W przypadku problemów z logowaniem wyczyść ciasteczka, a jeśli to nie pomoże, to użyj trybu prywatnego przeglądarki (incognito). Problem dotyczy części użytkowników i zniknie za kilka dni.

Tamta noc

Collapse
X
 
  • Czas
  • Pokaż
Clear All
new posts
  • marv
    Świętoszek
    • Mar 2009
    • 17

    Tamta noc

    Opowiadanie powstało w 2008 lub 2009 roku, nie jestem pewien. Kiedyś już wisiało na beztabu, ale później forum pieprznęło i zjadło wszystkie moje posty, co mnie wkurzyło na tyle, że poprosiłem o jego usuniecie. Przez te kilka lat było dostępne na dobrejerotyce.pl, ale ostatnio ona także pieprznęła. Dlatego wrzucam je tutaj - mimo, że zmieniłbym dziś w nim milion rzeczy, wciąż je lubię i uważam, za strawne. I chciałbym, żeby ktoś je czasem przeczytał. Bo przecież teksty nie żyją bez czytelników.
    Miłej lektury (obiecuję, że nie będę go już usuwał).





    Kuba mówi:

    To była noc, o której w porannych wiadomościach mówi się, że szczęście, żeśmy ją przetrwali. Gęsta od mroku i żaru, przeganiająca ponad krainami niszczycielskie burze, zrywające dachy, niszczące dobytek i miotające bydłem.

    O takich nocach romantycy pisali poematy, budząc w nich pradawne, stworzone wbrew Bogu duchy, które swymi czarami mąciły ludzkie umysły i prowadziły do złego.

    W takie noce niewinni ludzie zmieniają się w morderców, a w ciasnych, dusznych, pełnych papierosowego dymu salach zapadają decyzje o eksterminacji narodów. W takie noce rodzą się namiętności, które doprowadzają do upadków imperiów, by później rozsypać się w pył i zadrwić z oszukanych ludzi. W takie noce do dobrych ludzi przychodzą sny, w których gwałcą i mordują własne matki i córki, ojców swych pozbawiają członków, a własnoręcznie wybudowany dom palą do fundamentów. W takie noce psy niespokojnie biegają po mieszkaniach poszczekując na zdającą się pozostawać w wiecznym poruszeniu czerń, koty zaś, mrużą z rozkoszą ślepia i mruczą, z zadowoleniem tuląc się do mroku.

    Światła samochodu przecinały otchłań. Bezgwiezdne niebo nie przynosiło blasku, przytłaczało jedynie do ziemi gorąc nagromadzony pomiędzy nią a chmurami w ciągu dnia. Nie jechaliśmy długo, ale wystarczyło to, byśmy oddalili się od cywilizacji. Kiedy pół godziny wcześniej wychodziliśmy, zabawa właśnie ześlizgiwała się z poziomu tańca, dowcipów i rozmów, w kierunku pijanych spoconych ciał, wymiotów za domkiem, pijackich omamów i niekontrolowanych utrat dziewictwa. Dziewczyny już znajdywały chłopaków, wieszały się na nich, przyklejając do ich przepoconych koszulek swoje przepocone koszulki, tak by poczuli pod nimi twardość ich sutków. Za domkiem, ostatni, najmocniejszy, zapychający przełyk skręt krążył pomiędzy tymi najtrzeźwiejszymi. Rozmawiali właśnie o podziale łupów, wybierali sobie zdobycze, określając je wulgaryzmami i sprośnymi gestami, dosiadali ich już w wyobraźni.

    Dlatego wyszedłem i chyba właśnie dlatego Sylwia wyszła ze mną. Nie miałem ochoty na kolejny spektakl ciepłej wódki i kiepskiego macania. A przecież tak kończyły się wszystkie takie imprezy. Wszystkie spotkania w noc taką jak ta, wcześniej czy później znajdowały swój finał w nieświeżym oddechu wymienianym w trakcie mokrych, niestarannych pocałunków, zapachu wymiocin, smaku spermy obcego faceta i gorączkowym poszukiwaniu kondomów. Wychodząc nie żałowaliśmy, że to przegapimy, przecież opowieści o tym i tak dotrą do nas następnego ranka. To będzie pokuta za naszą dzisiejszą absencję – wysłuchiwanie o rzyganiu, kiepskiej wódce, wygazowanym piwie, lepiących się ciałach uderzających o siebie z charakterystycznych chlupotem, wilgotnych majtkach na podłodze, sapaniu dochodzącym z ciemności. Wychodząc byłem gotowy na tą pokutę. Czułem wręcz ulgę, że tym razem udało mi się nie upić, i to nie o mnie opowieść będzie bawić chłopaków przez kolejne kilka tygodni.

    Lecz teraz samochód zgasł, wokół rozpościerały się tylko pola pogrążone w bezruchu i ciemności, a ja brudziłem się smarem próbując udowodnić sobie, że samo zaglądanie pod maskę może rozwiązać problem.

    Sylwia już dawno wysiadła z pojazdu i spacerowała za moimi plecami. Oddychała głęboko chcąc złapać choć odrobinę świeżego powietrza, lecz było to bezcelowe – cały żar świata spadł dzisiaj na nas i nie było przed tym ratunku.

    Lepiliśmy się od potu i pachnieliśmy swoją fizycznością. Jedynie zerkałem na Sylwię, bałem się bowiem, że jeżeli dłużej wpatrywać się będę w koszulkę przyklejoną do jej dużych, pełnych piersi, odwróci się i odejdzie, zniknie w ciemnościach rozpościerających się tuż za granicą samochodowych reflektorów i nigdy więcej się do mnie nie odezwie. Nawet ślizgając się jedynie po jej sylwetce, dostrzegałem piersi, opięte pod koszulką czarnym, koronkowym stanikiem. Dostrzegałem także uda i pośladki uwięzione w niezwykle teraz ciasnych dżinsach. A przede wszystkim dostrzegałem jej twarz – spokojną i piękną, przyozdobioną opadającymi na oczy strąkami sklejonych potem, czarnych jak ta otaczająca nas noc włosów, jej lekko rozchylone, czerwone od szminki usta, zadarty nos i mocno zarumienione policzki.

    Bałem się na nią patrzeć, nie tylko dlatego, że mogła obrazić się i zniknąć, ale także dlatego, że w otaczającym nas żarze, otoczona aureolą światła reflektorów, w przepoconym ubraniu, wyglądała tak idealnie, że gotów byłem oszaleć.

    Musieliśmy rozmawiać, bo inaczej pochłonęłyby nas myśli, a w noc taką jak ta, nie ma nic gorszego niż zostać sam na sam ze sobą. Samotni w takie noce odkrywają ukrywane wcześniej przed sobą tajemnice. Zapuszczają się w zakamarki umysłu, o których istnieniu wcześniej nie zdawali sobie sprawy. Odkrywają w sobie morderców, gwałcicieli, zboczeńców, szaleńców. Odkrywają w sobie otchłań, która tkwi w każdym, i do której modlimy się, by nigdy się nie zbudziła.

    Odkleiłem się więc od silnika, raz jeszcze wymazałem się smarem, zatrzasnąłem klapę i usiedliśmy na gorącym asfalcie, opierając plecami o przód samochodu.

    Wpierw mówiliśmy o niczym. Nawet nie o przyjaciołach, plotkach czy telewizyjnych newsach, ale po prostu o niczym. Wymienialiśmy zdawkowo półsłówka i równoważniki zdań, starając się nie tracić oddechu na mowę, nim nasze ciała nie przywykną do czekającej nas nocy. Lecz kiedy przywykły, rozmowa nabrała sensu. Spośród słów zaczęły wyłaniać się zdania, informacje, komunikaty. Były jeszcze lakoniczne i upośledzone, ale wyczuwało się w nich napięcie.

    Mogłem przewidzieć,do czego to zmierza i przestać. Choć być może łudzę się tylko, że miałem jakikolwiek wpływ na przebieg wypadków. Że nie byliśmy całkowicie poddani obezwładniającej sile nocy.

    Kiedy wreszcie stać nas było na pełne zdania i akapity, nie była to już rozmowa, ale podchody, zapasy, gra w złośliwości i sugestie, ukryte znaczenia i aluzje.

    Opierałem się plecami o zderzak samochodu, wpatrywałem się w kawałek oświetlonej drogi przede mną i roztaczającą się dalej czerń. Obok mnie siedziała Sylwia – spocona, samotna, idealnie piękna rówieśniczka i przyjaciółka mojej młodszej siostry i właśnie zaczynaliśmy rozmawiać o najintymniejszych doświadczeniach. Powinienem był wstać i odejść. Zacząć biec. Pchać samochód. Lub chociażby wejść w pole i tam zaspokoić się w ciemności. Zamiast tego dawałem się wciągnąć w tę rozmowę.

    Gdybyśmy rozmawiali, informacje po prostu przepłynęłyby pomiędzy nami i nic by się nie stało. Rzeczywistość by się nie zatrzęsła. My jednak graliśmy, zadufani w sobie, postanowiliśmy się ścigać. Stąd ten kretyński zakład.

    „Zadajemy pytanie i odpowiadamy szczerze” tłumaczyła powoli, choć mnie zdawało się, że doskonale wiem, co chce powiedzieć, jeszcze zanim bańki jej słów wylatywały z ust, by zaraz rozprysnąć się dźwiękiem. „Czyja odpowiedź wygrywa, ten stawia żądanie drugiemu. Nie można odmówić odpowiedzi, nie można odmówić wypełnienia żądania, nie można skłamać. Odpowiedzi nie polegają na prostym tak i nie, muszą być pełne, muszą być historią, muszą być szczere.”

    W ciemnościach powoli skinąłem głową. Choć słyszałem o Sylwii różne legendy, byłem pewien wygranej. Pierwszy zadałem pytanie: „Ile miałaś lat, kiedy straciłaś dziewictwo?”
    0statnio edytowany przez marv; 11-10-12, 15:55.
  • marv
    Świętoszek
    • Mar 2009
    • 17

    #2
    Sylwia mówi:

    Czternaście. To było w ostatniej klasie podstawówki. Pewnie, myślałam o seksie już wcześniej, ale nie na poważnie. Starczały mi opowiadania koleżanek i kiepskie erotyki na Polsacie po północy. I w zasadzie nie zamierzałam z nikim spać.


    Między moimi rodzicami było źle od zawsze. Ojciec darł się na matkę, doprowadzał ją do płaczu, a ja, głupia, miałam mu to za złe. Ale w pewnym momencie matka zaczęła znikać. Po awanturach wychodziła z domu i wracała dopiero po wielu godzinach. Czasem nie wracała na noc, często wyjeżdżała w delegacje. Kiedy kończyłam podstawówkę ojciec był już w takim stanie, że nie miał siły na nią wrzeszczeć. Udawał, że wszystko jest ok. Nie zadawał pytań.


    Więc kiedyś postanowiłam ją sprawdzić. Po jakiejś kolejnej awanturze o nic, kiedy zrezygnowany ojciec wylądował na fotelu, a matka wybiegła z domu, poszłam za nią.


    Było lato, zaraz miałam zdawać do liceum, szkoła się kończyła.


    Matce chyba do głowy nie przyszło, że ktoś mógłby ją śledzić. Czasami zadaję sobie pytanie czy podejrzewała, że ojciec o wszystkim wie. Albo czy wiedziała o mnie. Alemyślę, że o niczym nie wiedziała, nie była osobą, która by się przejmowała tym, co wiedzą o niej inni.


    Poszła prosto do Szymona. Do jego pracowni w wielkim opuszczonym, wyremontowanym przez niego magazynie. Szymon był jej przyjacielem, malarzem, znajomym jeszcze z ASP, na której matka studiowała, choć nie miała wielkiego talentu. Bywał u nas czasami, pił wódkę z rodzicami, kilka razy pojechał na jakiś wakacyjny wyjazd.


    Kiedy wślizgiwałam się za matką do tego magazynu myślałam, że ona po prostu przyszła się wyżalić. Miałam nawet wyrzuty sumienia, że jej nie ufam, że przecież przyszła tylko do swojego przyjaciela, to nic strasznego. Ale jak jesteś młody i kogoś śledzisz to opanowuje cię dziwna gorączka, która nie pozwala tak po prostu zawrócić i odejść. Czułam się trochę jak prywatny detektyw, albo poszukiwacz skarbów.


    Drzwi zostawiła otwarte, po cichu wkradłam się do pomieszczenia i kluczyłam pomiędzy metalowymi ścianami obwieszonymi obrazami Szymona. Jego magazyn był wielki. Większość starych sprzętów pozostawił tak, jak je zastał. Zanim docierało się do pomieszczeń, w których mieszkał, trzeba było przejść przez labirynt metalowych ścian, blach, skrzyni, taczek, rur, niewykorzystanych płócien i drutów. Podróże do Szymona zawsze były dziwaczne, niczym jakieś filmowe doświadczenie z innego świata. Szło się przez ciszę – niemal namacalną ciszę, jaką spotyka się w wielkich, pustych budynkach. Natrafić można było na wszystko. Skrzynki, kartony, obrazy, farby, pędzle, stare zabawki, lalki bez rąk, porzucone pluszowe misie, fragmenty bielizny, najprawdopodobniej pozostawioneprzez odwiedzające go kobiety, opakowania po prezerwatywach, długopisy, książki, stare gazety, fragmenty mebli, zużyte dezodoranty, puste butelki po wódce i drogim winie, leżące niemal wszędzie kiepy i szczurze kupy, puszki po koli i opakowania po taniej, sztucznej, błyskawicznej żywności, dziwne, powykrzywiane rzeźby, które tworzył, a które wyglądały, jakby starały się pokonać ograniczające je wymiary, płyty, telewizory, zasłony, blachy, manekiny pozbawione głów lub rąk, stare ubrania, sprzęt AGD, drabiny, teczki, zabłąkane wśród tego gołębie, które gruchając głośno wzbijały się do lotu spłoszone twoją obecnością, budząc chmury kurzu i piachu.


    Dopiero na drugim końcu magazynu znajdowały się dwa pomieszczenia – jedno duże, niemal puste, nie licząc biurka, łóżka i sztalug, było jego pracownią. Drugie zaadoptował jako łazienkę – gdziew środku, otoczona przez cztery blaszane ściany stała samotnie, wielka, stara, żeliwna wanna, a gdzieś w kącie wciśnięty był sedes. Była jeszcze antyczna, gigantyczna szafa, pamiętająca najpewniej czasy Królestwa Kongresowego, w której trzymał wszystko co miało dla niego jakąkolwiek wartość, pozostałe zaś rzeczy rzucał byle gdzie, nie dbając o jakikolwiek porządek.


    Kiedy dochodziłam do pracowni domyślałam się, że coś jest nie tak. Że chyba jednak miałam rację idąc za matką. Nie słyszałam rozmów, a jedynie ciche dźwięki, mlaskanie i pojękiwanie. Zajrzałam przez uchylone drzwi i zobaczyłam ich po raz pierwszy.


    Moja matka klęczała przed Szymonem na jakimś starym kocu. Jej spodnie leżały tuż przy drzwiach, przy których się teraz czaiłam, dalej były majtki. Wciąż miała na sobie bluzkę. Szymon stał bez koszuli i ze spuszczonymi spodniami. Był silnym, muskularnym mężczyzną. Miał długie, czarne włosy, które wiązał w kucyk. W rysach jego twarzy było coś mocnego, groźnego. Zawsze kojarzył mi się z archetypem męskości. Jego tors pomazany był czerwoną farbą. W dłoni trzymał jeszcze pędzel. Gdzieś w tle, pamiętam, stało niedokończone płótno, które akurat kmalował. Nie pamiętam co przedstawiało, ale czerwień już zawsze miała mi się kojarzyć z tym człowiekiem.


    Jego fiut znikał w ustach mojej matki. Klęczała i pomagając sobie dłońmi robiła mu laskę. Pewnie, mogłabym nazwać to inaczej. Mogła go pieścić ustami, oralnie, połykać, lizać, lub smakować, ale żadne z tych ładnych słów nie oddałoby tego co działo się w tym pomieszczeniu. Ani tego, co kiedykolwiek działo się pomiędzy Szymonem i jego kobietami, także mną. To była prosta pornografia. Wykorzystująca prostackie skojarzenia i słowa takie jak fiut i ****. W tych słowach jest prawda, nie udają uczuć tak jak erotyka. Nie kłamią, że pod nasieniem, orgazmem i smrodem ludzkich ciał kryje się piękno.


