Wypożyczony Ford Fairlane z wysiłkiem przemierzał nocną trasę. Sfatygowany, wiekowy silnik auta pracował nierówno, dławiąc się i krztusząc benzyną. Jack był pełen obaw, czy uda mu się bez problemów dojechać do końca trasy. W dodatku zapadł już zmierzch, a droga prowadziła przez kompletne bezludzia, z dala od jakiegokolwiek warsztatu, który mógłby poratować w potrzebie. Przeklinał w myśli chwilę, w której postanowił zrezygnować z zatłoczonej drogi stanowej i przy okazji rozejrzeć się chwilę po prowincji. Próbował odpędzić przygnębienie radiem, ale nawet jego ulubiony Miles Davis nie był w stanie wyrwać do z coraz głębszego pesymizmu.
Jakby kłopotów z samochodem było mało, tuż przed jedenastą rozpadał się deszcz. Wieczorny mrok zgęstniał nagle, a z nieba lunęła istna ściana wody. Wielkie, brzemienne jesiennym smutkiem krople załomotały o dach auta. Od razu zerwał się porywisty, nieprzyjemny wiatr, sypiąc zdartymi z koron drzew liśćmi. Wirowały w świetle reflektorów w szalonym tańcu, aby w końcu z mokrym plaśnięciem rozpłaszczyć się na szybie. Przyklejały się do niej, rozpaczliwie czepiając się szklanej powierzchni, niby rzuceni w odmęty oceanu rozbitkowie. Rozpłaszczone na przedniej szybie trwały w chwilowym odpoczynku, aż wycieraczki bezlitosnym ruchem odrywały je i odrzucały je w ciemność, gdzie ginęły, bezradnie koziołkując w nieznane.
Potrząsnął głową i przetarł zmęczone oczy. Miał wrażenie, jakby ktoś nasypał mu pod powieki drobno zmielonego szkła. Ile to już godzin jechał bez przerwy? Gdzieś po drodze stracił rachubę czasu. Zerknął na wskazówki staromodnego zegara umieszczonego na desce rozdzielczej, ale jak na złość czasomierz właśnie się zepsuł. Sekundnik, zwykle obiegający tarczę w nerwowej, nieustannej gonitwie zatrzymał się bezradnie, jak owad zatopiony w bursztynie. Przekręcił gałkę radioodbiornika, tak starego, że pamiętał pewnie jeszcze czasy prezydenta Hoovera. Zielone oko zamrugało niechętnie, jakby urządzenie budziło się z letargu. Z głośników dobiegły jedynie suche trzaski. Spróbował dostroić się do jakiejś stacji, ale na wszystkich zakresach odbierał jedynie jednostajny szum.
- Pieprzony staroć – mruknął do siebie, wściekły, że w wypożyczalni zrezygnował z nowszego auta dla zaoszczędzenia paru dolarów.
Burza nadal szalała, zalewając świat potokami wody. Potężne błyskawice rozdzierały niebo upiornymi, drgającymi bliznami. Westchnął ciężko. Marzył o kubku gorącej, parującej kawy i o ciepłym łóżku, w którym mógłby przetrwać do rana. Wszystko to jednak wydawało się odległe jak wakacje na Hawajach. Tym bardziej, że nie wiedział gdzie jest, ani nawet która jest godzina.
Spróbował skupić się na drodze. Auto prowadziło się opornie, a na szosie zalewanej strugami deszczu nietrudno było o poślizg. Gdyby choć udało się odpalić to przeklęte radio... Jego oczom ukazał się wielki, przydrożny szyld reklamowy, wydarty nagle światłem reflektorów z mokrego mroku nocy. Przyhamował, żeby rzucić okiem na reklamę i natychmiast tego pożałował. Za ostro! Opony straciły przyczepność; auto zatańczyło na drodze. Poczuł, że momentalnie robi mu się gorąco. Przeklęty gruchot sunął jak po lodzie, nie robiąc sobie nic z jego rozpaczliwych prób odzyskania panowania. Wreszcie auto zatrzymało się tuż przed wielkim drzewem rosnącym na poboczu. Siedział przez chwilę bez ruchu, kurczowo trzymając się kierownicy. Serce biło mu jak oszalałe. Wreszcie wypuścił powietrze z płuc.
- Bloody hell... - zaklął. Gdyby coś jechało z naprzeciwka, nie miałby najmniejszych szans. Miał cholernie dość tej podróży, tego samochodu i tej burzy. Musiał odpocząć.
Wrzucił wsteczny i ostrożnie wycofał samochód z pobocza. Wrócił na drogę i cofnął się aż do miejsca, w którym zauważył reklamę. Była stara. Łuszcząca się i odpadająca miejscami farba wskazywała, że właściciel tablicy dawno o nią się nie zatroszczył. Mimo to, w blasku reflektorów napis dawał się odczytać. "Motel i farma McCormick. Zapraszamy strudzonych podróżnych. Pierwszy zjazd w prawo - 1 mila”. Uśmiechnął się do siebie. W końcu dopisało mu szczęście. Suche łóżko i gorąca kolacja – o tym marzył. Jeśli będzie miał szczęście, może nawet mają telefon. Wolał zadzwonić i narazić się na zgryźliwość wydawcy niż kontynuować tę podróż. W końcu świat się nie zawali, jeśli spóźni się o jeden dzień.
