Gdy w przypadkowym towarzystwie – słuchając bzdur na temat różnych „zboczeńców” i „dewiantów” – przeciwstawiłem się ordynarnemu krzykaczowi, podszedł do mnie pewien starszy pan o włosach przyprószonych siwizną. Chciał mi podziękować, że miałem odwagę… I porozmawiać.
Słuchałem z zapartym tchem.
Tak powstała ta historia przez życie pisana. Opowieść z czasów jego młodości. Przepraszam, że nie dzielę jej na dwie części. Kogo zainteresuje, ten ją przeczyta do końca.
Lipiec owego roku był nieznośny. Żar lał się z nieba. Nie było czym oddychać. Kto żyw, uciekał w cień topoli porastających brzeg rozlewiska, które utworzyło się z jeziorka, przerywając niewysoki wał. Kiedyś to zakole znajdowało się po lewej stronie polnej drogi prowadzącej do nieczynnego, popadającego w ruinę starego młyna. Dostępu do piaszczystego brzegu, wymarzonego do plażowania, broniła gęsta wiklina i tatarak. Rozlewisko zawsze było pełne czupurnych wiejskich malców i nieco starszych chłopaków, którzy rościli sobie prawo do najgłębszej części kąpieliska. Najwięcej chętnych do kąpieli było wieczorem. Każdy prosto od żniw walił do wody. Wydeptana wśród trzciny ścieżka przypominała rojny deptak w renomowanym uzdrowisku, a na brzegu nie było już miejsca.
Wypatrywałem Jarka, syna gospodarzy mieszkających najbliżej dziadka. Z nim znałem się najlepiej. Razem, brodziliśmy po zaroślach. Jednak teraz każdy harował na swoim i nie miał czasu na lenistwo. Spodziewałem się, że Jarek przyjdzie. Mówił kiedyś, że byłby chory, gdyby się przynajmniej raz na dzień nie wytaplał. I rzeczywiście usłyszałem za plecami jego głos.
- Nie pchajmy się tutaj – zawrócił mnie ze ścieżki. – Chodźmy dalej, za młyn, tam jest spokojniej i też można popływać.
Okrążenie rozlewiska zajęło nam trochę czasu. Byłem już zły na Jarka, trawa i korzenie drapały mi nogi, chociaż byłem w sandałach i długich spodniach. Podziwiałem Jarka, szedł boso, a jakby w najwygodniejszych butach po asfaltowej szosie.
- Tutaj. Widzisz, jak fajnie? – wskazał osłoniętą zatoczkę, w której odbijały się promienie słońca.
Rzeczywiście, było tu pięknie, cicho i spokojnie. Ni żywej duszy…
Jarek zrzucił z siebie podkoszulek i krótkie drelichowe spodnie, pod którymi miał czerwone majtki uszyte z materiału jak na poduszkę, z szerokimi nogawkami, mocno przybrudzone, zwłaszcza na tyłku. Wbiegł do wody nawet się na mnie nie oglądając.
Dno było spadziste, bo zanurzał się coraz mocniej, po kolana, po pas, po szyję – i teraz dopiero popłynął.
Zdjąłem sandały, tę głupią pasiastą miejską koszulkę z krótkimi rękawami, która od razu odróżniała mnie od tutejszych chłopaków. I wreszcie ciasne, przykrótkie spodnie. Otoczył mnie rozkoszny chłód wody.
- Chodź, zobacz, jak fajnie! – krzyknął z wody i znów się zanurzył, wywijając kozła.
Płynąłem w jego stronę leżąc na plecach. Jarek trącił mnie w ramię.
- Prawda, że fajnie? Z nikim się nie kłócisz, nikogo w wodzie nie zaczepiasz, z nikim się nie zderzysz. Dlatego lubię tu przychodzić, chociaż trochę daleko.
Przyznałem mu rację. Warto było nadłożyć drogi.
- Wiesz, a kiedyś to tu nakryłem jedną parę, chłopaka z dziewczyną – mówił zwieszony w wodzie, rozgarniając migotliwą taflę drobnymi ruchami ramion.
- I co?
- I nic. Popatrzyłem sobie na nich.
- A co robili?
- Pływali.
- Phi, to co w tym dziwnego?
- Bo byli na golasa.
- Żartujesz!
- Ani trochę. Wtedy też był wieczór, jak przyszedłem i od razu zobaczyłem, że ktoś pływa. Byłem zły, że ukradli moje miejsce i już miałem ich sprzezywać, gdy zobaczyłem jej cyc. No to kucnąłem za krzakami i wtedy sobie popatrzyłem.
Fiknął kozła w wodzie i odpłynął. Bałwan jeden! A mnie zaczęło co nieco pęcznieć w kąpielówkach. Popłynąłem za nim i dałem mu klapsa w ten wypięty tyłek ozdobiony czerwonymi majtkami.
- Ała! Co się wygłupiasz?
- To ty się wygłupiasz! Zaczynasz coś mówić, potem nie kończysz i uciekasz. Co dalej robili?