    To był pierwszy penis jakiego widziałam. Duży, czerwony członek znikał pomiędzy wargami mojej matki, a ta, ssąc go z zamkniętymi oczami, wydawała się strasznie szczęśliwa. Trzymał ręce na jej głowie i nadawał rytm jej ruchom. Niemal nie wydawał dźwięków, za to moja matka jęczała, jej sprawiało to chyba większą przyjemność niż jemu. Czasami wyjmowała go z ust – wtedy widziałam go całego, czerwonego, dużego, zakończonego dużą, purpurowa, lśniącą od śliny główką – i po prostu pocierała nim o swoje policzki. Pozostawiał na nich mokre ślady, które błyszczały w promieniach letniego słońca padającego przez przeszklony dach.


    Zobaczył mnie niemal od razu. Nie zareagował, choć wydawał się zdziwiony. A ja, pomimo paniki, nie uciekłam. Stałam tam jak zahipnotyzowana i patrzyłam na tego człowieka. Na moją klęczącą przed nim matkę. Na jego fiuta w jej ustach. Czułam strach, ale przede wszystkim czułam niesamowite podniecenie. Niemal od razu zrobiłam się mokra. To była jedna z tych chwil, kiedy twoje ciało cię nie słucha, kiedy wiesz co powinnaś zrobić,ale za nic nie potrafisz. Nienawidzisz wtedy siebie, ale przyjemność która ma nadejść jest zbyt pociągająca.


    Uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo i popchnął moją matkę na ziemię. Była mu uległa, zresztą tal, jak wszystkie kobiety. Położyła się na plecach i rozłożyła zachęcająco uda. Nie musiał jej nawet o nic prosić, ona sama rozkładała się pod nim z wdzięcznością. Po seksie z Szymonem kobiety rzadko czuły się dobrze. Większość z nich czuło się jak szmaty – wykorzystane i porzucane. Ja sama zazwyczaj się tak czułam. Ale wszystkie do niego wracały, a on wciąż je poniżał. Moja matka była inna, ona nie czuła się źle, wydaje mi się, że sprawiało jej przyjemność to, jak ją traktował.


    Położył się na niej i wszedł w nią mocno, tak, że usłyszałam ten mlaszczący dźwięk, kiedy kobieta jest bardzo mokra. Matka leżała na ziemi, więc jedyne co mogła widzieć to sufit, ale Szymon posuwając ją patrzył tylko na mnie. Jego pchnięcia były mocne, zdecydowane. Wkrótce jęki mojej matki przemieniły się w krzyki, bardzo szybko doszła.


    Nic nie powiedział, nawet jej nie pocałował. Po prostu poczekał, aż jej ciało się uspokoiło i wstał z niej. A ona od razu usiadła i zaczęła go ssać. Ale pogładził ją po włosach i powiedział, żeby poszła się kąpać, że zaraz do niej przyjdzie i dokończą. Wyszła bez słowa.


    Kiedy zamknęła drzwi do łazienki, pomachał na mnie, pokazał, żebym podeszła. Powinnam była uciekać, ale ja po prostu zrobiłam pierwszy krok. A później następny. Mężczyzna, który przed chwilą posuwał moją matkę, stał teraz nagi i czekał na mnie. Jego silne, opalone ciało lśniło od potu i śluzu. Jego członek, później przekonałam się, że wcale nie był taki wielki, sterczał dumnie, a ja mogłam patrzeć tylko na niego.


    Całą wieczność trwało nim znalazłam się przy nim, ale kiedy już byłam, on tylko uśmiechnął się tym swoim bezczelnym uśmiechem, położył mi rękę na ramieniu i popchnął na ziemię. Klęknęłam, tak jak przed chwilą moja matka. Penis był na wysokości mojej twarzy. Przysunęłam się do niego i poczułam jego zapach – wpierw myślałam, że tak pachną oni wszyscy, ale zaraz przypomniałam sobie, że to przecież też zapach mojej matki, że pewnie pachnę podobnie. Szymon położył mi dłonie na głowie i delikatnie przyciągnął.


    - Ssij – szepnął.


    Otworzyłam usta i wzięłam go do ust. Trzymając dłonie na mojej głowie dopchnął go do końca, tak, że zakrztusiłam się i chciałam cofnąć, ale nie pozwolił na to. Cofnął delikatnie moją głowę i znów przybliżył, tak kilka razy, aż sama załapała i zaczęłam tak robić. W pomieszczeniu obok słyszałam plusk wody, to moja matka wślizgiwała się do wypełnionej wanny. A ja, jej córka, klęczałam przed jej kochankiem i robiłam mu laskę.


    Nagle Szymon oderwał mnie od siebie. Wziął moją dłoń i nakierował na penisa, moje palce wydawały mi się takie małe, kiedy objęłam go i zaczęłam pieścić. To nie trwało długo, sytuacja musiała podniecać go tak mocno, jak mnie. Skrzywił się, cicho jęknął, wystrzelił. Białe nasienie wylądowało na mojej twarzy. Spływało po policzkach i brodzie i kapało na sukienkę. Było ciepłe i dziwnie pachniało, trochę wylądowało na wargach, więc oblizałam się i po raz pierwszy poczułam smak spermy.


    - Kochanie! – usłyszeliśmy głos matki. – Czekam!


    - Już idę! – odkrzyknął podając mi jakąś chustkę. – Przyjdź jutro, z rana będę sam – szepnął mi do ucha, wsunął dłoń między uda i palcami przejechał po wilgotnych majtkach.


    I już szedł do łazienki, a ja klęczałam w pracowni, z jego spermą na twarzy, roztrzęsiona i mokra.


    Czekanie na następny dzień było prawdziwą udręką. Nie mogłam spojrzeć na matkę. Kiedy byłam koło niej czułam zapach spermy Szymona, i bardzo chciałam jej dotknąć, tak jakby kontakt z nią miał rozładować to napięcie, które we mnie wzbierało. Jakby istniała między nami jakaś niewidzialna więź, dzięki której nasze ciała zestrajały się ze sobą. Nie spałam całą noc, przewracałam się z boku na bok w przepoconej kołdrze i gorączkowo masturbowałam, ale żaden orgazm nie nadszedł. Nic nie mogło rozładować tego napięcia, które we mnie tkwiło. Ono zagłuszało wszystko, nawet wyrzuty sumienia, i to uczucie, że zamierzam zachować się jak dziwka, choć nawet nie jak dziwka, ale po prostu jak rzecz, jak gumowa, dmuchana lalka, w którą Szymon chciał włożyć i się spuścić.


    Czekał, kiedy do niego przyszłam. Siedział na swoim biurku i uśmiechał się tym uśmiechem, którego, gdy go poznasz, nienawidzisz, pomimo całej miłości jaką do niego czujesz. Mówił półsówkami. Kazał mi się rozebrać i patrzył jak wychodzęz sukienki, zdejmuję stanik i majtki. Miałam czternaście lat, byłam niemal dzieckiem. Małe, spiczaste piersi, płaski brzuch i tyłek, żadnych bioder. Bardziej przypominałam gimnastyczkę niż kochankę. Wstydziłam się siebie.


    Znów go ssałam. Siedział na biurku, a ja klęknęłam i z własnej woli zaczęłam robić mu dobrze. Pomagałam sobie dłonią, brałam go najgłębiej jak mogłam, powstrzymywałam odruch wymiotny. Pragnęłam by był we mnie jak najgłębiej. Chciałam znów poczuć jego smak. Ale on nie doszedł. Czekał tylko, aż minie pierwsza fala mojej lubieżności, aż zapragnę czegoś dla siebie. Kiedy, po całej wieczności robienia mu dobrze, spojrzałam na niego pierwszy raz, wciąż z fiutem w ustach, chciałam by już we mnie wszedł. Posadził mnie na biurku i włożył we mnie palec.


    Zawsze marzyłam, żeby przed pierwszym seksem facet lizał mnie długo. Bałam się, że nie będę dość mokra. Ale Szymon miał zupełnie inny plan. Zresztą byłam już tak wilgotna, że nie było żadnej potrzeby, by mnie lizał.


    - Smakujesz jak matka – powiedział oblizując palec. To mówi wszystko o tym, jakim był człowiekiem, ale wtedy nie miało to dla mnie znaczenia.


    Wszedł we mnie cały za pierwszym razem. Czułam jak coś we mnie pęka. Zagryzłam zęby i pisnęłam cicho. Poruszał się we mnie pomimo tego bólu. Chyba w ogóle nie zwracał na niego uwagi. Przytuliłam się do niego mocno i starałam się powstrzymać łzy, ale jego ruchy były coraz silniejsze. W końcu zaczęłam płakać.


    Nie pamiętam ile to trwało. Pewnie niedługo. W końcu wcześniej obciągałam mu kilkadziesiąt minut. Cały czas powtarzał, że jestem ciasna, idealna, że czuje każdy mój zakamarek. A ja płakałam w jego ramię i starałam się przezwyciężyć ból, cokolwiek z tego mieć. W końcu wyszedł ze mnie, był cały we krwi, aż przeraziłam się, że tyle jej jest. Wystrzelił na mój brzuch. Czerwono-biały płyn spływał po mnie, na uda, łono, i dalej z łydek kapał na ziemię, a ja cieszyłam się, że już po wszystkim.


    Jak tylko skończył, przestał zwracać na mnie uwagę. Z zakrwawionym członkiem podszedł do płótna. Ruchem głowy wskazał mi łazienkę. Kucając w jego wannie wciąż płakałam, wciąż czułam ból w sobie, ale czułam też coś więcej, coś, co miałam czuć dosyć regularnie przez następne cztery lata – czułam pustkę, której nie mogłam wypełnić, jakby część mnie oderwała się i odeszła, i jakby to była bardzo ważna część, której nie powinnam była tracić.


    Przed wyjściem wziął mnie jeszcze raz, od tyłu, na pieska, tak jak lubił najbardziej. Wciąż bardzo mnie bolało, ale tym razem nie dałam nic po sobie poznać. Wytrysnął mi na plecy i pośladki, a ja nie miałam już sił znów się myć. Leżąc na podłodze pozwalałam, by sperma wysychała na mojej skórze, bym przesiąkała jego zapachem, niczym jego własność, on zaś znów malował.


    Od tamtej pory przychodziłam do niego regularnie. Spotykaliśmy się kilka razy w tygodniu. Czasami codziennie. Pieprzył mnie prawie bez słów, zawsze tak jak chciał, zazwyczaj od tyłu. Czasami gdy przychodziłam, były u niego inne kobiety. Patrzyłam wtedy jak mu obciągają, jak bierze je tak jak mnie, bezuczuciowo, mocno. Jak znaczy je swoim nasieniem na twarzy, plecach, piersiach, brzuchu. Widziałam ich wykrzywiane w dziwacznych grymasach miny, ich oddanie i upokorzenie. Czasami kobietą którą oglądałam, była moja matka. Pieprzył mnie zaraz po niej, pachniał nią, mając go w ustach czułam jej smak, mówił mi wtedy, że jesteśmy do siebie podobne, że smakujemy tak samo. I że uwielbiamy obciągać.


    Szymon brał mnie, kiedy chciał. Czasami pisał w środku nocy, żebym wyszła przed blok. Czekał już przed swoim samochodem, schodziliśmy do piwnicy mojej klatki i tam robiłam mu loda, a później wszystko połykałam i wracałam spać. Wciąż przychodził do moich rodziców, wymykał się wtedy do mojego pokoju, kiedy inni pili wódkę, wkładał we mnie od razu dwa, trzy palce i posuwał nimi mocno, aż doszłam. Albo zaciągał do sypialni rodziców, najdalej oddalonego pokoju od salonu i tam pieprzył szybko, by spuścić mi się na brzuch i zaraz zostawić. Kilka razy przychodził do mojego liceum, wywoływał z zajęć i zaciągał do toalety. Tam podnosił mnie wysoko, odchylał majtki i nadziewał na siebie, a ja starałam się nie krzyczeć. Wracałam później na lekcje, czując jak wypływa ze mnie sperma. Kiedy kończył w mych ustach, bałam się odezwać do koleżanki z ławki, by nie poczuła ode mnie tego zapachu.


    Czasami sama do niego pisałam. Kiedy się pokłóciłam z chłopakiem, albo po prostu chciałam się rozładować. Przyjeżdżał po mnie, wsiadałam do samochodu i robiłam mu loda na parkingu. Później wyjeżdżaliśmy gdzieś w las i tam brał mnie od tyłu, na masce.


    Z czasem zaczęłam poznawać jego kochanki. Opowiadał o nich, kiedy go prosiłam. Początkowo zawsze niechętnie, chciał, żeby go namawiać, ale lubił o nich mówić, traktował je jak trofea. Poznawałam więc te mężatki, księgowe, matki, niespełnione artystki, poznane na dyskotekach laski, których imion nawet nie pamiętał, nauczycielki, studentki, uczennice. Koleżanki mojej matki, kilka moich znajomych ze szkoły, moją nauczycielkę od niemieckiego, którą miał kiedyś, tuż przede mną, kiedy przyszedł do szkoły, i która najprawdopodobniej wszystko o mnie wiedziała.


    Wszystkie te kobiety zmieniały się przy nim. Nie wiem dlaczego, ale zapominały o swoich życiach. Zapominały o sobie. I pozwalały mu się pieprzyć, wypełniać się nasieniem, połykać je i zawsze powracać. Pozwalały by posuwał je tak, że nie widział ich twarzy. By nie odzywał się do nich tygodniami, a później przychodził do nich do pracy i pieprzył na biurku szefa. Ja sama na to pozwalałam. Przez niemal cztery lata. Nie jestem z tego dumna, ale zdradziłam z nim wszystkich swoich licealnych facetów. Choć oni też mnie zdradzali. Traktowali mnie tak, jak na to zasługiwałam, poniżali, obrażali i pierd*lili, kiedy chcieli.


    I nigdy nie kochali.


    Dlatego nie miałam ich wielu.


    A ty? Ile miałeś lat?
    0statnio edytowany przez marv; 11-10-12, 15:55.

    Skomentuj

    • marv
      Świętoszek
      • Mar 2009
      • 17

      #3
      Kuba mówi:

      Oczywiście wygrałem, nie było innego wyjścia. Już dawno wyciągnąłem od Młodej informacje o tym, kiedy Sylwia straciła dziewictwo.

      Kiedy patrzyłem na jej usta, oczy, piersi, obrazy niej i Szymona uderzały we mnie z okrutną siłą.

      W ciszy jaka między nami nastała, można było utonąć. Nie zakłócały jej nawet najdrobniejsze odgłosy nocy – jakby zwierzęta i owady, wsłuchane w jej historię, również zamilkły. Mrok powoli wpływał w miejsce, które przed chwilą zajmowały jej słowa, a dystans między nami znów zaczynał się powiększać. Dlatego zacząłem własną odpowiedź.

      Miałem trzynaście lat i byłem jednym z tych zboczonych trzynastolatków, którzy wciąż się masturbują. Myślałem o seksie dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, trzydzieści dni w miesiącu, przez dwanaście miesięcy. Nie wiem, czy dziewczyny też tak mają, ale dla chłopców to naprawdę chory okres. Wychodzisz do szkoły, myśląc o seksie, wracasz ze szkoły myśląc o seksie, oglądasz filmy myśląc o seksie, rozmawiasz z koleżankami myśląc o seksie, jesz obiad myśląc o seksie, czytasz książki myśląc o seksie, piszesz wypracowanie myśląc o seksie, kąpiesz się myśląc o seksie, śpisz śniąc o seksie… Wciąż masz wzwód, a sperma pulsuje w tobie niczym glizda wyjęta z ziemi – jest w niej coś ohydnego, wstydliwego, coś, co sprawia, że rano, patrząc na swoje prześcieradło, chcesz umrzeć, zasnąć i nigdy się nie obudzić. Lub przynajmniej wyrzec się swego ciała, które postępuje wbrew tobie, wbrew temu, co myślisz i czujesz, bo przecież to coś białego i klejącego nie jest twoje, to coś obcego, na co ty się nie zgadzałeś.