Jechał powoli, alby nie przeoczyć zjazdu, ale i tak o mały włos go nie minął. Drogi, która odchodziła w bok nie można było właściwie nazwać drogą. To była wąska, polna dojazdówka, Przejechał nią kilkaset metrów i zląkł się, że za chwilę droga pod wpływem strug deszczu zmieni się w nieprzebyte grzęzawisko. Jeśli tu się zakopie, to nie ma siły – będzie musiał wracać piechotą i jak idiota liczyć na jakiegoś przejeżdżającego kierowcę. Już chciał zatrzymać się i wycofać, gdy nagle dostrzegł światło w ciemnościach. Farma!
Uśmiechnął się zwycięsko. Nie minęła minuta, gdy zaparkował auto na podwórzu. Farma była niewielka – ot, typowy domek na odludziu, szopa i obora. Światło paliło się jedynie w głównym budynku. Zmierzył oczami odległość dzielącą zaciszne i suche wnętrze samochodu od drzwi, po czym westchnął ciężko i wyskoczył prosto w zacinający strugami deszcz. Tych kilka kroków, które przebiegł była najbardziej mokrymi w jego życiu.
Wnętrze domu okazało się skromne, ale przytulne. Niewielki hall przeznaczony był najwyraźniej na potrzeby motelu – naprzeciw wejścia znajdował się kontuar recepcji, a obok – drzwi do pomieszczenia, w którym najprawdopodobniej mieściła się jadalnia. Strome, drewniane schody prowadziły na górę. Jak informował wypalony na drewnianej tabliczce napis, znajdowały się tam pokoje gościnne. Reszta hallu była zamieniona w niewielki wypoczynkowy salonik. W zajmującym większą część ściany kominku wesoło trzaskał ogień, zaś pod ścianą ustawiono barową ladę. To nie był typowy wiejski dom, ale mimo to było tu cicho i przyjemnie – a przede wszystkim sucho.
Podszedł do kontuaru i nacisnął dzwonek. Po krótkiej chwili pojawił się odrobinę zaspany mężczyzna. Portier, recepcjonista i właściciel w jednej osobie. Był wysokim facetem, o twardej, kanciastej budowie i rudawych włosach, dobitnie świadczących o szkockim pochodzeniu.
- Dobry wieczór – powiedział miłym, głębokim głosem, bez śladu obcego akcentu – Czym mogę służyć?
- Suchym łóżkiem, telefonem oraz szklaneczką burbona. I niską ceną za wszystko.
Szkot uśmiechnął się szeroko.
- Obawiam się, że nie wszystko mogę zaoferować. Telefon jest zepsuty. Ale pozostałe życzenia chętnie spełnię. Rzadko miewamy tu ostatnio gości. Na długo pan zostaje?
- Jedną noc. Jestem w drodze. Szczerze mówiąc, zagnała mnie tu ta cholerna pogoda.
- Rozumiem. Pokój znajdzie pan na górze, właściwie wszystkie mam wolne. Ma pan bagaże?
- Nie. Planowałem zdrzemnąć się w samochodzie, ale ten gruchot którym przyjechałem nie ma nawet koca na wyposażeniu. Ostatni raz korzystam z tej wypożyczalni.
- To przykre – mężczyzna uśmiechnął się współczująco – Mam nadzieję, że z pobytu u mnie będzie pan bardziej zadowolony.
- Ja również mam taką nadzieję, zwłaszcza jeśli się znajdzie ten burbon. Bo, jak rozumiem, na takim odludziu można się tu rozgrzać tylko tym? – mrugnął porozumiewawczo – Żadnej gorącej Mary na składzie nie ma?
- W tej chwili obawiam się, że z whiskey będzie mniejszy problem - przez twarz Szkota przewinął się lekki uśmiech. Sięgnął pod ladę i wyciągnął pękatą butelkę.
- No, to rozumiem. Chyba będę tu częściej przejeżdżał...
Mężczyzna sięgnął po księgę gości i staromodne, eleganckie pióro.
- Będzie pan zawsze miłym gościem, panie...? – Szkot zawiesił głos.
- Eagerbull. Jack Eagerbull.
Twarz Szkota prawie nie drgnęła, choć jego prawa brew delikatnie uniosła się ku górze w geście rozbawienia, a może zdziwienia. Jack westchnął. Był przyzwyczajony do żartów ze swojego nazwiska.
- Mój dziadek był Indianinem – wyjaśnił – Odziedziczyłem po nim skłonność do whiskey i dziwaczne nazwisko. Wiem, wydaje się zabawne, ale to jedyne, co mi zostało po przodkach
Szkot ukłonił się uprzejmie.