- Nic. Wyszli na brzeg i wycierali się.
- I byli całkiem na golasa?
- A jak można być nie całkiem na golasa? Jak mówię, że byli, to byli.
- I jaki miała ten cyc…?
- No jaki... Cyc jak cyc. Ale jakie miała kłaki między nogami!
- Nie mów… A on?
- On to dopiero był zarośnięty! Ani mu jajek nie było widać.
Musiałem przełknąć ślinę i poprawić kąpielówki. Jarek tymczasem, oczywiście, popłynął dalej.
- Wracaj! Już nie mam siły! – krzyknąłem. – Cały dzień zasuwałem w polu!
- No dobra. Ja też zasuwałem. No to wracamy.
Zrównał się ze mną i wolniutko płynęliśmy obok siebie.
- Jarek, powiedz, co jeszcze widziałeś.
- Nic więcej. Potem się ubrali i poszli sobie.
- I on był aż taki zarośnięty?
- Żebyś wiedział. Aż na brzuchu. I całe nogi. A jak wyszedł z wody, to wszystko tak się na nim poukładało, jakbyś patrzył na jakiś obraz, takie pozwijane i poskręcane.
- I nawet mu jajek nie było widać?
- No, trochę. Ale wszystko było takie czarne w tych włosach. Wszystko.
- Bo pewnie byłeś daleko od nich.
- Blisko. Dwa kroki. Ja i oni. Ale ona była tyłem do mnie, to jej za bardzo nie widziałem. A on przodem, to jego dokładnie.
- Szkoda, że ja tego nie widziałem. Też bym sobie tak chciał popatrzyć. A potem byli jeszcze?
- Już nie. Czatowałem cały tydzień, ale już nie przyszli. I wiesz, co zrobiłem? Spróbowałem też popływać bez majtek. Nikogo nie było, to co mi zależało.
- Sam?
- No a z kim? Nie mam tu takiego chłopaka, żeby z nim. Chyba że…
- Że co?
- Że ty byś chciał. To moglibyśmy razem. Ale ty się na pewno nie zgodzisz.
- Nie… Nie wiem. Zresztą, dlaczego nie? Ale innym razem, co?
- Jak chcesz, ja nic nie mówię... Ale ja sobie jeszcze postoję trochę w wodzie. Czujesz? Już dno.
Mnie też nie za bardzo chciało się wychodzić. Co by sobie pomyślał, gdyby zobaczył jak mi... stoi?
Wracaliśmy w milczeniu, nieco markotni, jakby niewyczerpany temat ciążył nad nami i przygniatał. Umówiliśmy się na jutro wieczór pod tą topolą za zakolem, żeby się nie szukać.
Słuchałem z zapartym tchem.
Tak powstała ta historia przez życie pisana. Opowieść z czasów jego młodości. Przepraszam, że nie dzielę jej na dwie części. Kogo zainteresuje, ten ją przeczyta do końca.
Lipiec owego roku był nieznośny. Żar lał się z nieba. Nie było czym oddychać. Kto żyw, uciekał w cień topoli porastających brzeg rozlewiska, które utworzyło się z jeziorka, przerywając niewysoki wał. Kiedyś to zakole znajdowało się po lewej stronie polnej drogi prowadzącej do nieczynnego, popadającego w ruinę starego młyna. Dostępu do piaszczystego brzegu, wymarzonego do plażowania, broniła gęsta wiklina i tatarak. Rozlewisko zawsze było pełne czupurnych wiejskich malców i nieco starszych chłopaków, którzy rościli sobie prawo do najgłębszej części kąpieliska. Najwięcej chętnych do kąpieli było wieczorem. Każdy prosto od żniw walił do wody. Wydeptana wśród trzciny ścieżka przypominała rojny deptak w renomowanym uzdrowisku, a na brzegu nie było już miejsca.
Wypatrywałem Jarka, syna gospodarzy mieszkających najbliżej dziadka. Z nim znałem się najlepiej. Razem, brodziliśmy po zaroślach. Jednak teraz każdy harował na swoim i nie miał czasu na lenistwo. Spodziewałem się, że Jarek przyjdzie. Mówił kiedyś, że byłby chory, gdyby się przynajmniej raz na dzień nie wytaplał. I rzeczywiście usłyszałem za plecami jego głos.
- Nie pchajmy się tutaj – zawrócił mnie ze ścieżki. – Chodźmy dalej, za młyn, tam jest spokojniej i też można popływać.
Okrążenie rozlewiska zajęło nam trochę czasu. Byłem już zły na Jarka, trawa i korzenie drapały mi nogi, chociaż byłem w sandałach i długich spodniach. Podziwiałem Jarka, szedł boso, a jakby w najwygodniejszych butach po asfaltowej szosie.
- Tutaj. Widzisz, jak fajnie? – wskazał osłoniętą zatoczkę, w której odbijały się promienie słońca.