      Teraz jak o tym myślę, to podejrzewam, że moje umiłowanie masturbacji mogło to mieć jakieś chorobliwe, nałogowe podłoże. Najczęściej robiłem to w toalecie lub w trakcie kąpieli, czasami, oczywiście, waliłem przed komputerem – to były pierwsze lata Internetu w Polsce, ludzie marzyli o tym, by kiedyś sieć stała się platformą międzynarodowego porozumienia, by nie znając języków i obcych kultur można było rozmawiać z osobą oddaloną od nas o tysiące kilometrów. Nie spodziewaliśmy się jeszcze wtedy, że największy wynalazek komunikacyjny w historii ludzkości przemieni się w skarbnicę zboczeń i pornografii, której jedynym celem będzie zaspokajanie naszych najniższych potrzeb. Dzisiaj nikogo nie dziwi, że pierwsze, czego szukamy to materiały porno – filmy z gwałtów, pedofilskie zdjęcia, psy pieprzące konie, nastolatki obciągające dziadkom, biali z czarnymi, żółci z białymi, anal, oral, fisting, rimming, strapon, to już własny internetowy porno-język. Fora, na których rozmawia się tylko o kopulacji, o tyłkach, cyckach, fiutach i wytryskach na twarz, blogi, na których trzynastolatki opowiadają o swoim pierwszym razie, smaku spermy i bólu defloracyjnym, lub, co chyba gorsze, czterdziestolatkowie, wcielają się w trzynastolatki, żeby w swych chorych myślach wyobrażać sobie pierwsze razy, smak spermy i ból defloracyjny.

      Ja od początku wiedziałem, czym jest Internet. Pierwszą stroną, na jaką wszedłem były opowiadania erotyczne. Pierwsza fraza w Google zawierała penisa. Pierwsze oglądane zdjęcia to, pamiętam jak dziś, naga Gillian Anderson, agentka Scully z „Archiwum X”. Nawet IRC wykorzystywałem głównie do masturbacyjnych sesji z nieznajomymi, dziewczęco brzmiącymi nickami, które obiecywały mi nieziemskie spełnienie w zamian za kilka kłamstw o moim fiucie i doświadczeniu seksualnym.
      Kiedy o tym opowiadałem, byłem pewien, że w tamtym momencie historii wydarzyło się coś złego. Coś niesłusznego nie tylko ze mną, śmiesznym, żałosnym nastolatkiem, gorączkowo masturbującym się w każdej sytuacji, ale ze światem, który nie tylko zrezygnował z idei Internetu, ale właśnie wtedy zaczął pogrążać się w nastoletnim, seksualnym szaleństwie, którego ucieleśnieniem stała się Kate Moss i komiksy hentai.
      W każdym razie masturbowałem się wciąż. Czasami w szkole, czasami w lesie, na spacerze, u znajomych, na wycieczce, po obiedzie, przed obiadem, w trakcie nauki. Masturbowałem się też tego dnia, kiedy przyszła do nas Magda – przyjaciółka mojej matki.

      Miała ze czterdzieści lat. Wyglądała tak, jak powinny wyglądać czterdziestoletnie boginie. Była ideałem matki, którą chcesz przelecieć, ucieleśnieniem mokrych snów każdego dzieciaka. Jej duże, wylewające się z bluzki piersi uniemożliwiały rozmowę – wciąż patrzyłeś się w te cuda i pragnąłeś ich dotknąć, pocałować, wtulić się w nie i przywołać ten freudowski ideał matki-kochanki, która wchłonie cię w swój biust jednocześnie masując twojego małego fiutka. Miała figurę, za którą zabiłyby nastolatki – zwłaszcza za pełne, długie nogi, których uda ocierały się o siebie, gdy chodziła seksownie kręcąc pupą. Marzyłem o niej, od kiedy pierwszy raz ją zobaczyłem. Śniłem o jej ustach – pełnych, czerwonych, zmysłowych, które wykrzywiały się często w ironicznym pełnym wyższości uśmieszku, znienawidzonym przez rozmówców. Rozpaczliwie pragnąłem jej dłoni – delikatnych, małych palców zakończonych zadbanymi, pomalowanymi paznokciami. Pożądałem jej nóg, piersi, pośladków…
      Odwiedzała moją matkę, a ja zamknięty u siebie waliłem myśląc o niej, kiedy weszła do pokoju. Nie mam pojęcia, czego chciała, nigdy jej o to nie spytałem. Czasami myślę, że doskonale wiedziała, co robię i dlaczego zdecydowała się wejść. Zastygłem z kutasem w dłoni, żałosny tak, jak żałosny potrafi być tylko masturbujący się mężczyzna. Matka robiła coś w kuchni – w tle słychać było jak podśpiewuje za ścianą.

      A Magda uśmiechnęła się tylko, tym uśmiechem, którego nie da się lubić. Który robił z niej zimną, zboczoną sukę, która zawsze musi wygrywać. Podeszła do mnie, pochyliła się i pocałowała w usta. To był oczywiście pierwszy raz, kiedy się całowałem. Nie było w tym nic romantycznego, żadnej magii, nic, do czego kiedyś mógłbym wrócić i z rozrzewnieniem opowiadać wnukom. Wsunęła mi język do ust, a ja oniemiałem, ze fiutem wciąż sztywnym w dłoni.

      Potem odsunęła się i kiwnęła głową bym kontynuował. Przerażony, poniżony zacząłem poruszać dłonią, a ona patrzyła na mnie wielkimi oczami. Tak drapieżnicy patrzą na kulące się w nocy zające. Powoli, w całkowitej ciszy, zakłócanej tylko odgłosami z kuchni, wsunęła sobie dłonie pod spódnice i zdjęła majtki. Do tej pory pamiętam jak bez żadnego zażenowania oparła się o moje biurko, podniosła jedną nogę i wyjęła ją z majtek. Później położyła je obok mnie. Patrzyłem na nie jak zahipnotyzowany, jakby były jakimś świętym artefaktem. Świadomość, że nie ma nic pod spódnicą podniecała mnie tak bardzo, że sam się sobie dziwiłem, że jeszcze nie doszedłem.
      A ona uśmiechnęła się tylko raz jeszcze i podwinęła materiał. Zobaczyłem jej idealną cipkę – trójkącik włosków, wilgotne, lekko rozchylone wargi sromowe, różową, seksowną doskonałość jej skóry. Poczułem zapach kobiety po raz pierwszy, ten ostro-mdły zapach, przez który mężczyźni szaleją. Tego już nie wytrzymałem, trysnąłem.

      Sperma wylądowała na mojej koszulce, na biurku, na podłodze, a trochę, choć naprawdę niewiele, na boskich udach Magdy. Zaśmiała się cicho. To pierwszy dźwięk, jaki przerwał ciszę tego wydarzenia. Palcem, z pomalowanym na czerwono paznokciem, zebrała spermę ze swojego uda i oblizała. Później klepnęła mnie w policzek, odwróciła się i wyszła.

      W tym wspomnieniu jest tyle samo seksu, co poniżenia. Pamiętam, że czułem się jak zwierzę, jak szczeniak, którego wykiwał starszy pies. Lecz nie mogłem nic zrobić, bo wszystko na co było mnie stać, ściskanie w ręce jej majtek i kompulsywna masturbacja przez całą noc.

      Przyszła po tygodniu, gdy byłem sam w domu. Musiała czekać, może nawet obserwować nasz blok. Gdy o tym myślę, przypominają mi się filmy o drapieżnych kotach, które godzinami czają się w buszu, by w dogodnym momencie zaatakować.
      Mówiła coś brzydkiego, o pieprzeniu, spermie i sukach. Jednak szum w głowie zagłuszał jej słowa. Z tego spotkania pamiętam tylko obrazy.

      Jak klęczy przede mną – ona, dojrzała, kobieca, władcza, przed chudym trzynastolatkiem i połyka mojego fiuta. Oddycham szybko, głęboko, by nie wytrysnąć od razu, lecz to i tak nie trwa długo, kiedy jest po wszystkim, ona oblizuje się lubieżnie, jak dziecko, które je słodycze.

      Jak leżąc na stole rozkłada uda. Szeroko, zachęcająco. Jej kobiecość pulsuje przed moimi oczami, a ja rozpaczliwie staram się zadowolić ją językiem. Czuję jej ciepło i ten niesamowity smak, którego nie można pomylić z niczym innym.

      Jak wchodzę w nią pierwszy raz, od tyłu. Klęczy na podłodze, jej wielkie piersi kołyszą się w rytm moich ruchów, a ja dopycham ją jak najmocniej i zastanawiam się czy to już. Czy to właśnie to, o czym wszyscy opowiadają. Czy to dlatego ludzie się zabijają, niszczą i poniżają. Pamiętam tylko wilgotne ciepło i zażenowanie.
      Jak kiedy już skończyłem, ona wciąż leży i pieści się gorączkowo. Jej drwiący uśmiech, kiedy przepraszam, że tak szybko skończyłem.

      I jeszcze jak na koniec robi mi dobrze ręką, bo znów stoję. Jej małe palce na moim członku. Pomalowane na czerwono paznokcie. Jej cichy głos szepczący mi sprośności. Ciężar jej piersi na moim ciele. A później biały strumień strzelający na podłogę.
      Potem wyszła, bez słowa, nigdy więcej nic między nami nie było…

      Cisza.

      W lukę po moich słowach znów wlała się noc. Gdy zamilkłem, gorąc uderzył ze zdwojoną siłą. Między nami było tylko powietrze – stojące, ciepłe, drgające. W bezruchu ciemności nie padło żadne słowo.

      W końcu Sylwia wstała. Idealna.

      „Rozbierz się” powiedziałem, a zuchwalstwo tych słów mnie przeraziło.

      W świetle samochodowych reflektorów zdjęła koszulkę. Jej ciało błyszczało warstewką potu. Miała idealny brzuch, płaski i miękki. Piękne, kształtne piersi ukryte w staniku. Spad materiału widziałem sterczące bezczelnie sutki. Powoli, kawałek po kawałku zsuwała dżinsy. Spocona skóra stawiała opór, więc najpierw zobaczyłem majtki, dopiero później uda, by w końcu spodnie opadły do kostek.

      Wyszła z nich z dumą królowej i gracją kur*y.
      Wstrzymałem oddech, gdy rozpięła stanik. Uwolnione, ciężkie półkule rozlały się nieco na boki. Miała duże, pełne, idealne piersi. Przez moment pokryła je gęsia skórka. Z trudem powstrzymywałem się, by jej nie dotknąć. W świetle samochodowych reflektorów jej skóra miała barwę ciemnego drewna.

      Zsunęła majtki, a ja nie mogłem wytrzymać. Z sykiem wypuściłem powietrze. Moja męskość szalała. Była piękna, idealne przystrzyżona. Z podbrzusza, ku kobiecości zbiegał tylko pasek czarnych włosków. Na delikatnie rozchylonych wargach, błyszczała jej wilgoć. Nabrzmiały, niemal pulsujący punkt łechtaczki był idealnie różowy. Czułem jej zapach i choć wcześniej czułem już wiele kobiet, jej - był wyjątkowy. Sylwia pachniała jak spełnienie. Jak pościel po seksie. Jak perfumy ukochanej, która odeszła. Jak dziecięce marzenie. Czasami jak miłość…
      Uśmiechnęła się delikatnie, a w tym uśmiechu nie było nic z lubieżności czy wyższości. Ni grama ironii. Odwróciła się. Cienka stróżka potu spłynęła przez całe plecy, pomiędzy łopatkami, wzdłuż kręgosłupa, by wpłynąć pomiędzy krągłe, miękkie pośladki. Rozchyliła je delikatnie dłońmi, pokazując mi cipkę od tyłu, znów lekko rozchyloną, zachęcającą, wilgotną.
      Odwrócona do mnie plecami zdjęła skarpetki. Bosymi stopami stanęła na asfalcie.

      Jej nagość odebrała mi grunt. Czułem się jak dzieciak przed pierwszą gazetką porno. Pulsujący, przepełniony pożądaniem, bałem się poruszyć, by nie eksplodować. By nie zdradzić się z tym jak na mnie działa, by nie zgwałcić tej chwili moim idiotycznym wzwodem.

      Podeszła bardzo blisko. Jej piersi oparły się o moje. Kamyczki sutków wbiła w mą klatkę piersiową. Drżące dłonie położyłem jej na biodrach. Pochyliła się i wargami musnęła me usta. Pachniała malinami, dzieciństwem i cierpieniem, obietnicą i kłamstwem, pachniała tak, jak powinny pachnieć boginie. Chciałem ją pocałować, lecz odsunęła się. Zsunąłem więc dłoń między jej uda, myśląc, że znów się wycofa, lecz ona pozwoliła się dotknąć. Jej kobiecość była gorętsza niż noc. Tętniła pragnieniem. Zebrałem jej wilgoć na palec. Wtedy się cofnęła.

      „Z iloma na raz najwięcej?” spytała, a ja nic nie zrozumiałem. Jej głos był niczym pomruk kotki przeciągającej się w słońcu. Minęła jeszcze chwila zanim słowa ułożyły się w mojej głowie w logiczne zdanie.

      „Ty” odpowiedziałem oblizując palec, „ty pierwsza”.
      0statnio edytowany przez marv; 11-10-12, 15:55.

      Skomentuj

      • marv
        Świętoszek
        • Mar 2009
        • 17

        #4
        Sylwia mówi:

        Stałam naga. Światło samochodowych reflektorów otulało mnie czule. Gdzieś w oddali zaszczekał pies. Szczek szybko przeszedł w przerażony pisk, by w końcu umilknąć zupełnie.


        Żar nocy obejmował nas łagodnie, czuliśmy jakbyśmy poruszali się w nim niczym w wodzie. Nasze ruchy pozostawiały po sobie świetliste smugi reflektorowych powidoków. Napięcie Kuby bawiło mnie i podniecało. Kiedy siedział, spięty i skupiony, plecami oparty o przód samochodu, widziałam w nim najlepszego kolegę, najbliższego kochanka, powracającego we snach wyimaginowanego przyjaciela z dzieciństwa, którego straciłam na zawsze. Jego zapach unosił się w stojącym powietrzu. Czułam jego twardość, gotowość i spokój. Zastanawiałam się, czy jego pot smakuje morską pianą.


        Tak powinni smakować mężczyźni.


        W liceum strasznie dużo paliłam – zaczęłam w końcu. Niemal cały czas byłam nawalona. Zwłaszcza w pierwszej i drugiej klasie, kiedy nie musiałam przejmować się niczym poza kilkoma klasówkami i jakimiś śmiesznymi sprawdzianami, z którymi poradziłby sobie opóźniony w rozwoju pawian. Nigdy nie miałam problemów z nauką, może dlatego rodzice zostawiali mnie samą. Tkwiący w swoim toksycznym związku cieszyli się przynajmniej, że wyhodowali genialne dziecko. Nie widzieli moich odlotów, narkotycznych jazd, pijackich wybryków. Nie zwracali uwagi, gdy znikałam na całe dnie, by upić się z kimś i leżeć w mokrej trawie umalowanej wymiocinami. Nie opowiadałam im o marihuanie, skunie, blancie, zielonym, zmiętolonych paczkach po czerwonych elemach, roztrzaskanych na chodniku butelkach po Tyskim, o palącym smaku najtańszej rosyjskiej wódki, która cię odpycha i przyciąga niczym stroszące w strachu sierść kocię.


        Nie wiedzieli zresztą nie tylko moi. Oni wszyscy, nasi rodzice, nie wiedzieli nic o dziewictwach traconych na przeżartych przez robactwo tapczanach przytarganych do kamiennych, ogniskowych okręgów; ani o pijackich konkursach z przebitymi od dołu puszkami piwa; ani o sklepach, w których alkohol i papierosy sprzedawano kilkulatkom; ani o fajkach wodnych zbudowanych z butelek po półlitrowej coca-coli, którą kupiliśmy za kieszonkowe. Nie poznaliby swoich mieszkań, które oddawali nam pod swoją opiekę, gdy wyjeżdżali na urlop do Egiptu, Tunezji czy Włoch. Spod spętanych spoconych, pijanych ciał nie dostrzegliby swoich mebli, nie rozpoznaliby wzoru na śliskich, zarzyganych kafelkach, nie wyłoniliby stołów i zlewów spod warstwy popiołu, szkła i rozlanego piwa.


        Czasami wydaje mi się, że żyliśmy w innym świecie, którego sami nie rozumieliśmy, a nikogo innego do niego nie wpuszczaliśmy.