- Proszę mi wierzyć, że pana nazwisko nie wydaje mi się zabawne, panie Eagerbull. Jestem pewien, że pana dziadek... – zawahał się – zasłużył na swoje imię.
Jack zachichotał i nalał sobie szklaneczkę burbona.
- Za dziadka, który był byczym facetem – wzniósł toast. Alkohol był mocny i przyjemnie palił w gardło
- Zechce pan spocząć przy kominku, panie Eagerbull? Pójdę sprawdzić czy w pana pokoju jest ciepło. Rozpaliłem w kominku dopiero niedawno.
- Jasne. I tak chciałem jeszcze chwilę posiedzieć. Chętnie zaopiekuję się tą szklaneczką siedząc w tym fotelu i grzejąc nogi.
- Proszę się czuć jak u siebie w domu
Po kilku chwilach właściciel motelu pojawił się ponownie. Przeprosił za niewygody – pokój jeszcze się nie nagrzał – i zaproponował, że w ramach rekompensaty zaoferuje drinka. Jack, którego opanowało błogie lenistwo odparł, że nie mógłby sobie wyobrazić milszego oczekiwania. Po chwili na stoliku przed Jackiem zjawiła się świeża butelka i nowa, znacznie większa szklaneczka. Jack zadbał o to, aby - mimo ciągłego uzupełniania przez uprzejmego gospodarza - nie pozostawała zbyt długo pełna. Pochwalił trunek, który okazał się być zacnej marki, a komplement sprawił najwyraźniej gospodarzowi niewątpliwą przyjemność. Wymienili kilka grzecznościowych uwag o alkoholach. Okazało się, że właściciel motelu za młodu był barmanem na Wschodnim Wybrzeżu i miał imponującą wiedzę na ten temat. Rozmowa, obficie podlewana miodowym płynem toczyła się wartko i zataczała coraz szersze kręgi. Szkot opowiadał o życiu na farmie i o tym, jak łata rolniczy budżet prowadząc mały motelik. Narzekał na niskie ceny zboża i nieurodzaj, ale po chwili zorientował się chyba, że zarzucił gościa informacjami o swoich problemach, bo Jack coraz częściej odpowiadał półsłówkami i sięgał po szklankę.
- A pan, czym się pan zajmuje, jeśli wolno wiedzieć? – spytał Szkot po krótkiej chwili
Jack nie odpowiedział od razu. Podniósł do góry szklankę pełną bursztynowego płynu i przyjrzał się jej z namysłem. Lubił zwracać uwagę na takie drobiazgi. Wykonano ją z grubego szkła. Budziła zaufanie staromodnym, ciężkim wykonaniem. Obniżony środek ciężkości zapewniała gruba podstawa z litego szkła, w której finezyjnie uwięziono pęcherzyk powietrza. Dziś już takich naczyń się nie robi. Spotykało się je jeszcze gdzieniegdzie na głębokim Południu. Przytknął zimne szkło do ust i pozwolił, aby mocny trunek rozgrzał mu gardło. Przyjemne ciepło rozeszło się po całym jego ciele.
- Jestem etnografem – powiedział w końcu – Naukowcem. Zbieram ciekawostki i opowieści.
Szkot uniósł w górę jedną brew. Niezobowiązujący, uprzejmy gest, wyuczony w eleganckich barach Nowego Yorku. Tak potrzebny w jego profesji. Wyrażał zainteresowanie, ale nie zmuszał do zwierzeń, jeśli klient sobie tego nie życzył. Barmani musieli być niezwykle subtelni w kontaktach z ludźmi. Jack uśmiechnął się w duchu, bezbłędnie rozpoznając przesłanie kryjące się w zachowaniu.
- No, może przesadziłem z tym naukowcem – mruknął – Dawno już nie pracuję na uczelni.
- Słabo płacą? – podpowiedział barman
- To też. Ale chciałem spróbować własnych sił w biznesie – powiedział upijając kolejny łyk ze szklanki i czując pogardę do samego siebie. Przecież mógł powiedzieć, że wywalono go z pracy za picie i uprawianie seksu ze studentkami. W dodatku miał na tyle pecha, że jedna z nich zaszła w ciążę... Głupia blondynka.
- I jak idzie?
- Niespecjalnie, jak widać... W każdym razie nie dorobiłem się własnego auta. Moją firmę przejął wspólnik i teraz pracuję jako wyrobnik we własnym interesie – uśmiechnął się gorzko – Muszę dorabiać, żeby utrzymać się na powierzchni. Więc zostałem pisarzem. Dzięki temu udaję, że nadal bawię się w etnografię.
Zrobił chwilę przerwy, aby dać rozmówcy szansę na powtórne napełnienie szklanki i zadanie jakiegoś pytania. Doczekał się tylko na to pierwsze, ale mimo to kontynuował. Miło było w końcu z kimś pogadać, nawet jeśli to był zupełnie obcy człowiek.
