i rozkładał grille. Biegłem ile sił w nogach.
- Co tu się dzieje?
- Będzie festyn dziś wieczorem.
- Jest piwo?
- Mam świeżego Ambera, siadaj pan zaraz naleje.
- Człowieku! Proszę …. !! natychmiast!!! Gościu popatrzył na mnie i bez słowa poszedł pod namiot w którym, był nalewak i stosy plastikowych szklanek. Napełnienie szklanki trwało całą wieczność. Poszły trzy kufle, które gościu nalewał wolniej niż ja je w siebie wlewałem - takiego smaku piwa doświadcza się chyba raz w życiu. Dopiero przy czwartym postawiłem piwo na stole i czując przyjemny szmer w głowie zapaliłem papierosa.
- A pan płyniesz tak samotnie? Zapytał gościu.
- Tak, właśnie tak. Rzekłem krótko, bo nie miałem ochoty na dalsze dywagacje o samotnym wiosłowaniu.
- Bo we wsi pod sklepem siedzi dziewczyna i nie ma jak się zabrać na pole namiotowe w lesie .
- Na to pole namiotowe, to rzeką jest niezły kawałek. Na pewno się jakoś zabierze. Próbowałem zakończyć temat, bo wyczułem chęć wciśnięcia na kajak „stopowiczki”, a to stwarzałoby konieczność płynięcia do celu, a nie bez celu, i to sporego odcinka, oraz ponownego zaburzenia moich założeń spędzania czasu.
- Wcale nie tak daleko jest rzeką. Człowieku zlituj się tu już wszyscy wypite są, żona by ją podrzuciła ale przy sklepie i festynie musi robić. Jak jej pan nie weźmiesz to nie ma szans na dzisiaj. No chyba że jakiś fuks.
Odprężony i lekko oszołomiony piwami odpuściłem.
- Dobra. Mogę zabrać.
Gościu wyjął komórkę.
- Anka. Siedzi jeszcze ta dziewczyna? … To przywieź nad rzekę … Kajak ją zabierze .... - Chcesz pan coś ze sklepu?
- Piwo, chleb, jakaś kiełbasa … Zrobiłem zakupy z dowozem na kajak.
Podjechał bordowy lekko rozklekotany Transit. Wysiadła żona – Anka, a od strony pasażera wysiadł plecak. Mrużąc oczy patrzyłem pod słońce jak plecak z nogami zbliża się w naszym kierunku. Gdy już był całkiem blisko zadzwonił telefon. Plecak sięgnął do kieszeni, rzekł do słuchawki: "pjerdol się" i zakończył połączenie.
C.D.N.
Skomentuj