        To się zdarzyło w lato pomiędzy pierwszą a druga klasą liceum. Miałam szesnaście lat. Byliśmy na jakimś domku, wtedy wszystkie wakacje spędzało się gdzieś na domkach. W małych, kilkumetrowych pokojach kotłowało się kilkanaście pijanych osób. Razem piliśmy, paliliśmy, zasypialiśmy, czasami w nocy ktoś się budził, by się wysikać na ukochane róże matki właściciela, po drodze deptał przyjaciół i przemykał bezdźwięcznie przez korytarz, w rogu którego jakaś bardziej wytrwała parka całowała się zapamiętale. Po wszystkim wracał, zaspany, zmarznięty. Walił się pomiędzy znajomych, czasem, przypadkiem lub celowo, kładąc rękę w czyimś kroku.


        Chodziłam wtedy z Mateuszem, kolegą z klasy. Nie sypiałam z nim i starałam się być fair. Z rzadka tylko zdradzałam go z Szymonem, zazwyczaj nie oddając mu się, a jedynie robiąc laskę. Jakby połykanie spermy należało do innej kategorii czynu seksualnego niż penetracja.


        Mateusz był taki, jak wszyscy chłopcy w jego wieku. Pijany i szalony, smutny i zwariowany. Miał w sobie chłopięcość, której mężczyźni nie chcą się wyrzec przez całe życie, ale która po skończeniu dwudziestu lat przestaje być urocza. Miał też energię i szaleństwo, których brakuje dorosłym, a którymi nastolatki tak gardzą. Uwielbiałam spędzać z nim czas. To jak na mnie patrzył. Jak młodszy brat pragnący akceptacji. W tamtym czasie chyba nawet nie myślał, że moglibyśmy ze sobą sypiać, a ja cieszyłam się, że nie pożąda mnie tak, jak Szymon, że widzi we mnie coś więcej niż piersi, usta, tyłek i szesnaście seksownych lat. Był moim pierwszym prawdziwym chłopakiem, pierwszym, być może jedynym mężczyzną, który mnie szanował, przynajmniej do czasu.


        Kiedy odchodził płakałam i mówiłam o miłości. Pozostawił po sobie ten chłód bólu, do którego nie chcemy przyznawać się przed samymi sobą, musielibyśmy bowiem pogodzić się z faktem, że dopuściliśmy do siebie innego człowieka.


        Wszędzie chodziliśmy z jego kumplami, Tomkiem, Mariuszem i Krystianem. We czwórkę byli niesamowici – przebojowi i głośni, dowcipni i okrutni. Przyciągali do siebie ludzi tak, jak puste puszki po piwie przyciągają pszczoły. Chciało się uczestniczyć w ich śmiechach, pić z nimi wódkę, poczuć ciepło ich przyjaźni. Ich błyskotliwe, złośliwe odzywki zawsze rozładowywały atmosferę. Byli jak bohaterowie komiksów i seriali dla młodzieży. Maskotki każdej imprezy. Kiedy byliśmy w piątkę, byłam naprawdę szczęśliwa. Czasami czułam, że miałam rodzinę, że zależy im na mnie, nie tylko dlatego, że chodziłam z Mateuszem, nawet nie dlatego, że byłam fajna czy miła.


        Czasami czułam, że zależy im na mnie po prostu dlatego, że jestem, a to najpiękniejsze uczucie jakie istnieje.


        Tamtego dnia byliśmy totalnie nawaleni. Skręty krążyły między nami, gdy siedzieliśmy na plaży przed domkiem i nikt nie miał prawa odmówić. Tak się wtedy paliło – głupio i do końca. Do momentu aż pierwsza osoba puści pawia. Czasami miewaliśmy halucynacje. Najczęściej traciłam przytomność i omijały mnie wszystkie pozytywy tego stanu.


        Pamiętam, że kąpaliśmy się w jeziorze. Zawieszeni w wodzie przekazywaliśmy sobie zdawkowe komunikaty. Całkowicie pozbawione sensu, ale wystarczająco skomplikowane, by wywoływały salwy debilnego śmiechu. Byliśmy otumanieni i ociężali. Przyjemne fale ogrzewały ciała zanurzone w wodzie. Nie panowaliśmy nad ruchami i myślami. Jakbyśmy byli marionetkami, poruszanymi przez kogoś innego.


        Powoli, ledwie przytomna wynurzałam się z wody, by zachwycać się powietrzem, niebem i życiem. W tym stanie nie ma ciążenia, choć człowiek czuje się ciężki. Ważące tony ciało podrywa się jednak na każde żądanie mózgu. Reaguje wbrew logice.


        Chłopacy zaczęli odpływać, ścigać się, krążyć wokół siebie. Przypominali bawiące się ze sobą ryby – ich ruchy były równie płynne i pozbawione inteligencji. Patrząc na nich wyszłam na brzeg. Biało-błękitna tafla jeziora hipnotyzowała swoim ogromem. Ciepłe, przyjazne słońce lata obiecywało bezpieczeństwo. Położyłam się na piasku i wpatrywałam w niebo. Nawet moje myśli wydawały mi się wtedy mało ważne, pozwalałam im więc ulatywać w chmury ponad nami. Byłam pusta, rozkosznie pozbawiona emocji i zmartwień.


        Pierwszy dotyk rozbudził mnie i rozbawił, mokre dłonie Mateusza na moim udzie przywróciły mnie światu. Rzeczywistość powróciła spokojnymi falami. Otuliła mnie swoją realnością. Dotykał mnie tak, jak dotyka się małe zwierzątka. Delikatnie, z lękiem, pieszczotliwie. Czułam opuszki jego palców na udach, brzuchu, ramionach. Śmiałam się wesoło, a iskry tego śmiechu tryskały z mych ust i z sykiem gasły na mokrej skórze.


        Hamował się. Długo omijał moje piersi i łono. Jakbym miała go skarcić, odgonić niecierpliwie niczym osę. Chyba sama musiałam złapać jego dłoń i skierować na pierś.


        Zaczęliśmy się całować, długo, powoli, trochę od niechcenia. Mój język działał samowolnie, nie musiałam nad nim panować. Przyjemność promieniowała spod palców Mateusza i napędzała moje ciało. Nie chciałam nic kontrolować. Widziałam fale rozkosznego ciepła, rozchodzące się pod moją skórą w miejscach, w których przed chwilą trzymał dłoń. Błyszczały niebieską poświatą tonowaną przez ciało.


        Zapragnęłam go w sobie.


        Kiedy włożył we mnie palca jęknęłam głośno. Wciąż pamiętam jak bardzo byłam wilgotna. Wszedł bez problemu, z cichym, mokrym odgłosem. Posuwał mnie palcami i pewna byłam, że niczego więcej nie oczekiwał. Przepełniała go duma, że dotyka kobiety. Że to dziś, teraz. Że to się dzieje naprawdę.


        Zapragnęłam dać mu więcej. Kiedy zsuwałam z niego spodenki patrzył na mnie ze strachem.


        Smakował jeziorem i latem. Do tej pory pamiętam jak ten smak, niespotykany, niepowtarzalny smak chłopca stającego się mężczyzną, rozpływa się po moim języku. Wypełniał moje usta, dotykał migdałków, masował policzki. Lizałam go powoli, by cieszył się tym jak najdłużej. Od jąder aż do żołędzi, a potem brałam do ust i wsadzałam głęboko. Chyba tylko dzięki trawie nie wytrysnął od razu.


        Klęcząc nad Mateuszem, z penisem w ustach, wsłuchana w jego jęki, zapomniałam o chłopcach. A oni wychodzili z wody, wpatrzeni w mój unoszący się nad piaskiem nagi tyłek. We fiuta znikającego w moich ustach. W moje zwisające nad kolanami kolegi piersi. Erekcje wypełniły ich slipy, trawa zrobiła resztę.


        Dotyk ich rąk był niemal religijny. Głaskali mnie tak, jak głaszcze się posążki Buddy, marząc o spełnionych życzeniach. Z rzadka jedynie wsuwali we mnie palca lub dwa, na chwilę, speszeni, przestraszeni, że ucieknę. Śmiali się do siebie, wciąż ledwie przytomni.


        W pełni dostrzegłam ich dopiero, gdy usiadłam na Mateuszu. Czując jak jego twardy, mokry członek zagłębia się we mnie, obserwowałam jego kolegów. Ich otaczające mnie wzwody. Wycelowane we mnie, zuchwałe, zupełnie niepasujące do speszonych, naćpanych właścicieli. Uniosłam się lekko na Mateuszu pokazując mu rytm. Powoli do góry, powoli w dół. Powoli…


        Gdy załapał, odprężyłam się. Odchylona mocno do tyłu, czerpałam rozkosz z seksu na plaży w obecności trzech napalonych dzieciaków.Nie pamiętam już, czy przyciągnęłam Tomka, czy sam znalazł odwagę by podejść. Wzięłam go w dłoń i zaczęłam masować. Po chwili był już w moich ustach. Wyraźnie mniejszy niż Mateusz, wszedł we mnie do końca, aż poczułam go w przełyku. Przytrzymał moją głowę i zaczął poruszać biodrami. Delikatnie, nie robiąc mi krzywdy, powoli, kilkoma falami zalewał me usta. Gdy skończył, po chwili, westchnął głośno i wycofał się szybko. Nie zdążyłam połknąć, sperma wypłynęła z mych ust i spłynęła na brodzie.


        Niemal natychmiast pojawił się Mariusz. Jego gruby, wyprężony kutas ocierał się o moje policzki, gdy wciąż przełykałam nasienie Tomka. Zostawiał na mojej twarzy śliskie, wilgotne ślady pożądania. Szlak namiętności na policzkach, wargach, brodzie, szyi, czole. Gdy w końcu wzięłam go do ręki - wystrzelił. Nawet szybciej niż Tomek. Musiałam wyglądać jak gwiazda kiepskiego filmu porno – ociekająca spermą, posuwana przez ukochanego. Ich pożądanie spływało po moim ciele, łączyło się z potem i kroplami jeziornej wody.


        Krystiana smakowałam najdłużej. Trzymając go w dłoni lizałam na całej długości. Czasami brałam do ust żołądź. W końcu odważył się i położył mi dłonie na głowie. Delikatnie naparł, nadał rytm. Przez kilka minut trwaliśmy tak, ja, posuwana przez dwóch chłopców, oni, spełniający swoje pornograficzne fantazje, i dwaj, którzy już doszli, oglądający nas z niedowierzaniem.


        Krystiana dokończyłam ręką, wytrysnął na piach i moje piersi. Wtedy, pochylona nad Mateuszem, śliska od spermy jego przyjaciół doszłam. Powolna, leniwa fala rozkoszy rozlała się po mnie. To nie miało nic wspólnego z żadnym trzęsieniem ziemi czy innym tandetnym porno-opisem. Przypominało raczej wchodzenie do ciepłego pomieszczenia z podwórza pełnego śniegu.


        Mateusz doszedł we mnie. Jego ciepło wypełniło mnie tuż po tym jak szczytowałam. Opadłam na niego znacząc go nasieniem. Próbował mnie pocałować, lecz lepiłam się od spermy. Wtuliłam się mocno w jego ramię. Zasnęłam…


        Gdy się obudziliśmy, chłopaków już nie było. Musieli uciec gdzieś zawstydzeni, z oczami wbitymi w piach. Zeszłam z Mateusza i zanurzyłam się w jeziorze. Czułam jak napięcie rozpływa się w jeziorze. Zaschnięte nasienie mieszało się z wodą i rozpływało, uwalniałam się od nich. Później leżałam na powierzchni. Naga, w pozycji rozgwiazdy. Włosy opływały moją głowę, a ja znów wpatrywałam się w niebo, czekałam, aż chmury uciekną i nadejdzie koniec świata. Piersi, uda, cipka, brzuch, całe moje ciało pulsowało delikatnie z rozkoszy w rytm obijającej się o nie wody. Chłód jeziora pieścił mnie, uspokajał.


        Gdy wróciliśmy do domku, chłopacy nie wiedzieli, jak się zachować. Unikali naszego wzroku, jakby zrobili coś złego. Ale ja byłam szczęśliwa. Wciąż pachnąc nimi podchodziłam do każdego, całowałam w policzek i dziękowałam. Później zaciągnęłam Mateusza do łazienki. Obmywał mnie z resztek spermy swoich przyjaciół, pytając czy było mi dobrze. Było.


        Później, świeżą i umytą, posadził mnie na zlewie. Wszedł we mnie i kochaliśmy się powoli, szepcząc wyznania miłości. Wiecznej.


        Rzucił mnie kilka tygodni później, gdy opowiedziałam mu o Szymonie. Płakałam.
        0statnio edytowany przez marv; 11-10-12, 15:55.

        Skomentuj

        • marv
          Świętoszek
          • Mar 2009
          • 17

          #5
          Kuba mówi:

          Otworzyłem oczy. Naga Sylwia wciąż tam była, rzeczywista, ponętna, pachnąca. Błyszcząca od potu musiała wyglądać tak, jak wtedy, gdy miała szesnaście lat, a po jej ciele spływała sperma kolegów. Moje napięcie stało się nieznośne.


          Gdy brakowało słów, wślizgiwała się miedzy nas cisza. Przytłaczająca, mroczna cisza tej nocy. Rozświetlana czasami bezdźwięcznymi błyskami w oddali. Nienawidziłem tej ciszy, przerażała mnie. Przypominała o kosmicznej samotności i pustce wszechświata. Ta cisza niemym szeptem opowiadała naszą historię. Dwoje zagubionych ludzi duszących się mrokiem. Odkrywających przed sobą mięso swego bólu i niespełnienia. Dziewczyna połyskująca w mroku i napalony na nią chłopczyk, któremu czasem wydaje się, że jest mężczyzną. Pośrodku niczego.


          Patrzyła na mnie z wyczekiwaniem, lecz nie chciałem zaczynać. Broniłem się przed moją opowieścią, nie chciałem do niej wracać. Lecz cisza była przytłaczająca. Żądała, by ją przerwać. Gdy brakowało słów, nie mogła się nimi żywić. Nie mogła budować pomiędzy nami tego przerażającego napięcia.


          Sylwia usiadła na swoich ubraniach, po turecku. Nie zakrywała się, nie wstydziła, w jej ruchach nie było cienia pruderii. Znów chciałem ją opisać, poszukiwałem słów, by wyryć je w mózgu i móc do nich powracać, by ta chwila, ten widok pozostał we mnie na zawsze. Lecz żadne słowa nie przychodziły. Mój słownik kończył się na piersiach, udach, cipach, a to nie były odpowiednie wyrazy. Nie oddawały prawdy o jej kształtach i zapachach.


          Miała ciężkie, pełne piersi, opadające lekko na boki. Rozkoszna przerwa między nimi skrzyła się kropelkami potu. Ciemne okręgi wokół brodawek czasami były koloru purpury, czasami czekolady. Twarde sutki wskazywały pustkę.


          Długie, silne, opalone nogi zakończone małymi stópkami.


          Płaski, miękki brzuch przechodzący w krągłe, szerokie biodra. Ozdobiony ciemnym punkcikiem pępka.


          Pod nim było już tylko łono. Oznaczone paskiem wilgotnych, czarnych włosków skrywających jego tajemnicę. Przypominało mi prawieczne symbole płodności. Obiecywało rozkosz, zniewalało. Jej srom pokrywała błyszcząca warstewka potu i podniecenia. Zapach jej kobiecości budził we mnie szaleństwo i ból.


          Pragnąłem jej tak, jak chory na raka pragnie morfiny.


          Wciąż nie mogłem nazwać jej zapachu. Nie potrafiłem zdefiniować elementów tej mieszaniny pragnienia i spokoju. Perwersji i niewinności. Kobiecość i dziewczęcość walczyły w nim o pierwszeństwo. Nie wiedziałem, czy chcę ją pokochać, czy przelecieć.


          „Więc?” upomniała się cicho. Zachwiała mrokiem, przerwała ciszę, bańka moich myśli pękła. Znów ją widziałem – Sylwię, przyjaciółkę mojej młodszej siostry, śliczną dziewczynę.

          Dwa lata temu chodziłem z Justyną. Była jedną z tych dziewczyn, których pragniesz, mimo że nie powalają urodą. Była pożądaniem, kobiecością, spełnieniem, obietnicą. Była młodzieńczą fantazją, seksowną sąsiadką, ponętną koleżanką starszej siostry, pociągającą nauczycielką plastyki, młodą pielęgniarką z bilansu ósmoklasisty, napaloną policjantką z kajdankami przy spodniach. O takich kobietach śnisz najmroczniejsze erotyczne sny, do których boisz się powracać za dnia.