- Jeżdżę po kraju i szukam opowieści. Folklor, miejskie legendy, te sprawy... A potem próbuję z nich układać opowiadania.
- Dużo pan już napisał?
- Kilkanaście. Najpierw pisałem ambitniejsze rzeczy, ale przekonałem się, że i tak najlepiej sprzedaje się porno.
- Naprawdę?
Wzruszył ramionami.
- Oczywiście. Tak było zawsze i pewnie to się nigdy nie zmieni. Ludzie uwielbiają czytać o seksie. A najlepiej o seksie i morderstwach. Niech pan popatrzy na rysunki naskalne. Co przedstawiały? Pradawne dziwki i supersamców. Wielkie dupy i wielkie kutasy. No i sceny polowania. To się nie zmieniło – niech pan obejrzy dowolny film wyprodukowany w Hollywood.
- Więc postanowił pan pisać o seksie?
- Tak jakby. Rozmawiam z ludźmi i pytam ich o zasłyszane historie. Czasem prawdziwe, czasem urojone. Większość regionów ma tu swoje własne historie. Często bardzo ciekawe, sięgające korzeniami do czasów indiańskich. Inne przywiezione przez czarnych niewolników z Afryki, wyretuszowane, wytrawione w kulturowym tyglu. Są też echa dawnych wspomnień społecznych z Europy. Jakiś tydzień temu słyszałem taką właśnie miejską legendę. Opowiedział mi ją gość w przydrożnym barze, przysięgając, ze spotkało to znajomą jego kuzyna od strony matki. Chce pan posłuchać?
- Chętnie.
- No więc było to tak. Ta znajoma kuzynki miała faceta, w którym była na amen zabujana. To był policjant - wiadomo jak babki reagują na mundur. No ale niestety, była jakaś strzelanina z gangami i tego Johna zastrzelili. Laska oczywiście strasznie rozpaczała, nawet sama chciała się wieszać, ale jakoś ją dopilnowali. W każdym razie psychicznie ją trafiło strasznie. Próbowali jej naraić jakiegoś innego – wiadomo, natura nie znosi próżni – ale nie chciała.
Sięgnął znowu po szklankę. Opróżnił ją i gestem poprosił o nową. Chwilę patrzył na spływającą po lodzie whisky, po czym podjął opowieść.
- No więc była sama. Nie jadła, nie spała, tylko tęskniła. Całe dni przesiadywała na cmentarzu. I któregoś razu na tym cmentarzu zasłabła i nie wróciła na noc. To była rocznica śmierci tego policjanta. Wróciła rano, cała przestraszona i brudna jak siedem nieszczęść. Roztrzęsiona opowiadała, że ocknęła się tuż przed północą. Było strasznie zimno, więc się przestraszyła. Nagle poczuła, że ktoś przy niej jest – jak łatwo się domyślić to był ten policjant. Duch, znaczy się. Wypisz wymaluj jak żywy. W każdym razie na tyle żywy, że ją tam bzyknął. Na własnym grobie.
- Niesamowite – powiedział barman – Ale może po prostu jej się przyśniło?
- Gdzie tam. Dziewięć miesięcy później urodziła bachora! Oczywiście mówili, że po prostu nie wytrzymała swędzenia i po prostu puściła się gdzieś na boku, ale okazało się, że dzieciak to wykapany policjant.
- Niesamowite – powtórzył barman – Kto by pomyślał...
Jack uśmiechnął się. Nagle wróciły wspomnienia z pracy na uniwersytecie. Poczuł się jak na wykładzie. Szkoda tylko, że jego słuchaczem był jedynie ten facet, a nie młode i cycate studentki.
- Och, ktoś już pomyślał. I to dawno. Wbrew pozorom to jest dość popularna historia, rozpowszechniona w całych Stanach. Opowiadali ją sobie nawet Indianie. Jeśli zastąpimy policjanta młodym wojownikiem, otrzymamy dokładną wersję mitu Czarnych Stóp. Cóż, cała ta opowieść jest po prostu echem naszej fascynacji śmiercią, pożądaniem i prokreacją. Instynktami, którymi musimy nadawać głębsze znaczenie, bo nad nimi nie panujemy. Oswajamy to, co niezrozumiałe przenosząc w sferę podań. Charakterystyczne, że tego typu legendy zawsze dotyczą osób nam stosunkowo bliskich, należących do naszego kręgu, ale jednocześnie na tyle odległych, że trudno jest sprawdzić wiarygodność źródeł. Jest to często "kolega kuzynki", "znajomy brata" albo ktoś w tym guście. Widzi pan, Charles Skinner napisał kiedyś... – przerwał i uśmiechnął się – Przepraszam, poniosło mnie. Nadal chyba jestem belfrem...
Szkot uśmiechnął się szeroko.
- Nie ma sprawy. Mówi pan bardzo zajmująco. Zresztą i tak lubię rozmawiać z ludźmi. Nie uwierzyłby pan, jakie rzeczy mi tu opowiadają...