Rzeczywiście, było tu pięknie, cicho i spokojnie. Ni żywej duszy…
Jarek zrzucił z siebie podkoszulek i krótkie drelichowe spodnie, pod którymi miał czerwone majtki uszyte z materiału jak na poduszkę, z szerokimi nogawkami, mocno przybrudzone, zwłaszcza na tyłku. Wbiegł do wody nawet się na mnie nie oglądając.
Dno było spadziste, bo zanurzał się coraz mocniej, po kolana, po pas, po szyję – i teraz dopiero popłynął.
Zdjąłem sandały, tę głupią pasiastą miejską koszulkę z krótkimi rękawami, która od razu odróżniała mnie od tutejszych chłopaków. I wreszcie ciasne, przykrótkie spodnie. Otoczył mnie rozkoszny chłód wody.
- Chodź, zobacz, jak fajnie! – krzyknął z wody i znów się zanurzył, wywijając kozła.
Płynąłem w jego stronę leżąc na plecach. Jarek trącił mnie w ramię.
- Prawda, że fajnie? Z nikim się nie kłócisz, nikogo w wodzie nie zaczepiasz, z nikim się nie zderzysz. Dlatego lubię tu przychodzić, chociaż trochę daleko.
Przyznałem mu rację. Warto było nadłożyć drogi.
- Wiesz, a kiedyś to tu nakryłem jedną parę, chłopaka z dziewczyną – mówił zwieszony w wodzie, rozgarniając migotliwą taflę drobnymi ruchami ramion.
- I co?
- I nic. Popatrzyłem sobie na nich.
- A co robili?
- Pływali.
- Phi, to co w tym dziwnego?
- Bo byli na golasa.
- Żartujesz!
- Ani trochę. Wtedy też był wieczór, jak przyszedłem i od razu zobaczyłem, że ktoś pływa. Byłem zły, że ukradli moje miejsce i już miałem ich sprzezywać, gdy zobaczyłem jej cyc. No to kucnąłem za krzakami i wtedy sobie popatrzyłem.
Fiknął kozła w wodzie i odpłynął. Bałwan jeden! A mnie zaczęło co nieco pęcznieć w kąpielówkach. Popłynąłem za nim i dałem mu klapsa w ten wypięty tyłek ozdobiony czerwonymi majtkami.
- Ała! Co się wygłupiasz?
- To ty się wygłupiasz! Zaczynasz coś mówić, potem nie kończysz i uciekasz. Co dalej robili?
- Nic. Wyszli na brzeg i wycierali się.
- I byli całkiem na golasa?
- A jak można być nie całkiem na golasa? Jak mówię, że byli, to byli.
- I jaki miała ten cyc…?
- No jaki... Cyc jak cyc. Ale jakie miała kłaki między nogami!
- Nie mów… A on?
- On to dopiero był zarośnięty! Ani mu jajek nie było widać.
Musiałem przełknąć ślinę i poprawić kąpielówki. Jarek tymczasem, oczywiście, popłynął dalej.
- Wracaj! Już nie mam siły! – krzyknąłem. – Cały dzień zasuwałem w polu!
- No dobra. Ja też zasuwałem. No to wracamy.
Zrównał się ze mną i wolniutko płynęliśmy obok siebie.
- Jarek, powiedz, co jeszcze widziałeś.
- Nic więcej. Potem się ubrali i poszli sobie.
- I on był aż taki zarośnięty?
- Żebyś wiedział. Aż na brzuchu. I całe nogi. A jak wyszedł z wody, to wszystko tak się na nim poukładało, jakbyś patrzył na jakiś obraz, takie pozwijane i poskręcane.
- I nawet mu jajek nie było widać?
- No, trochę. Ale wszystko było takie czarne w tych włosach. Wszystko.
- Bo pewnie byłeś daleko od nich.
- Blisko. Dwa kroki. Ja i oni. Ale ona była tyłem do mnie, to jej za bardzo nie widziałem. A on przodem, to jego dokładnie.
- Szkoda, że ja tego nie widziałem. Też bym sobie tak chciał popatrzyć. A potem byli jeszcze?
- Już nie. Czatowałem cały tydzień, ale już nie przyszli. I wiesz, co zrobiłem? Spróbowałem też popływać bez majtek. Nikogo nie było, to co mi zależało.
- Sam?
- No a z kim? Nie mam tu takiego chłopaka, żeby z nim. Chyba że…
- Że co?
- Że ty byś chciał. To moglibyśmy razem. Ale ty się na pewno nie zgodzisz.
- Nie… Nie wiem. Zresztą, dlaczego nie? Ale innym razem, co?
- Jak chcesz, ja nic nie mówię... Ale ja sobie jeszcze postoję trochę w wodzie. Czujesz? Już dno.
Mnie też nie za bardzo chciało się wychodzić. Co by sobie pomyślał, gdyby zobaczył jak mi... stoi?
Wracaliśmy w milczeniu, nieco markotni, jakby niewyczerpany temat ciążył nad nami i przygniatał. Umówiliśmy się na jutro wieczór pod tą topolą za zakolem, żeby się nie szukać.
Skomentuj