          Nie była pięknością. Trochę za gruba, zbyt niska, o piersiach zbyt dużych. Jednak coś kryło się w jej ciele. Coś, co nie pozwalało ci oderwać od niej wzroku. Od ust, które obiecywały najlepszą laskę w twoim życiu, od piersi, w których chciało się utonąć, od kołyszącego się leniwie tyłka, nęcącego twój wzrok.


          Zresztą nie tylko o wygląd chodziło. Justyna zachowywała się tak, jakby była najlepszą kochanką świata. Wyzywała, obiecywała, kusiła. W jej radosnych, pełnych życia słowach zawsze kryło się drugie dno, prowadziła wieczną grę o dominację. Gdy się śmiała, to tak, jakby śmiała się tylko dla ciebie, jakbyś był jedynym mężczyzną na świecie, którego pragnie. W jej oczach zaś kryło się zrealizowanie fantazji. Przyrzekały zapomnienie. Szaleństwo. Dzikość.


          Justyna uwielbiała się pieprzyć. Choć miała przede mną tylko kilku facetów, i jedną czy dwie dziewczyny, zrobiła niemal wszystko o czym napisać można w scenariuszu filmu porno. W łóżku była nieokiełznana. Gdy się rozbierała, jej nagość obezwładniała i zmuszała do posłuszeństwa. Robiłeś wszystko czego chciała. Przełamywałeś przy niej ostatnie zakazy. A gdy dochodziłeś do momentu, w którym wcześniej obiecywałeś sobie, że nigdy się w nim nie znajdziesz, postępowałeś krok dalej, tylko po to, by ujrzeć ją szczytującą, wyginającą się w łuk, krzyczącą lub omdlewającą, by posmakować soków jej rozkoszy, zobaczyć wzniesione ku niebu piersi, poczuć paznokcie wbijające się w plecy, przytulić się do jej gorącego, mokrego ciała, wciąż pulsującego spełnieniem i usłyszeć ciche, dziewczęce „dziękuję”, po którym czułeś się jak barbarzyńca przynoszący do domu zwłoki pokonanego gołymi pięściami tygrysa.


          Kiedyś, gdy leżałem przy niej wycieńczony, poprosiła byśmy poszli na to spotkanie, chciała spróbować.


          Nie wiem czy ją kochałem. Czasami, gdy jej nie było, gdy masturbowałem się, wyobrażając sobie seks z nią, myślałem, że nie można bardziej pragnąć drugiego człowieka. To uczucie odległe od miłości.


          Ale raz, może dwa, leżąc przy niej, wsłuchany w jej oddech, czując jej żar i pragnienie, wiedziałem, nie myślałem, ale wiedziałem, że chcę tu być już zawsze, że nigdy nie chcę znaleźć się w innym miejscu i innym momencie swego życia. Gotowy byłem zaryzykować wszystkie przyszłe przeżycia, by zastygnąć w wieczności. I to była miłość. Lecz jeden czy dwa momenty w ciemnościach nocy to trochę za mało.


          Dlatego się zgodziłem.


          Był listopad. Świat zalany zimnym deszczem odstraszał swoją ohydą. Zza ciężkich, stalowych chmur nie prześwitywało słońce – jedynie smutny blask oszukujący dzień. Brudny, błotnisty śnieg oblepiał ubrania, które szybko stawały się mokre i niewygodne. Idąc na spotkanie pragnąłem tylko już dotrzeć, przestać iść, wyschnąć i znaleźć się w ciepłym miejscu, lecz gdy dotarłem zatęskniłem za chłodem.


          To był taki sam blok, jak wszystkie postkomunistyczne klockowate koszmary, które znasz. Straszący pustymi, zimnymi korytarzami, obszarpaną elewacją, rdzewiejącą windą. Na osiemdziesięciu metrach normalnego, czteropokojowego mieszkania zebrało się kilkadziesiąt napalonych osób. Kiedy weszliśmy większość była już naga.


          To mieszkanie przypominało mi mieszkanie moich rodziców – te same, nieco już zżółkłe firanki i stare, poszarpane zasłony wiszące na wysłużonych żabkach; ten sam zapach papierosowego dymu, wymieszany z ogórkową i mielonymi kotletami; skrzypiące, nigdy niesmarowane drzwi do pokoi, ze śladami po taśmie klejącej na szybach, jeszcze z czasów, gdy dzieci, chcąc ochronić swoją prywatność, zalepiały je plakatami; cerata na kuchennym stole, a na niej plastikowe, owalne podkładki pod talerze upstrzone pocztówkowymi widokami jakiegoś obcego kraju; wiszące na ścianie obrazy – jelenie na rykowisku, dzieci z kwiatami, martwe natury, przewidywalne i przerażające; wysprzątana, błyszcząca toaleta zapełniona ręcznikami, suszącym się nad wanną praniem i przyborami do golenia; stare, tracące już puszystość, przygaszone dywany, a pod nimi drewniany, przetarty codziennymi wędrówkami parkiet, któremu przydałaby się odnowa; pomalowane na biało ściany, bielsze w trudno dostępnych miejscach, wyblakłe przy meblach, poprzebijane gdzieniegdzie gwoździami…


          W tej dekoracji normalności spacerowali i pieprzyli się ludzie. Normalni, codzienni, zwykli. Starsi i młodsi, z brzuchami i bez.Większość z nich człapała w skarpetkach, niektórzy przynieśli klapki. Ojcowie rodzin, z żonami o obwisłych piersiach, oglądali się za młodszymi koleżankami, czekali na moment, gdy te spojrzą na nich z aprobatą i pozwolą raz jeszcze powrócić do nastoletniej młodości. Matki po kilku porodach, o dużych, obwisłych piersiach i brzuchach, poznaczonych rozstępami i bliznami po cesarce; chętne i dostępne, z rzadka przyglądające się lub rozmawiające, zazwyczaj obciągające komuś lub posuwane leniwie od tyłu, wzdychające cicho, zadowolone, że załapały się na jeszcze jedno, królewskie rżnięcie. Wyzywające dwudziestki i trzydziestki, najczęściej samotne, poszukujące mocnych wrażeń, pakujące się pomiędzy kilku mężczyzn, by poczuć ich we wszystkich otworach; czasami dające się łaskawie wylizać jakiemuś brzuchatemu ojcu, masturbującemu się przy tym rozpaczliwie. Pary, takie jak ja i Justyna, trochę przestraszone, ale niesamowicie podniecone, trzymające się razem i przyglądające wszystkiemu z zafascynowaniem, potrzebujące akceptacji partnera, zanim przyłączyły się do jakiejkolwiek zabawy. I ta dziewczyna, może dziewiętnastoletnia, przyklejona do jakiegoś dwudziestokilkulatka, trzymająca go kurczowo za ramię, przerażona, speszona, zgaszona, olśniewająca swoją młodzieńczą urodą, gładkością skóry, twardością piersi, niewinnością zapachu; mężczyźni oglądali się za nią lubieżnie, kobiety ze złością, lecz nie widziałem żeby przyłączała się do kogokolwiek, raz tylko, nieśmiało oddała się swojemu mężczyźnie na oczach innych, pozwalając by onanizowali się w półokręgu nad jej młodym ciałem.


          Pamiętam…


          Pieprzyłem Justynę razem z jakimś facetem. Był w niej demon, którego wcześniej nie znałem. Gdy poczuła w sobie drugiego penisa, wierzgnęła, jęknęła, oszalała. Posuwaliśmy ją długo i powoli, próbowała jeszcze pieścić kogoś dłonią. Reszta stała w okręgu nad nami, czułem ich wzrok na sobie niczym biegające pod ubraniem robactwo, te spojrzenia przewiercały mnie z zazdrością. Gdy pozwoliła, dochodzili na jej twarz i plecy. Wyślizgnąłem się z niej i wyszedłem z pokoju, nie doszedłszy. Zostawiłem ich z nią - rozpaloną, rozedrganą, mokrą, nieobecną, błądzącą dzikim wzrokiem po otaczających ją członkach.


          Pamiętam…


          Pieprzyłem jakąś czterdziestkę. Kiedy na mnie wsiadła, próbowała mi się przedstawić. Nie miałem zamiaru jej słuchać. Opadała na mnie mocno, ze złością, jakby chciała przybić mnie do krzesła. Jej mąż masował swojego wielkiego kutasa tuż obok. Był wielki, zastanawiałem się, dlaczego żona pragnie innych, mając takie monstrum w domu. Gdy podszedł by się przyłączyć, spasowałem przerażony tymi rozmiarami. Zostawiłem ich samych, słysząc jeszcze jak prosi go, by wsadził jej w tyłek.


          Pamiętam…


          Pieprzyłem tę dwudziestokilkulatkę o agresywnej urodzie. Podeszła do mnie, klęknęła i bez słowa zaczęła obciągać. Położyłem jej dłonie na włosach i nadałem rytm. Później przewróciłem na dywan i na nim wziąłem, mocno, brutalnie, aż wiła się pode mną. Po chwili przyciągnęła jakiegoś kolesia, usiadła na mnie a jemu ssała. Słyszałem jak przełyka spermę ze śliną, widziałem, jak przezroczysto-biała maź spływa jej po brodzie i kapie na piersi. Gdy doszła, zaczęła przeklinać, krzyczeć jakieś bzdury. Upadła na moją klatkę przyklejając się do mnie sokami obcego mężczyzny. Pozwoliłem jej leżeć, wciąż sztywny w jej wnętrzu.


          Pamiętam…


          Znalazła nas Justyna i wzięła do łazienki. Kochaliśmy się tam we trójkę, choć bardziej one ze sobą. Patrzyłem jak dotykają swych piersi, brzuchów i cipek. Kiedyś Justyna mówiła o kobiecym ciele i teraz, w jej ruchach, widziałem tę fascynację, zachwyt . Z rzadka dołączałem się, smakując którejś z nich, lub pozwalając, by we dwie lizały mi fiuta. Wtedy doszedłem pierwszy raz, na ich usta, złączone na członku w lesbijskim pocałunku. Połykały nasienie, a Justyna, mimo że nie przepadała za tym smakiem, oblizywała policzki tej kobiety. Zostawiłem je same i wziąłem prysznic. Gdy skończyłem, one wciąż miętosiły się na pralce, wyszedłem, wpuszczając jakiegoś napalonego małolata. Musiał długo czekać pod drzwiami.


          Pamiętam…


          Postawiła mnie znów gospodyni domu – dojrzała, niemal pięćdziesięcioletnia, mała kobietka o figlarnym uśmiechu. Ssała mnie kilkanaście minut, zanim stałem się na powrót twardy. Wtedy poprosiła o anal. Była ciasna i gorąca, wypełniałem ją w pełni. Jęczała z rozkoszy i bólu. Posuwałem ją na biurku, na którym najprawdopodobniej któryś z jej synów kilkanaście lat temu rozwiązywał zadania z matematyki. Wciąż widać było gdzieniegdzie ślady po długopisie, kiedy znudzony nauką nastolatek bazgrał na drewnie. Gdy posuwając ją odczytywałem te hieroglify – serduszka, skróty, samochodziki i jakieś równania – ona błagała bym zalał ją spermą. Nie mogłem dojść. Gdy wychodziłem, zostawiając ją dyszącą, niespełnioną na biurku, zaczepiłem faceta z wielkim kutasem. Rozochocony, pełen sił dopadł do niej i zaczął pierdo*ić, a ona znów błagała o spermę.


          W końcu wylądowałem w kuchni, w której zmęczeni uczestnicy imprezy odpoczywali przed kolejnymi rżnięciami. Stali w tych śmiesznych skarpetkach, nago i palili papierosy. Elemy, marlboro, westy - droższe, porządniejsze marki. Popijali czarne specjale z puszek lub czerwone wino za piętnaście złotych. Nie dotykali się, to była strefa bez seksu. Mężczyźni zwisali leniwie, kobiety zaś wycierały się papierowymi ręcznikami z potu, spermy i własnych soków. Przy otwartym oknie – dbał o to gospodarz, by dom nie zaszedł dymem i meble nie śmierdziały następnego dnia – ci normalni ludzie wyglądali, jakby znaleźli się tu przez przypadek, w rzeczywistości, z którą na co dzień nie mają nic wspólnego. Wymieniali puste myśli o twórczości Coelho, Carrolla, Wiśniewskiego, Grocholi, Dana Browna i Ruiza Zafona, o nowych płytach Budki Suflera, Maanamu, Madonny, Offspringa i kolejnej, mdłej i nijakiej składance T. Love. Dyskutowali o Lisie Tomaszu, Dorocie Gawryluk i Pospieszalskim, o gościach ich programów wygłaszających bulwersujące tezy. Opowiadali sobie kolejne odcinki "M jak Miłość", "Na Wspólnej", "Prison Break" i "Lost", krytykowali najnowsze filmy Spielberga i Toma Cruisa, nie doceniali Martina Scorsese, rozpływali się nad kreacjami Leonardo di Caprio, choć zastrzegali, że przeskrobał sobie "Titanickiem". Omawiali artykuły z Polityki, Wprost i Gazety Wyborczej, z rzadka tylko, gdzieniegdzie wybuchały gorętsze spory o politykę braci Kaczyńskich i opozycyjny obstrukcjonizm Platformy. Jeden czytelnik Naszego Dziennika demonstracyjnie wyszedł, by w pokoju obok przelecieć żonę swojego współrozmówcy. Ich słowa unosiły się w pomieszczeniu i wypełniały mój umysł, jednak nie potrafiłem się na nich skupić. Nie wciągnęła mnie dyskusja o polityce wschodniej prezydenta, ani o sankcjach Unii wobec Rosji, nie zafascynowała mnie walka Hillary z Obamą, ani kilku zdaniowa recenzja najnowszej powieści Prachetta wygłoszona przez śliczną dwudziestokilkulatkę, prawdopodobnie polonistkę. Pozwalałem by mówili do mnie, uśmiechałem się i przytakiwałem, wygłosiłem kilka okrągłych zdań o miałkości polskiej lewicy, o talencie literackim Dukaja, kilka słów wtrąciłem do rozmowy o "Ekipie" Agnieszki Holland, lecz były to tylko grzeczności, podtrzymujące rozmowę pozbawione treści wypełniacze.


          Pamiętam…


          W kuchni znalazła mnie Justyna i wyciągnęła do któregoś z pokoi. Tam, jej nowa koleżanka oddawała się kilku mężczyznom. Pozostawione same sobie żony patrzyły na to z zazdrością. Ciągnąc mą dłoń Justyna przyłączyła nas do kotłowaniny. Kazała się wziąć od tyłu, by mogła całować się z tamtą. Ktoś podsunął im kutasa, lecz polizały go tylko i znów wróciły do siebie. Ta druga była już mokra, nasienie spływało po jej twarzy, szyi i piersiach, lecz ona przyzywała kolejnych i pozwalała im spuszczać się na siebie, co bardziej opornych ssała i połykała. Justyna, całując się z nią, musiała smakować spermę tych mężczyzn, a ja, nieobecny, posuwałem ją od tyłu ze spuszczonym wzrokiem, zafascynowany widokiem mojego członka znikającego między jej dużymi wargami. Byłem pusty.


          W końcu, poprosiłem, żeby wzięła mnie do ust i tam skończyłem, trzymając jej głowę przy swoich lędźwiach. Przełykała powoli, głośno, ku uciesze tych ludzi, oblizując się po wszystkim ze smakiem. Fałszywie, jak kiepska aktorka porno w produkcji za pięć złotych. Zaspokojony pocałowałem ją w podzięce i zapytałem czy idziemy. Chciała zostać jeszcze, kiwnąłem. Ktoś właśnie brał ją analnie i pytał, czy nie mam wazeliny lub przynajmniej kremu Nivea.


          Znów trafiwszy do kuchni, olałem dyskusję o przyszłości Polski. Wszystkie wielkie tematy są puste, gdyż żadna dyskusja nie ma sensu. Wszystkie słowa to kłamstwa. Śmiać mi się chciało z tych brzuchatych ojców, którzy w kapciach, ze zwisającymi fiutami rozmawiali o przyszłości narodów. Przypominali ubogich krewnych Leppera i Łyżwińskiego, parodię Clintona, dalekich kuzynów Berlusconiego. Wsłuchane w ich akademickie oczywistości kobiety, wciąż pachniały nasieniem, odbijało im się spermą. Pomiędzy jednym rżnięciem a drugim, zachodziły do kuchni, by przegryźć kanapkę z serkiem i ogórkiem, chipsa, kilka słonych paluszków i zapić to ciepłą herbatą z plastikowego kubeczka.