Jack czuł już, że whisky krąży w jego żyłach. Wiedział, że w takich sytuacjach staje się czasem wylewny i przyjacielski, może nawet zbyt bardzo, ale akurat w tej chwili mu nie przeszkadzało to.
- Mów mi po prostu Jack – wyciągnął rękę
Jakby kłopotów z samochodem było mało, tuż przed jedenastą rozpadał się deszcz. Wieczorny mrok zgęstniał nagle, a z nieba lunęła istna ściana wody. Wielkie, brzemienne jesiennym smutkiem krople załomotały o dach auta. Od razu zerwał się porywisty, nieprzyjemny wiatr, sypiąc zdartymi z koron drzew liśćmi. Wirowały w świetle reflektorów w szalonym tańcu, aby w końcu z mokrym plaśnięciem rozpłaszczyć się na szybie. Przyklejały się do niej, rozpaczliwie czepiając się szklanej powierzchni, niby rzuceni w odmęty oceanu rozbitkowie. Rozpłaszczone na przedniej szybie trwały w chwilowym odpoczynku, aż wycieraczki bezlitosnym ruchem odrywały je i odrzucały je w ciemność, gdzie ginęły, bezradnie koziołkując w nieznane.
Potrząsnął głową i przetarł zmęczone oczy. Miał wrażenie, jakby ktoś nasypał mu pod powieki drobno zmielonego szkła. Ile to już godzin jechał bez przerwy? Gdzieś po drodze stracił rachubę czasu. Zerknął na wskazówki staromodnego zegara umieszczonego na desce rozdzielczej, ale jak na złość czasomierz właśnie się zepsuł. Sekundnik, zwykle obiegający tarczę w nerwowej, nieustannej gonitwie zatrzymał się bezradnie, jak owad zatopiony w bursztynie. Przekręcił gałkę radioodbiornika, tak starego, że pamiętał pewnie jeszcze czasy prezydenta Hoovera. Zielone oko zamrugało niechętnie, jakby urządzenie budziło się z letargu. Z głośników dobiegły jedynie suche trzaski. Spróbował dostroić się do jakiejś stacji, ale na wszystkich zakresach odbierał jedynie jednostajny szum.
- Pieprzony staroć – mruknął do siebie, wściekły, że w wypożyczalni zrezygnował z nowszego auta dla zaoszczędzenia paru dolarów.
Burza nadal szalała, zalewając świat potokami wody. Potężne błyskawice rozdzierały niebo upiornymi, drgającymi bliznami. Westchnął ciężko. Marzył o kubku gorącej, parującej kawy i o ciepłym łóżku, w którym mógłby przetrwać do rana. Wszystko to jednak wydawało się odległe jak wakacje na Hawajach. Tym bardziej, że nie wiedział gdzie jest, ani nawet która jest godzina.
Spróbował skupić się na drodze. Auto prowadziło się opornie, a na szosie zalewanej strugami deszczu nietrudno było o poślizg. Gdyby choć udało się odpalić to przeklęte radio... Jego oczom ukazał się wielki, przydrożny szyld reklamowy, wydarty nagle światłem reflektorów z mokrego mroku nocy. Przyhamował, żeby rzucić okiem na reklamę i natychmiast tego pożałował. Za ostro! Opony straciły przyczepność; auto zatańczyło na drodze. Poczuł, że momentalnie robi mu się gorąco. Przeklęty gruchot sunął jak po lodzie, nie robiąc sobie nic z jego rozpaczliwych prób odzyskania panowania. Wreszcie auto zatrzymało się tuż przed wielkim drzewem rosnącym na poboczu. Siedział przez chwilę bez ruchu, kurczowo trzymając się kierownicy. Serce biło mu jak oszalałe. Wreszcie wypuścił powietrze z płuc.
- Bloody hell... - zaklął. Gdyby coś jechało z naprzeciwka, nie miałby najmniejszych szans. Miał cholernie dość tej podróży, tego samochodu i tej burzy. Musiał odpocząć.
Wrzucił wsteczny i ostrożnie wycofał samochód z pobocza. Wrócił na drogę i cofnął się aż do miejsca, w którym zauważył reklamę. Była stara. Łuszcząca się i odpadająca miejscami farba wskazywała, że właściciel tablicy dawno o nią się nie zatroszczył. Mimo to, w blasku reflektorów napis dawał się odczytać. "Motel i farma McCormick. Zapraszamy strudzonych podróżnych. Pierwszy zjazd w prawo - 1 mila”. Uśmiechnął się do siebie. W końcu dopisało mu szczęście. Suche łóżko i gorąca kolacja – o tym marzył. Jeśli będzie miał szczęście, może nawet mają telefon. Wolał zadzwonić i narazić się na zgryźliwość wydawcy niż kontynuować tę podróż. W końcu świat się nie zawali, jeśli spóźni się o jeden dzień.