          Pamiętam…


          Byliśmy puści i nadzy. Zredukowani do ciał, ust, piersi i członków. Klejący się od spermy – oblepieni byliśmy kłamstwem. Nie było wśród nas wartości, miłości ni wiary. Krążyły tylko słowa puste niczym puszki po piwie. Nazywaliśmy siebie kochankami, ale byliśmy zaledwie echem po bohaterach kiepskich, niemieckich filmów porno. Powykrzywiani w nijakiej ekstazie spuszczaliśmy się na plecy, brzuchy i twarze kobiet, których nie znaliśmy. One zaś udowadniały sobie swą kobiecość oddając się obcym, gdyż tylko tak potrafiły.Nasz czas nas stworzył, ten wiek, ta kultura. Stworzyły nas wojny i okupacje, rewolucje i powstania, krew naszych przodków przelana na ulicach Warszawy. Przez wieki dążyliśmy do tego punktu, oto było zwieńczenie dzieła. Wiśnia na torcie cywilizacji. Ponad nami był tylko mrok. Ostateczna rewolucja obyczajowa działa się w tym mieszkaniu. Na osiemdziesięciu metrach zasłanych brzydkimi ciałami kopulujących ze sobą gorączkowo obcych. Byliśmy zrealizowanym marzeniem feministek, porno snem każdego mężczyzny, wcieleniem demokratycznego prawa do pieprzenia. Wyzwoleni i jałowi, bogacze pozbawieni wszystkiego.
          0statnio edytowany przez marv; 11-10-12, 15:54.

          Skomentuj

          • marv
            Świętoszek
            • Mar 2009
            • 17

            #6
            Pamiętam…


            Chciałem się umyć i ubrać, lecz łazienka była zajęta. Zapukałem więc bez większych nadziei. Otworzyła. Półnaga, rozmawiała przez telefon, kiwnęła bym wszedł. Nie mogła mieć więcej niż dziewiętnaście lat. Była sama.


            „Nie mamo, nie wrócę wcześniej” mruczała do telefonu, gdy obmywałem fiuta. Smarkała dziecinnie powstrzymując łzy.


            „Jesteśmy z dziewczynami u Marty, chyba tu przenocuję” tłumaczyła się, przecierając chyba oczy. Miała na sobie tylko białą, dziewczęcą bieliznę, o rozmiarze tak małym, że podejrzewałem zakupy w Smyku. Była drobna i koścista, nieco zbyt chuda, kanciasta. Małe, sztywne piersi, które w zasadzie nie potrzebowały stanika, prześwitujące, koronkowe majtki skrywały pozbawione włosów łono. Wyglądała jak dziecko.


            „Nie no, daj spokój, nie piję, przecież ci obiecałam”. Wsłuchiwałem się w jej słowa, obmywając twarz, pachy i brzuch. Miała wysoki, piskliwy głos, na skraju złamania.


            „A co z tatą? Wszystko w porządku? Nie bolą go już korzonki?". Jej broda i ramiona drżały, ciało przechodziły zimne dreszcze. Wyglądała jak nieszczęsna ofiara przemocy domowej, jak kot skryty w rogu obcego pokoju. Jej drobne ciało i dziecięca bielizna podniosły mnie na nowo, pragnąłem jej.


            „Nie no, mówiłam ci, że spoko z tą sprawą, poprawię to koło następnym razem, daj spokój to pierwsze kolokwium, żadna tragedia” tłumaczyła, gdy podszedłem do niej i położyłem rękę na tyłku. Zadrżała, lecz nie odgoniła mnie.


            „Ten profesor jest nienormalny mamo, wszystko musi być tak jak chce” mówiła spięta gdy wkładałem palce pod materiał i dotykałem jej sromu.


            „Nie bój się, poprawię” obiecywała, gdy wsuwałem je w nią. Drugą ręką rozpinałem stanik.


            Odwróciła się do mnie, „Muszę kończyć mamo, Marta mnie woła” wyszeptała z miłością, starając się, by moje palce w niej nie zniekształciły jej głosu. Duża, pusta i samotna łza spłynęła po jej policzku.


            „Kocham cię, pa” poczułem jej drżącą dłoń na fiucie.


            Pieściliśmy się długo, niepewnie. Roztapiałem jej strach i samotność. Coś szeptała, mówiła, płakała. Masując mnie, opowiadała historie ze szkoły, anegdoty o koleżankach, tłumaczyła jak się tu znalazła. Obejmowałem ją mocno i przyciskałem do siebie. Wtulała się we mnie jak dziecko w ramiona ojca.


            Gdy rozpychałem palcami jej ciasność, jęknęła po raz pierwszy. Wtedy wziąłem ją na pralce. To był pierwszy seks jaki miałem tej nocy, wcześniej tylko *******iłem. Kochałem ją powoli, delikatnie, zainteresowany jej dobrem. Była ciasna i chętna, wilgoć jej gorącego wnętrza zapraszała. Całowała zachłannie, po gówniarsku, wpychając język do gardła. Odpowiadałem na te pocałunki ostrożnie, szarmancko, co jakiś czas kąsając jej wargi, cmokając policzki, zlizując dziewczęce łzy. Oplotła mnie nogami i przyciągnęła do siebie.


            W pustej łazience tego strasznego mieszkania, nasze dźwięki były jedynymi dźwiękami, odcięliśmy się od tamtych krzyków, jęków i charknięć. Kciukami masowałem jej małe piersi, piszczała cicho, gdy ściskałem sutki. Objąłem ją, podniosłem i nadziałem na siebie. Do końca. Chciała krzyknąć, westchnęła. Jej orgazm był długi i cichy. Poczułem tylko skurcze na członku i paznokcie wbijane w plecy, nie przestawałem się ruszać. Wywinęła się z mych objęć, piątkami uderzyła o piersi, opadła. W końcu opuściłem ją znów na pralkę i zwolniłem. Uspokajała się powoli, pozwalałem, czując jej skurcze, nie musiałem się poruszać, by było mi dobrze.


            Zatrzymani w spełnieniu, czekaliśmy na siebie. Po chwili ruszyła, przycisnęła się do mnie i pozwoliła wykorzystać.


            „We mnie” wyszeptała pomiędzy stęknięciami. Doszedłem.


            Staliśmy tak wymęczeni. Nasze oddechy łączyły się w jedno. Przytulałem ją mocno.


            Obudziło nas pukanie. „Natalia?” wołał jej facet.


            Wyszedłem z niej i postawiłem na ziemi. Biała stróżka spermy splamiła jej udo.


            „Już wychodzę” odpowiedziała sięgając po papier toaletowy. Podtarła się ruchem tak oczywistym, że aż wulgarnym. Pocałowała mnie mocno. Przez chwilę znów miałem szesnaście lat, znów byłem w liceum, Agata Wilk, w której kochałem się przez rok, zbiega po schodach swej klatki schodowej, w małej dłoni ściska walentynkę ode mnie, rzuca mi się na szyję i całuje z miłością.


            „Dzięki” wyszeptała Natalia.


            Spotkałem ją znów, kilka godzin później, gdy Justyna w końcu dała namówić się do wyjścia. Podeszła się pożegnać.


            „Miło było cię poznać” powiedziaławsuwając mi w dłoń karteczkę.


            „Dziękuję” dodała.


            Kiedy znów ogarnął nas chłód listopada, dziękowałem światu, że istnieje, że nie jestem skazany na wieczność w tamtym mieszkaniu. Justyna, wycieńczona, spełniona, senna wisiała na mym ramieniu. Nie potrafiłem już o niej myśleć z miłością. Już zawsze widziałem ją w tamtych pokojach – dziką, wulgarną, błyszczącą od spermy, posuwaną przez obcych facetów, uśmiechającą się lubieżnie nad moim fiutem. Piękne, łaszące się do samców zwierzę, wsłuchane w instynkty.


            „Zadzwoniłeś do niej?” spytała Sylwia, a ja nagle wróciłem z tamtej zimnej listopadowej nocy w żar nocy zupełnie innej.


            „Nie, zgubiłem numer” odpowiedziałem. „Wygrałem?”


            „Tak” wyszeptała wstając…

            Skomentuj

            • marv
              Świętoszek
              • Mar 2009
              • 17

              #7
              Sylwia mówi:

              Wstałam. Poderwał się na mój ruch. Spięty i podniecony przypominał przestraszone małe zwierzątko, które w nocy przebiega przez drogę.


              Podeszłam do niego. Gorący asfalt parzył bose stopy. Obserwował mnie zachłannie. Czułam jak jego wzrok ześlizguje się po mojej szyi, przemyka pomiędzy piersiami, głaszcze brzuch, zagłębia w mym łonie. Rozpieszczał mnie. Widziałam w jego oczach siebie taką, jaką zawsze chciałam być. Piękną, pociągającą, kobiecą, bardzo odległą od siebie jaką znałam z lustra.


              Mój zapach wypełniał martwe powietrze. Pachniałam chęcią, wilgocią, czystością i snem. Rozumiałam go, gdyż sama zapadałam w ten zapach, sprawiał, że pragnęłam się dotknąć, zagłębić we mnie palce, by później podsunąć je pod twarz, powąchać, oblizać. Czułam każdy fragment mojego ciała, spływające po plecach kropelki potu, stróżkę podniecenia na udzie, twarde sutki. Moje ciało uwodziło mnie, domagało się dotyku, pieszczoty.


              Stanęłam przy nim. Iskry reflektorowego światła eksplodowały w gęstości naszego podniecenia. Kuba pachniał pragnieniem.


              „Co robisz…” zaczął, lecz pokręciłam w mroku głową. Dotknęłam jego policzka – zniecierpliwiona elektryczność pożądania wyładowywała się pod moimi palcami, przeszyły nas dreszcze. Miał szorstką, wilgotną od potu skórę policzka. Przez moment bałam się, że pod tym dotykiem skuli się w sobie i ucieknie, widziałam na skraju jego spojrzenia, ukryte za podnieceniem przerażenie. Przysunęłam się do niego, nasze ciała zetknęły się w ciszy. Czułam bicie jego serca na piersiach. Kropelki potu spływające po jego klatce piersiowej.


              „Chcesz?” szepnęłam do jego ucha oblizując je koniuszkiem języka. Bezgłos nocy zagłuszył jęk.


              Pocałowałam go w policzek, lekko, samymi wargami. Tak jak kuzynka żegnająca się z kuzynem.


              Polizałam wargi, koniuszkiem języka, jak kociak. Smakował papierosami i solą, po chwili tęsknotą i smutkiem.


              Całym językiem oblizałam go po szyi, jakbym lizała loda. Tutaj smakował wolnością i mrokiem.


              Ściągnęłam z niego koszulkę. Powoli, leniwymi ruchami zadzierałam materiał, pozwalając by przylepiał się do jego ciała. W końcu uwolnił się z niego i stanął półnagi. Wciąż przerażony.


              Wzięłam jego sutka pomiędzy wargi, przygryzłam, pogładziłam językiem. Chciał objąć mnie w pasie, lecz mruknęłam w niezgodzie.


              Lekko, spodem języka wytyczyłam ścieżkę od piersi do pępka. Później wróciłam do góry. Krótkie, ledwie widoczne włoski na jego ciele jeżyły się pod tym dotykiem. Położył mi dłonie na ramionach, lecz znów odmówiłam. Wsunęłam język w zagłębienie jego brzucha i tam odnalazłam smak desperacji.


              Po chwili trwającej wieczność rozpięłam mu spodnie. Guzik, suwak, ruch w dół. Sztywny penis wycelował we mnie. Prostując się, przysunęłam się tak, by dotykał mych bioder. Pocałowałam go, wpierw delikatnie, nieśmiało, jak dziewczynka całująca kolegę, który przyniósł jej oranżadę w ciepłe wakacyjne popołudnie; później wsunęłam język w jego usta, mocno, łapczywie, tak jak pijana robiłam w liceum, z obcymi chłopakami; gdy odpowiedział zwolniłam i posmakowałam go naprawdę, jak chciałam posmakować od dawna, tak jak kobieta smakuje mężczyznę. Byliśmy tylko my, w ciszy nocy i nasz pocałunek. Wirujące, bawiące się ze sobą języki. Jego członek na moim biodrze, pulsujący, gorący, twardy. Jego dłoń na moim pośladku. Moje ramiona wokół jego szyi. Pragnęłam zatracić się w nim, tak jak kiedyś zatracałam się w Mateuszu. Na takie chwile wielu czeka całe życie, lecz zazwyczaj dostają tylko codzienność.


              Chwila pękła, gdy jego palce ześlizgnęły się z pośladków ku cipce. Pocałunek stracił swą niewinność, stał się kolejnym elementem gry, tej niezdrowej rywalizacji, której nie rozumieliśmy. Odsunęłam się. Jęknął zawiedziony.


              Znów tam byłam, z pustki rozkoszy wróciłam w tę noc. Znów go pragnęłam, ale inaczej, zwierzęco, kure*sko.


              Położyłam palce na jego penisie. Kciukiem rozmasowałam po główce przezroczystą kroplę podniecenia. Zsunęłam skórkę, ścisnęłam. Męskość Kuby pulsowała w mej dłoni. Nie był duży, oni nigdy nie są. Ci, których pragniemy są normalni, ani mali ani wielcy, ani grubi ani ciency. Zaspokajają nas swoją miłością, zdobywają zaangażowaniem. Ich starania sprawiają, że dochodzimy. Nie mają nic wspólnego z napompowanymi bohaterami porno, którzy nie zaspokoiliby nawet lalki. Lecz nie rozumieją, że nie oczekujemy nic więcej.


              Zaczęłam poruszać dłonią – powoli, w równym rytmie prowadziłam go w obłęd. Gdy czułam, że się napina, zwalniałam. Nie chciałam, by to przekroczyło granicę. Jeszcze nie teraz. Chyba zrozumiał, bo opadł na maskę samochodu i pozwolił mi decydować. Czułam jak żądza gotuje się pod moimi palcami. Jak spełnienie podpływa pod skórę.


              Kucnęłam. Wilgotna żołądź penisa celował we mnie. Pocałowałam ją lekko. Z sykiem wypuścił powietrze. Przytuliłam się do niego policzkiem, pulsowanie krwi ogrzewało mą twarz. Mój zapach mieszał się z jego. Pachnieliśmy samotnością i nocą. Tęsknotą i pożądaniem. Potem i cielesnością. Pustką.


              Byliśmy dwoma iskrami pośród mroku nocy. Nieufnymi, oddalającymi się od siebie i zbliżającymi płomieniami świec, które wypalały się powoli. Byliśmy tylko echem po romantyzmie, utopionymi we współczesności, samotnymi ciałami, pragnącymi bliskości.


              Odetchnęłam, zamknęłam oczy, wzięłam go do ust, poczułam na języku. Smakował morzem. Mężczyzną. Pożądaniem. Smutkiem. Nieco gorzki i mdły. Podniecający.


              Kilka razy poruszyłam głową, pozwoliłam by pomyślał o nadchodzącym spełnieniu. Czekanie było najprzyjemniejsze. Napięcie towarzyszące niedosytowi.


              Wtedy wzięłam go głęboko, do końca. Dotarł aż do gardła, jęknął, zapulsował. Ścisnęłam go mocno u nasady i nie pozwoliłam skończyć. Śliniąc go mocno wycofałam się, wstałam. Moje usta pachniały jego pragnieniem.


              Znów wzięłam go w dłoń. Był śliski od śliny. Rozpoczęłam powolną pieszczotę.


              „Co zrobiłeś najgorszego?” wyszeptałam nie przerywając. „Opowiedz…”

              Skomentuj

              • marv
                Świętoszek
                • Mar 2009
                • 17

                #8
                Kuba mówi:

                Jej dłoń na mojej męskości poruszała się powoli. Stałem na progu szaleństwa. Sztywny, twardy, wypełniony przerażającym pożądaniem. Gdy już zatracałem się w przyjemności, ona zatrzymywała mnie na krawędzi obłędu, nakazywała bym wrócił. Byłem tam, na tej drodze, w tamtą noc. To się działo naprawdę. Sylwia dotykała mnie, jej dłoń nie była fantomem. Oddychałem w rytm jej ruchów, całe moje ciało podporządkowywało się temu rozkosznemu, sadystycznemu tętnu.


                Moje ciało nie było już moje. Stałem się obcy. Przestałem kontrolować sytuację. Przez moment zastanawiałem się, czy w ogóle ją kontrolowałem. Czy nie było tak, że od początku robiłem i mówiłem to, co Sylwia chciała. Świat umykał spod moich stóp i jedyne co mogłem zrobić, to nie upaść na jego dno.


                Dotykała mnie raz mocno, raz delikatnie, kontrolując podniecenie. Jej drobne palce oplatały mnie, brały w posiadanie. Marzyłem by w nią wejść, poczuć jej wnętrze, ciepło jej pragnienia. Lecz jedyne na co mogłem liczyć, to ten powolny, jednostajny puls, wokół którego skręcało się moje jestestwo.


                Tym razem nie mogłem uciekać od opowieści.

                Znasz Tomka?


                Tomek mówił: „Jesteś moim najlepszym przyjacielem Kuba, kocham cię i szanuję, wcale nie jestem pijany, przecież wiesz, że ja wiele potrafię wypić, po prostu się trochę napiłem, kilka piw to wszystko, tylko z tobą tak mi się pije, bracie, znam cię od zawsze, kocham cię, wiesz, że tak jest, jesteś połową mojego świata, bratem, którego nie miałem, najlepszym przyjacielem.”


                Tomek mówił: „Znamy się od dziecka Kuba, kocham cię. Nie, nie będę rzygał. A pamiętasz, jak złapali nas na paleniu w podstawówce? Jak wziąłeś na siebie winę, choć mówiłem, że nie musisz, jak uratowałeś mnie przed przeniesieniem, bo tak miałem prze****ne? Twoi rodzice byli wściekli, miałeś szlaban, przesrane, i nigdy nie powiedziałeś, że to ja.”


                Tomek mówił: „Trzy dni piliśmy, wtedy, jak Ania odeszła. Byłeś przy mnie, pamiętam, nie wracaliśmy do domu, uciekaliśmy przed mendami tym głupim podwórkiem, wpierdo*iłem się na płot, wróciłeś. Spaliśmy na dworcu z żulami, wsłuchani w ich opowieści o przegranych życiach. Szwendaliśmy się po mieście, pozwalaliśmy by pijane nogi nas prowadziły, by miasto do nas przemawiało. Trzy dni.”


                Tomek mówił: „Nie jestem pijany, nie dziękuj, drugi raz zrobiłbym to samo, wiem, jak musiałeś mieć przejeb*ne, to oczywiste, że cię przyjąłem, nie dziękuj bracie. Możesz u mnie mieszkać, kiedy chcesz, będziemy pić i palić trawę, znów będzie jak wtedy, w dzieciństwie, gdy biegaliśmy razem po lesie, szukając niedopałków i ćmiąc je na budowie.”


                Tomek zawsze mówił prawdę. W swoich pijackich, nieskładnych monologach. Był ostatnią prawdziwą osobą na świecie. Kochałem go.


                Tomek mówił też: „Zakochałem się stary. Zginąłem. Nie ma mnie. Zakochałem się Kuba. Uwielbiam ją, uwielbiam w niej wszystko. Jej ciało, jej seks, śmiech, słowa, sposób w jaki się porusza, w jaki poprawia włosy, w jaki je, myje się, ubiera, w jaki opowiada o lekcjach w liceum, to jak przygryza wargę gdy dochodzi i wysuwa język gdy czyta. Kocham na nią patrzeć, spać przy niej, czuć jej zapach. Kocham przytulać ją do siebie, obejmować, głaskać, wtulać ją w siebie byśmy byli jednym. Kocham pomagać odrabiać jej lekcje, słuchać jak mruczy w trakcie snu, patrzeć jak po powrocie ze szkoły zrzuca plecak i rzuca mi się w objęcia. Kocham jej wady, złość, dziecięcy płacz. Jak wkur*ia się na mnie, gdy nie słucham. Jak opierda*a mnie za picie. Kocham jej ignorancję w wielu dziedzinach, to, że zawsze chce mieć rację. Zakochałem się Kuba, nazywa się Pati. Patrycja.”


                Miała piętnaście lat i była najpiękniejszym dzieckiem, jakie widziałem. Niska, szczupła, sprężysta, dziewczęca. Dziecięce, rude loki okalały delikatną twarz. Małe piersi unosiły się w rytm jej oddechów gdy biegała, śmiała się i przeklinała. Byliśmy od niej dziewięć lat starsi i wpatrywaliśmy się w nią jak pedofile w ofiarę. Zafascynowani jej żywotnością, świeżością, radością. Ale ona nie była ofiarą, lecz pewną siebie, bezczelną dziewczyną wskakującą Tomkowi do łóżka. Wiecznie napaloną, tak jak napalone potrafią być tylko nastolatki. Tryskającą życiem. Pochłaniałem ją wszystkimi zmysłami. Chłonąłem jej zapach, przelotne spojrzenie, przypadkowe dotyki, wsłuchany w jej głos marzyłem. Świat zatrzymywał się dla mnie, gdy z nią rozmawiałem.


                Tomek mówił: „Poznałem ją przez kompletny przypadek. Jej siostra miała z nami mieszkać. Przyjeżdża obejrzeć pokój i nie potrafi się zdecydować. Więc schodzi na dół i przychodzi z tym małym cudem. Czy podoba się jej mieszkanie? I nie widziałem już świata poza nią. Nie obchodziło mnie wynajęcie pokoju, chciałem tylko, by została w tym mieszkaniu jak najdłużej, bym mógł oddychać tym samym powietrzem co ona…”


                Krążyłem wokół nich jak wyniszczona wojnami planeta wokół wiecznego słońca. Widziałem ich szczęście, grzałem się w nim niczym wąż na pustynnych skałach. Chciałem by trwali …


                I pragnąłem jej bardziej niż bezbolesnej śmierci. Obserwowałem, sprawdzałem. Naciskałem i odpuszczałem. Notowałem jej reakcje. Z początku niewinne uśmiechy. Iskry zrozumienia w oczach. Przypadkowe otarcia o mnie. Czułem się jak myśliwy naganiający zwierzynę. Gdy widziałem, że zmierza w przeciwnym kierunku, zachodziłem ją od zawietrznej, przeganiałem, prowadziłem tam, gdzie chciałem. Aluzjami, półsłówkami, półgestami, niedokończonymi zdaniami, dowcipami. Gdy mogłem, odrywałem ją od Tomka - na spotkania przychodziłem wcześniej, mając nadzieję chociaż na kilka chwil sam na sam. Wracając z imprez nadrabiałem drogi, by ich odprowadzić. Zacząłem krążyć w okolicy szkoły. Poznałem plan lekcji. Poznałem kilka jej koleżanek.


                Tomek mówił: „Na trzeźwo Kuba, zupełnie na trzeźwo. To kobieta mojego życia. Wiem, że jest gówniarą, że musi dorosnąć, ale kocham ją tak, jak nikogo w życiu. Tylko ty to zrozumiesz. Nie kręci mnie jej wiek, wolałbym, żeby była starsza, wtedy nie czułbym się jak perwer. Nigdy żadna dziewczyna tak na mnie nie działała, Kuba, musisz mi uwierzyć. ****a, przecież jestem brzydkim grubasem, nie wiem nawet, dlaczego mnie lubi. Kocham ją Kuba, kocham ją bardziej niż kogokolwiek. Kocham spędzać z nią czas, opiekować się nią, czuć jej ciało pod moim. Jest spełnieniem moich marzeń. Kobietą moich snów. Chcę patrzeć jak dorasta, jak jej sądy stają się dojrzałe. Jak zmienia się w kobietę. Chcę się nią opiekować, gdy będzie sama, przytulać ją w dziwaczne noce. Chcę się przy niej budzić ze świadomością, że ona tam jest, że zawsze będzie. Kiedyś poproszę ją o rękę, gdy będzie już dorosła, a jej odpowiedź będzie prawdziwie jej odpowiedzią. Powiem jej wtedy, że chcę przy niej umrzeć. Że pragnę by wychowała moje dzieci.”


                Wariowałem. W świecie, w którym po wszystko możesz sięgnąć, nic nie jest zakazane. Nikt nam niczego nie odmawia, nie zastanawiamy się więc nad konsekwencjami własnych czynów. Byłem jak dziecko pragnące nowej zabawki. Jak posiadający wszystko bogacz kupujący żonę. Chęć posiadania wyciszała sumienie. Zachcianka stała się obsesją.


                Osaczałem ją, obserwowałem. Wpadałem na nią na ulicy. Odprowadzałem do domu. Pisaliśmy maile, rozmawialiśmy. Nocami pisałem jej esy. Czasami, w ciemności przychodziła refleksja, chwila opanowania, lecz odganiałem ją tak, jak odgania się natrętnego komara. Moje życie ograniczało się do niej, do prób spotkania z nią.


                Tomek mówił: „Kocham ją”. Myślałem: „Tak bardzo chciałbym się z nią kochać”.


                Upiliśmy się na mieście. A Tomek nie upijał się normalnie. On niszczył się alkoholem, wlewał w siebie morze wódki i przestawał dopiero, gdy tracił przytomność. Było w tym jego piciu coś rozpaczliwego, jakby uciekał przed trzeźwością, przed pojmowaniem świata takiego jakim jest. Zawsze trzeba było się nim opiekować, prowadzić, słuchać pijackich wynurzeń. Nie było nic dziwnego w tym, że niosłem go do domu, ale wiedziałem, że nie robię tego tylko dla niego. Nocowała u niego Patrycja.


                Półprzytomny, chwiejący się na nogach nieudolnie otwierał drzwi. Kilka chwil mu zajęło nim trafił kluczem w zamek. Uchylając je naparł zbyt mocno i wpadł do środka. Podnosiłem go z wysiłkiem, opierając się o ścianę. Obudziliśmy ją. Gdy po kilku minutach podniosłem wzrok znad niedającego się ruszyć pijanego ciała, stała tam, w drzwiach do pokoju, ubrana jedynie w szorty i koszulkę.


                Światło pokojowej lampki oświetlało ją od tyłu, świetlista aureola odcinała od ciemności mieszkania. Wyglądała tak, jak wyglądać powinny wszystkie nimfetki – te niewinne, pociągające kochanki, do których tęsknimy przez całe życie, bohaterki japońskich komiksów, powieści Nabokova, opowiadań erotycznych i wiadomości o dziewiętnastej. Spod materiału prześwitywały dziewczęce piersi. Nieułożone włosy rozsypywały się wokół twarzy oświetlając ją czerwienią. Chciałem patrzeć na nią jak wierny na relikwię, lecz w jej oczach zobaczyłem strach. Musiałem wyglądać jak klient w barze ze striptizem.


                Podnieśliśmy go wspólnie i rzuciliśmy na łóżko. Zwinięty w kulkę na brzegu łóżka, wyglądał jak ofiara pobicia. Kochałem go.


                „Będę już szedł” powiedziałem, lecz ona złapała mnie ze rękę.


                „Zostań, przenocuj” szepnęła. Przysięgam.


                Położyliśmy się z Tomkiem, w mieszkaniu było tylko jedno łóżko. On na krawędzi, ona między nami, przytulona do mnie plecami. Przez moment próbowałem udawać, że to będzie normalna pijacka noc w mieszkaniu kumpla, że zaraz zasnę i obudzę się rano, że nic się nie stanie. Ale wiedziałem, że to nieprawda, jej drobne ciało leżało tuż obok, dotykało mnie, prowokowało, nęciło. Nie mogłem powstrzymać żądzy.


                Wpierw dotykałem ją opuszkami palców, lekko, prawie nie dotykając. Unosiłem dłoń ponad nią i pozwalałem by płynęła kierowana tylko prądami jej ciała. By palce co chwilę opadały, znacząc ją kółkami rozchodzących się dreszczy. Nie spała, zupełnie tak, jakby na to czekała. Drżała pod każdym dotykiem, a ja bałem się, że ucieknie, że, gdy chwila pęknie, odejdzie przerażona tym, co robimy. Lecz nie uciekła. Nie powiedziała „nie”. Nie strząsnęła mej dłoni.


                Badałem łuk jej bioder, brzucha, ramion. Niemal nie oddychaliśmy, wsłuchani w Tomka chrapanie. Baliśmy się każdego jego ruchu, każdej zmiany pozycji, każdego głośniejszego wydechu. Jakby był intruzem w naszej błogiej realności zdrady, potworem z bajki, którego nie można obudzić. Pijanym niedźwiedziem, obok którego bohaterowie prześlizgują się, by spokojnie pieprzyć się w jaskini pełnej skarbów…


                Wsunąłem dłoń pod jej koszulkę, dotykałem małych, twardych piersi. Ściskałem je delikatnie, pieściłem. Podsunęła się do tyłu, przytuliła plecami do mojego torsu. Moja sztywność wbijała się w jej pośladki. Lekko, samymi wargami całowałem jej szyję. Jej dziecięca rączka sięgnęła do moich spodni, rozpięła, podniosłem się, by mogła je zsunąć. Drobne paluszki owinęły się wokół żołędzi, drżałem. Badała mnie niepewnie, wpierw kilka razy jedynie dotykając członka i uciekając dłonią, by w końcu objąć go palcami, zsunąć skórkę, nasunąć, nadać rytm rozkoszy.


                Tomek przewrócił się przez sen. Zamarliśmy w bezruchu. Z dłońmi na swoich ciałach, w nieruchomej czułości. Wsłuchani w jego oddech, znów rozpoczęliśmy pieszczoty, ściskałem jej piersi w rytm jej ruchów na mojej męskości, w dół, mocniej, w górę, lżej, w dół, mocniej, w górę, lżej. Pierwsza kropla mojego pragnienia wypłynęła na jaj dłoń, przerwała na chwilę, podsunęła rękę pod twarz, oblizała z wdziękiem nieletniej prostytutki. Po minutach trwających wieczność zsunąłem rękę ku jej łonu. Było gładkie, zupełnie pozbawione włosów. Dziecięce, niewinne. Wsunąłem w nią palec, jęknęła. Poruszaliśmy się we wspólnym rytmie tego straszliwego, bezgłośnego zapomnienia.


                W końcu odważyła się zsunąć spodenki. W mroku widziałem nagość jej nóg i pośladków, zapach jej podniecenia rozniósł się po pokoju. Wygięła nienaturalnie szyję i pocałowała mnie swoimi drobnymi wargami. Smakowała słodyczami, latem i niewinnym pragnieniem. Podniosła nogę, zachęcała.


                Wszedłem powoli. Jej wilgotna, gorąca ciasność przyprawiała mnie niemal o ból. Obejmowała mnie szczelnie. Pochłaniała. Poruszałem się w niej powoli, nie wchodząc cały.


                Kochaliśmy się w przeklętej ciszy pokoju Tomka. W mroku naszych pragnień spółkowaliśmy łamiąc serce osobie, którą kochaliśmy najbardziej.


                Delikatnie poruszała biodrami, nadziewając się na mnie. Pomagałem jej, a nasze ciała rozmawiały ze sobą ponad świadomością, nie przejmując się obrzydliwością czynu, dążyły do zaspokojenia. Przed spełnieniem zamarliśmy w bezruchu, jej ciasna kobiecość pulsowała w rozkoszy. Wtulony w jej włosy wdychałem zapach jej skóry, smak naszego grzechu.


                Doszedłem w ciszy, wypluwając nasienie na jej plecy i pośladki. Dłonią doprowadziłem ją do orgazmu. By nie piszczeć, zagryzła zęby na poduszce. Mokre od podniecenia palce podsunąłem jej pod usta, ssała je tak, jakby obiecywała ciąg dalszy.


                W ciszy, która nastąpiła, oddychaliśmy w rytmie narzucanym przez Tomka. Niemal słyszałem, jak nasienie wysycha na skórze dziewczyny mojego najlepszego przyjaciela.


                Wyszedłem… Chłód nocy połknął mnie i przywrócił trzeźwość. W narzuconej przez mrok samotności nie miałem nikogo. Ostatnie kawałki mojego człowieczeństwa spadały w otchłań. Pozostawiony sam sobie, znów się bałem. Na zimnych ulicach bezimiennego miasta nie było nikogo, u kogo znaleźć bym mógł zrozumienie. Byłem bezwartościową skorupą, równie pustą, co niebo rozciągające się nade mną mrokiem.


                Nie pamiętam jak pisałem, że pragnę, że tęsknię, że dziękuję, żeby przyszła jutro, z rana, że czekam…


                Przyszła. Stojąc w drzwiach mojego mieszkania patrzyła w ziemię tak, jak ja, wstydząc się swojego pragnienia. Rozbierałem ją jak rozbiera się dziecko. Mechanicznie wypełniała moje polecenia, reagowała na gesty. Jej ruchy były automatyczne, bezosobowe. Ręce do góry, bluza, koszulka, rozchyl nogi, spodnie, podnieś prawą stopę, skarpetka, lewą, skarpetka, zdejmij majtki.