Jechał powoli, alby nie przeoczyć zjazdu, ale i tak o mały włos go nie minął. Drogi, która odchodziła w bok nie można było właściwie nazwać drogą. To była wąska, polna dojazdówka, Przejechał nią kilkaset metrów i zląkł się, że za chwilę droga pod wpływem strug deszczu zmieni się w nieprzebyte grzęzawisko. Jeśli tu się zakopie, to nie ma siły – będzie musiał wracać piechotą i jak idiota liczyć na jakiegoś przejeżdżającego kierowcę. Już chciał zatrzymać się i wycofać, gdy nagle dostrzegł światło w ciemnościach. Farma!
Uśmiechnął się zwycięsko. Nie minęła minuta, gdy zaparkował auto na podwórzu. Farma była niewielka – ot, typowy domek na odludziu, szopa i obora. Światło paliło się jedynie w głównym budynku. Zmierzył oczami odległość dzielącą zaciszne i suche wnętrze samochodu od drzwi, po czym westchnął ciężko i wyskoczył prosto w zacinający strugami deszcz. Tych kilka kroków, które przebiegł była najbardziej mokrymi w jego życiu.
Wnętrze domu okazało się skromne, ale przytulne. Niewielki hall przeznaczony był najwyraźniej na potrzeby motelu – naprzeciw wejścia znajdował się kontuar recepcji, a obok – drzwi do pomieszczenia, w którym najprawdopodobniej mieściła się jadalnia. Strome, drewniane schody prowadziły na górę. Jak informował wypalony na drewnianej tabliczce napis, znajdowały się tam pokoje gościnne. Reszta hallu była zamieniona w niewielki wypoczynkowy salonik. W zajmującym większą część ściany kominku wesoło trzaskał ogień, zaś pod ścianą ustawiono barową ladę. To nie był typowy wiejski dom, ale mimo to było tu cicho i przyjemnie – a przede wszystkim sucho.
Podszedł do kontuaru i nacisnął dzwonek. Po krótkiej chwili pojawił się odrobinę zaspany mężczyzna. Portier, recepcjonista i właściciel w jednej osobie. Był wysokim facetem, o twardej, kanciastej budowie i rudawych włosach, dobitnie świadczących o szkockim pochodzeniu.
- Dobry wieczór – powiedział miłym, głębokim głosem, bez śladu obcego akcentu – Czym mogę służyć?
- Suchym łóżkiem, telefonem oraz szklaneczką burbona. I niską ceną za wszystko.
Szkot uśmiechnął się szeroko.
- Obawiam się, że nie wszystko mogę zaoferować. Telefon jest zepsuty. Ale pozostałe życzenia chętnie spełnię. Rzadko miewamy tu ostatnio gości. Na długo pan zostaje?
- Jedną noc. Jestem w drodze. Szczerze mówiąc, zagnała mnie tu ta cholerna pogoda.
- Rozumiem. Pokój znajdzie pan na górze, właściwie wszystkie mam wolne. Ma pan bagaże?
- Nie. Planowałem zdrzemnąć się w samochodzie, ale ten gruchot którym przyjechałem nie ma nawet koca na wyposażeniu. Ostatni raz korzystam z tej wypożyczalni.
- To przykre – mężczyzna uśmiechnął się współczująco – Mam nadzieję, że z pobytu u mnie będzie pan bardziej zadowolony.
- Ja również mam taką nadzieję, zwłaszcza jeśli się znajdzie ten burbon. Bo, jak rozumiem, na takim odludziu można się tu rozgrzać tylko tym? – mrugnął porozumiewawczo – Żadnej gorącej Mary na składzie nie ma?
- W tej chwili obawiam się, że z whiskey będzie mniejszy problem - przez twarz Szkota przewinął się lekki uśmiech. Sięgnął pod ladę i wyciągnął pękatą butelkę.
- No, to rozumiem. Chyba będę tu częściej przejeżdżał...
Mężczyzna sięgnął po księgę gości i staromodne, eleganckie pióro.
- Będzie pan zawsze miłym gościem, panie...? – Szkot zawiesił głos.
- Eagerbull. Jack Eagerbull.
Twarz Szkota prawie nie drgnęła, choć jego prawa brew delikatnie uniosła się ku górze w geście rozbawienia, a może zdziwienia. Jack westchnął. Był przyzwyczajony do żartów ze swojego nazwiska.
- Mój dziadek był Indianinem – wyjaśnił – Odziedziczyłem po nim skłonność do whiskey i dziwaczne nazwisko. Wiem, wydaje się zabawne, ale to jedyne, co mi zostało po przodkach
Szkot ukłonił się uprzejmie.
- Proszę mi wierzyć, że pana nazwisko nie wydaje mi się zabawne, panie Eagerbull. Jestem pewien, że pana dziadek... – zawahał się – zasłużył na swoje imię.
Jack zachichotał i nalał sobie szklaneczkę burbona.
- Za dziadka, który był byczym facetem – wzniósł toast. Alkohol był mocny i przyjemnie palił w gardło
- Zechce pan spocząć przy kominku, panie Eagerbull? Pójdę sprawdzić czy w pana pokoju jest ciepło. Rozpaliłem w kominku dopiero niedawno.
- Jasne. I tak chciałem jeszcze chwilę posiedzieć. Chętnie zaopiekuję się tą szklaneczką siedząc w tym fotelu i grzejąc nogi.
- Proszę się czuć jak u siebie w domu
Po kilku chwilach właściciel motelu pojawił się ponownie. Przeprosił za niewygody – pokój jeszcze się nie nagrzał – i zaproponował, że w ramach rekompensaty zaoferuje drinka. Jack, którego opanowało błogie lenistwo odparł, że nie mógłby sobie wyobrazić milszego oczekiwania. Po chwili na stoliku przed Jackiem zjawiła się świeża butelka i nowa, znacznie większa szklaneczka. Jack zadbał o to, aby - mimo ciągłego uzupełniania przez uprzejmego gospodarza - nie pozostawała zbyt długo pełna. Pochwalił trunek, który okazał się być zacnej marki, a komplement sprawił najwyraźniej gospodarzowi niewątpliwą przyjemność. Wymienili kilka grzecznościowych uwag o alkoholach. Okazało się, że właściciel motelu za młodu był barmanem na Wschodnim Wybrzeżu i miał imponującą wiedzę na ten temat. Rozmowa, obficie podlewana miodowym płynem toczyła się wartko i zataczała coraz szersze kręgi. Szkot opowiadał o życiu na farmie i o tym, jak łata rolniczy budżet prowadząc mały motelik. Narzekał na niskie ceny zboża i nieurodzaj, ale po chwili zorientował się chyba, że zarzucił gościa informacjami o swoich problemach, bo Jack coraz częściej odpowiadał półsłówkami i sięgał po szklankę.
- A pan, czym się pan zajmuje, jeśli wolno wiedzieć? – spytał Szkot po krótkiej chwili
Jack nie odpowiedział od razu. Podniósł do góry szklankę pełną bursztynowego płynu i przyjrzał się jej z namysłem. Lubił zwracać uwagę na takie drobiazgi. Wykonano ją z grubego szkła. Budziła zaufanie staromodnym, ciężkim wykonaniem. Obniżony środek ciężkości zapewniała gruba podstawa z litego szkła, w której finezyjnie uwięziono pęcherzyk powietrza. Dziś już takich naczyń się nie robi. Spotykało się je jeszcze gdzieniegdzie na głębokim Południu. Przytknął zimne szkło do ust i pozwolił, aby mocny trunek rozgrzał mu gardło. Przyjemne ciepło rozeszło się po całym jego ciele.
- Jestem etnografem – powiedział w końcu – Naukowcem. Zbieram ciekawostki i opowieści.
Szkot uniósł w górę jedną brew. Niezobowiązujący, uprzejmy gest, wyuczony w eleganckich barach Nowego Yorku. Tak potrzebny w jego profesji. Wyrażał zainteresowanie, ale nie zmuszał do zwierzeń, jeśli klient sobie tego nie życzył. Barmani musieli być niezwykle subtelni w kontaktach z ludźmi. Jack uśmiechnął się w duchu, bezbłędnie rozpoznając przesłanie kryjące się w zachowaniu.
- No, może przesadziłem z tym naukowcem – mruknął – Dawno już nie pracuję na uczelni.
- Słabo płacą? – podpowiedział barman
- To też. Ale chciałem spróbować własnych sił w biznesie – powiedział upijając kolejny łyk ze szklanki i czując pogardę do samego siebie. Przecież mógł powiedzieć, że wywalono go z pracy za picie i uprawianie seksu ze studentkami. W dodatku miał na tyle pecha, że jedna z nich zaszła w ciążę... Głupia blondynka.
- I jak idzie?
- Niespecjalnie, jak widać... W każdym razie nie dorobiłem się własnego auta. Moją firmę przejął wspólnik i teraz pracuję jako wyrobnik we własnym interesie – uśmiechnął się gorzko – Muszę dorabiać, żeby utrzymać się na powierzchni. Więc zostałem pisarzem. Dzięki temu udaję, że nadal bawię się w etnografię.
Zrobił chwilę przerwy, aby dać rozmówcy szansę na powtórne napełnienie szklanki i zadanie jakiegoś pytania. Doczekał się tylko na to pierwsze, ale mimo to kontynuował. Miło było w końcu z kimś pogadać, nawet jeśli to był zupełnie obcy człowiek.
- Jeżdżę po kraju i szukam opowieści. Folklor, miejskie legendy, te sprawy... A potem próbuję z nich układać opowiadania.
- Dużo pan już napisał?
- Kilkanaście. Najpierw pisałem ambitniejsze rzeczy, ale przekonałem się, że i tak najlepiej sprzedaje się porno.
- Naprawdę?
Wzruszył ramionami.
- Oczywiście. Tak było zawsze i pewnie to się nigdy nie zmieni. Ludzie uwielbiają czytać o seksie. A najlepiej o seksie i morderstwach. Niech pan popatrzy na rysunki naskalne. Co przedstawiały? Pradawne dziwki i supersamców. Wielkie dupy i wielkie kutasy. No i sceny polowania. To się nie zmieniło – niech pan obejrzy dowolny film wyprodukowany w Hollywood.
- Więc postanowił pan pisać o seksie?
- Tak jakby. Rozmawiam z ludźmi i pytam ich o zasłyszane historie. Czasem prawdziwe, czasem urojone. Większość regionów ma tu swoje własne historie. Często bardzo ciekawe, sięgające korzeniami do czasów indiańskich. Inne przywiezione przez czarnych niewolników z Afryki, wyretuszowane, wytrawione w kulturowym tyglu. Są też echa dawnych wspomnień społecznych z Europy. Jakiś tydzień temu słyszałem taką właśnie miejską legendę. Opowiedział mi ją gość w przydrożnym barze, przysięgając, ze spotkało to znajomą jego kuzyna od strony matki. Chce pan posłuchać?
- Chętnie.
- No więc było to tak. Ta znajoma kuzynki miała faceta, w którym była na amen zabujana. To był policjant - wiadomo jak babki reagują na mundur. No ale niestety, była jakaś strzelanina z gangami i tego Johna zastrzelili. Laska oczywiście strasznie rozpaczała, nawet sama chciała się wieszać, ale jakoś ją dopilnowali. W każdym razie psychicznie ją trafiło strasznie. Próbowali jej naraić jakiegoś innego – wiadomo, natura nie znosi próżni – ale nie chciała.
Sięgnął znowu po szklankę. Opróżnił ją i gestem poprosił o nową. Chwilę patrzył na spływającą po lodzie whisky, po czym podjął opowieść.
- No więc była sama. Nie jadła, nie spała, tylko tęskniła. Całe dni przesiadywała na cmentarzu. I któregoś razu na tym cmentarzu zasłabła i nie wróciła na noc. To była rocznica śmierci tego policjanta. Wróciła rano, cała przestraszona i brudna jak siedem nieszczęść. Roztrzęsiona opowiadała, że ocknęła się tuż przed północą. Było strasznie zimno, więc się przestraszyła. Nagle poczuła, że ktoś przy niej jest – jak łatwo się domyślić to był ten policjant. Duch, znaczy się. Wypisz wymaluj jak żywy. W każdym razie na tyle żywy, że ją tam bzyknął. Na własnym grobie.
- Niesamowite – powiedział barman – Ale może po prostu jej się przyśniło?
- Gdzie tam. Dziewięć miesięcy później urodziła bachora! Oczywiście mówili, że po prostu nie wytrzymała swędzenia i po prostu puściła się gdzieś na boku, ale okazało się, że dzieciak to wykapany policjant.
- Niesamowite – powtórzył barman – Kto by pomyślał...
Jack uśmiechnął się. Nagle wróciły wspomnienia z pracy na uniwersytecie. Poczuł się jak na wykładzie. Szkoda tylko, że jego słuchaczem był jedynie ten facet, a nie młode i cycate studentki.
- Och, ktoś już pomyślał. I to dawno. Wbrew pozorom to jest dość popularna historia, rozpowszechniona w całych Stanach. Opowiadali ją sobie nawet Indianie. Jeśli zastąpimy policjanta młodym wojownikiem, otrzymamy dokładną wersję mitu Czarnych Stóp. Cóż, cała ta opowieść jest po prostu echem naszej fascynacji śmiercią, pożądaniem i prokreacją. Instynktami, którymi musimy nadawać głębsze znaczenie, bo nad nimi nie panujemy. Oswajamy to, co niezrozumiałe przenosząc w sferę podań. Charakterystyczne, że tego typu legendy zawsze dotyczą osób nam stosunkowo bliskich, należących do naszego kręgu, ale jednocześnie na tyle odległych, że trudno jest sprawdzić wiarygodność źródeł. Jest to często "kolega kuzynki", "znajomy brata" albo ktoś w tym guście. Widzi pan, Charles Skinner napisał kiedyś... – przerwał i uśmiechnął się – Przepraszam, poniosło mnie. Nadal chyba jestem belfrem...
Szkot uśmiechnął się szeroko.
- Nie ma sprawy. Mówi pan bardzo zajmująco. Zresztą i tak lubię rozmawiać z ludźmi. Nie uwierzyłby pan, jakie rzeczy mi tu opowiadają...
Jack czuł już, że whisky krąży w jego żyłach. Wiedział, że w takich sytuacjach staje się czasem wylewny i przyjacielski, może nawet zbyt bardzo, ale akurat w tej chwili mu nie przeszkadzało to.
- Mów mi po prostu Jack – wyciągnął rękę
Skomentuj