                Położyłem ją na łóżku. Gdy smakowałem jej kobiecość, obudziła się ze snu, położyła rączki na mojej głowie, przycisnęła do krocza. Miała smak dziecięcych marzeń, lodów na patyku, bitej śmietany, waty cukrowej, świeżości i źródlanej wody. Pachniała niewinnością. Całowałem ją tak, jak całuje się święte figury, z namaszczeniem, religijnym uniesieniem. Rozwierałem jej drobne wargi palcami, by zagłębić język w różowym wnętrzu. Lizałem mały, pulsujący punkcik łechtaczki. Drobną stopę wbijała w mój obojczyk, gdy przeżywała drgnienia pierwszego orgazmu. Przycisnęła mnie mocniej do siebie, lizałem głęboko. Wpierw pisnęła cicho, zadrżała, skuliła się w sobie, by po chwili eksplodować. Krzyknęła urwanie, opadła na łóżko, pulsowała. A ja lizałem ją jeszcze krótkimi, lekkimi ruchami, uspokajając jej ciało. Oddychała w rytm tych liźnięć, dostosowywała się do mnie.


                Uniosłem się nad nią na rękach. Leżała piękna, drobna, lubieżna. Z rozrzuconymi w ekstazie ramionami, półprzymkniętymi powiekami, piersiami unoszącymi się szybko w poorgazmowym oddechu. Była wystarczająco mokra by przyjąć mnie w sobie, poprosiła bym zaczął. Wszedłem od razu do końca, już bez wcześniejszego napięcia, znów uwolniony od świadomości sumienia. Poruszaliśmy się powoli, pragnąc przedłużyć przyjemność. Zapadałem się w nią, zapominając kim jestem. Szeptała me imię, przyciągając mnie do siebie, obejmując mnie nogami i przytrzymując, gdy byłem głęboko. Nie doszła drugi raz, a ja nie miałem sił się powstrzymywać. Pragnąłem spełnienia. Kończąc, wypełniając ją nasieniem, czułem jakbym bezcześcił ideał.


                „Kocham cię”. Moje słowa popłynęły ponad naszymi oddechami. Ponad pustką naszej zdrady. Ponad cielesnością tych zbliżeń. Była pierwszą, której to powiedziałem, ta dziewczynka, której nie powinienem był mieć.


                „Kocham Tomka” odpowiedziała. Wzięła mnie do ust, lizała, ssała, jej język pieścił mą żołądź. Drobną rączką zsuwała napletek. Odpowiedziałem, wypełniłem jej usta. Wtedy złapała mnie u nasady i kilka razy wzięła głęboko, aż do gardła. Moja pornograficzna wyobraźnia podpowiadała kolejne obrazy – wytrysk w jej ustach, odgłos przełykania spermy; wytrysk na twarz, białe krople nasienia spływające po jej delikatnej twarzy; seks analny, rozpieranie jej ciasnego wnętrza pomimo bólu. Ale wszystkie te klisze nie były wiele warte, w zderzeniu z realnością naszego zbliżenia. Z pieszczotami jej języka na moim członku. Z jej idealnym dziewczęcym biustem. Z linią jej wyginającej się nad łóżkiem karku i pupy.


                Potem kochaliśmy się na stole… podłodze… w kuchni… łazience… Wtedy i później, następnego dnia, i następnego, w wiecznej tajemnicy i poczuciu winy, w milczeniu, by nasze słowa nie przypominały nam o naszej podłości, byśmy zapomnieli o tym, że jesteśmy odpowiedzialnymi za siebie ludźmi, których czyny ranią najbliższych… By pustka nie wypełniła naszych serc tak, jak powinna…

                Skomentuj

                • marv
                  Świętoszek
                  • Mar 2009
                  • 17

                  #9
                  Sylwia mówi:

                  Noc rozpękła się z jasnym trzaskiem. Czas ruszył. Pierwsze, wychylające się nieśmiało zza horyzontu promienie brzasku, pomknęły po ziemi, oświetlając pola, drzewa, drogę. Padając niechętnie na nasze twarze i ciała. Odsłaniając cienie naszej cielesności. Kłamstwa naszych min.


                  Żar zelżał. Wciąż było gorąco, lecz był to żar innego rodzaju – zniknęło gdzieś napięcie i bliskość, pozostała tylko seksualność. Prosta, fizjologiczna oczywistość nadchodzącego stosunku. Wynikająca z czasu i miejsca, nie z żądzy i uczuć. Temperatura nie spadła, lecz jej przytłaczający ciężar przestał nas do siebie przyciągać. Teraz raczej pchał nas ku sobie na siłę.


                  Spojrzałam Kubie w oczy. Była w nich cisza, tęsknota i ukryta głęboko za nimi rozpacz. Tak patrzysz na śmierć alkoholika. Lub na cudowny koniec świata, gdy życie po raz ostatni eksploduje kolorem. Słowa jego opowieści odbijały się echem od drzew, od nas, od świata. Zmieniały rzeczywistość, tak jak zmieniają ją czyny. Obejmowały mnie, tuliły, przyduszały. Jak maltretowana żona przydusza męża poduszką. Szeptały do ucha, że tak naprawdę są moją opowieścią, że przecież je znam. Tak jak wszyscy znamy opowieść o zdradzie…


                  Masowałam go powoli. W jednostajnym rytmie. Wciąż kontrolując podniecenie. Zbliżała się ostatnia historia, czułam ją w trzewiach, jak budzi się - oślizgła, zimna, gniewna i zła. Domagała się opowiedzenia, napierała, żądała. Próbowałam się przed nią ukryć za mechaniczną pieszczotą, którą go obdarzałam, lecz wiedziałam, że przegram. Że bez niej ta noc nie będzie pełna, nie skończy się nigdy.


                  Znów wzięłam go do ust. Całego, lubieżnie, bez gier. Dobijał do mojego gardła, pulsował w mych ustach, wypełniał je. Zatrzymywał we mnie słowa, których nie chciałam powiedzieć. Wzdychał głośno, pewien, że pozwolę mu skończyć. Zaprowadziłam go dalej niż ostatnio, czułam nasienie krążące w żołędziu, jego smak przedostawał się na język. Przerwałam w ostatniej chwili, gdy kładł już rękę na mej głowie by uniemożliwić mi ucieczkę. Ścisnęłam go palcami, powstrzymałam wytrysk.


                  Powróciłam do miarowej pieszczoty dłonią. Narzuciłam jego ciału rytm, w takt którego, biło już nawet jego serce. Góra, dół, wdech, wydech. W jego niespełnieniu były rozkosz i gniew, pragnienie i wstyd, żądza i poniżenie. Wszystko to co czułam wtedy…
                  0statnio edytowany przez marv; 11-10-12, 15:54.

                  Skomentuj

                  • marv
                    Świętoszek
                    • Mar 2009
                    • 17

                    #10
                    Trzy lata temu aresztowali Szymona. Drugiego kwietnia dwa tysiące piątego. Byliśmy na jakimś przyjęciu, ja z rodzicami. W którymś z domów któregoś z bogatych znajomych. Wszystkie te przyjęcia wyglądały tak samo, bogate, wielkie wille wybudowane gdzieś na pograniczach miast, pośród błota i lasu, tak, że trudno się do nich dostać. Otoczone podobnymi domami budowanymi przez innych bogaczy. Te dzielnice powstają jak kręgi w kałuży – wystarczy, że skapnie jedna kropla bogactwa, a fale rozchodzą się coraz szerzej, by w końcu wydać na świat śliczne, sterylno-białe osiedla, o prostopadłych drogach i pięknych ogrodach.


                    Domy były do siebie podobne – wielkie, przestronne, jasne, wypełnione nowoczesnym sprzętem elektronicznym - kuchniami, lodówkami, mikserami, telewizorami, komputerami, alarmami… W pustych, czystych przestrzeniach toczyły się jednakowe życia, pełne pieniędzy, luksusów i samotności. Ojcowie przesiadujący całe dnie w swoich idealnych pracach, znudzone żony spotykające się w miejscowym sklepie, jednakowo zafascynowane każdą nowinką i każdym przejawem indywidualizmu, wpatrzone w Szymona. Samotne dzieci wracające zbyt późno ze szkoły, wyprawiające pijackie imprezy, gdy rodziców nie ma, chłopcy sprowadzający do tych willi dziewczyny, by zaimponować im pieniędzmi rodziców; dziewczyny oddające się na wielkich łóżkach podstarzałym znajomym ojców i przypadkowym kolegom ze szkoły.


                    My też tacy byliśmy. Moja matka, z wykształcenia architekt, wiecznie siedząca w domu, wpatrzona w telewizję, programy kulinarne, seriale, nowości filmowe, zadbana, ładna, wulgarna, uzależniona od Szymona, wpatrzona w niego, naiwna. Mój ojciec, wysoki, zdziadziały, łysawy, władczy menadżer, w domu naiwny i ślepy, uzależniony od humorów matki, niedomyślający się niczego. I ja, ich córka, kur*iąca się z kochankiem matki…


                    Ale tamtego dnia rzeczywistość pękła, wylazła zza niej obrzydliwa prawda, którą wcześniej wypieraliśmy. Gdy gruchnęła wieść o Szymonie, z naszych twarzy pospadały maski. Przez jedną długą chwilę mogliśmy spojrzeć sobie w oczy i nie było w nich kłamstw – jedynie ohydna ludzka prawda.


                    Pierwsza popłakała się matka. U boku ojca, w mojej obecności, na oczach ludzi, których nazywała przyjaciółmi zaczęła ryczeć, i nie sposób już było udawać, że się nie wie. Rozhisteryzowana, z rozpływającym się makijażem, pobiegła gdzieś w ogród i więcej jej już nie widziałam. Słyszałam tylko ten płacz, rozpaczliwy, przeraźliwie smutny płacz osoby, której wydaje się, że straciła wszystko.


                    Jej reakcja skonsternowała mężczyzn, spoglądali na siebie zakłopotani, unikali wzroku ojca, starali się nawiązywać rozmowy o biznesie i polityce. Ale ich żony nie były lepsze. Ich maski również się chwiały. Rozdygotane, znerwicowane nalewały sobie kolejne drinki, szeptały między sobą gorączkowo, niektóre wyszły, tłumacząc się obowiązkami. Szymon miał je niemal wszystkie, uzależnił od siebie, dawał iluzję egzotyki, kłamliwą namiastkę prawdziwego życia, narrację o romansie i namiętności. Teraz, kiedy aresztowano go za seks z nieletnią, nie tylko odbierał im ich cotygodniowe dwie godziny niebiańskiego pieprzenia, odbierał im ich kłamstwa o sobie, ich nieprawdziwe poczucie wyjątkowości. Odbierał im ich życia i skazywał na powrót do nudnych mężów, których nie stać ani na nazwanie ich dziwką, ani na szybki seks w toalecie kina. Skazywał je na ich dawne życia.


                    Wpatrzona w to przedstawienie, upijałam się powoli, z rozmysłem. Zalewałam pustkę, jaką pozostawił we mnie. Nie wiedziałam czy cieszyć się, czy płakać. Uwolniłam się od Szymona tak, jak narkoman uwalnia się od heroiny. Wiedziałam, że to dobrze, ale jednocześnie tęskniłam do chwil, kiedy brał mnie i odzierał z godności. Kiedy przez moment nie byłam sobą i mogłam zapomnieć o wszystkim, bo skoro nie istniałam, nie istniały też moje problemy. Fałszywie marzyłam, by jeszcze kiedyś powrócił. Pozostawił we mnie dziurę, ziejący pustką otwór w sercu, za który byłam mu wdzięczna i nienawidziłam go jednocześnie.


                    Pijana i niepewna przeczekałam do końca wieczoru. Alkohol dodawał mi odwagi, dzięki niemu nie płakałam, nie uciekałam jak matka. Wymknęłam się dopiero po zmroku, gdy nikt nie widział, że zniknęłam. Usiadłam w altance i tam dopijałam się w samotności. Roześmiana i zapłakana. Wznosząca toasty sama do siebie.


                    Po jakimś czasie odnalazł mnie ojciec. O nic nie pytał, bo nie musiałam nic mówić. Tej nocy nasze kłamstwa błyszczały jaśniej niż zazwyczaj. Wszystko było oczywiste. Pijana, zasmarkana, wybuchająca niekontrolowanym śmiechem, zdradzałam wszystkie tajemnice, zanim jeszcze o nich pomyślałam. Patrzył na mnie tak, jak w latach osiemdziesiątych patrzono na ofiary HIV – było mu mnie szkoda, choć sama byłam sobie winna. Prowadząc swoje obrzydliwe życie.


                    Ale przecież byłam jego córką, ukochaną jedynaczką, której nie mógł się wyprzeć. Więc w ciszy po prostu przytulił mnie mocno, bo tylko na tyle było go stać. Potrzebowałam tego. Bliskości mężczyzny, siły jego ramion. Wtuliłam się w niego tak, jak wtulałam się w kochanków, odnalazłam w jego uścisku spokój, który oni mi dawali. Cieszyłam się, że jest i chciałam by pozostał. By nigdy mnie nie zostawił.


                    Dłonie same zsunęły się ku jego rozporkowi. To były odruchy, tylko tak potrafiłam dziękować mężczyźnie za bliskość. Nauczyli mnie tego oni wszyscy – nie tylko Szymon, ale i ci nieliczni inni kochankowie, których miałam, a którzy zawsze spodziewali się, że podziękuję za ich obecność. Za to, że tracą na mnie czas.


                    Zaskoczony, nie zdążył nic powiedzieć. Jego męskość sztywniała w mych palcach. W chwilach trzeźwości chciałam by zaprotestował, by odepchnął mnie od siebie i powiedział „dość”. Ale on jęknął w ciemności altanki i położył mi ręce na ramionach popychając ku ziemi. Kucnęłam, prężył się przed moją twarzą, a ja przez moment nie wiedziałam, z kim i gdzie jestem. Nie wierzyłam w rzeczywistość, choć wiedziałam, że sama ją sprowokowałam, że mam to, czego chciałam.


                    Był duży, nie mieścił się cały w mych ustach. Robiłam mu laskę z mechaniczną obojętnością, poruszając głową w rytm jego oddechu. Czasem przyciągał mnie do siebie mocniej i czułam go w przełyku, jak pulsuje i wypełnia się pożądaniem. Objęłam go dłonią i zaczęłam pieścić bardzo szybko, lecz on nie dochodził. Małe pomieszczenie altanki wypełniały posapywania ojca, mokre odgłosy robienia laski, głośne przełykanie i co pewien czas pociągnięcia nosem, pozostałość po niedawnym szlochu. To, czego nie nadążałam połykać, wypływało na brodę – ślina zmieszana z jego sokami skapywała na szyję i wpływała pomiędzy piersi. Pachnieliśmy zwierzęcym pożądaniem, zaspokajaną w ciszy wstydliwą żądzą, do której nie przyznajesz się sam przed sobą.


                    Trwało to tak długo, że zaczęła boleć mnie szczęka. Posuwał moje usta w równym, jednostajnym rytmie. Byłam tylko narzędziem prowadzącym do jego spełnienia. Odizolowana od swojego ciała, nie zwracałam uwagi na to, co się dzieje. Nie myślałam, nie czułam. Byłam gdzie indziej, gdzieś, gdzie nie robiłam loda własnemu ojcu, gdzieś, gdzie nie godziłam się przez cztery lata na romans z Szymonem, gdzieś, gdzie chłopcy z liceum nie opowiadali sobie o mnie zboczonych historii, gdzie nie proponowali mi dwudziestu złotych za zrobienie laski, gdzieś, gdzie nie upijałam się na imprezach i nie robiłam jej za darmo, gdzie nie musiałam patrzeć na swoją własną matkę, pieprzoną od tyłu, tylko po to, by za chwilę zająć jej miejsce. Gdzieś, gdzie ludzie byli czymś więcej niż pożądaniem, gdzie seks nie był narzędziem, a bliskość cokolwiek znaczyła.


                    Przez te myśli nie zauważyłam, że dochodzi. Jego orgazm zaskoczył mnie. Sperma zalała me usta, a ja nie nadążałam połykać. Część wylała się i kapała na bluzkę. Krztusiłam się, kaszlałam i plułam. Przez kilka minut klęczałam w altance, a ojciec poprawiał się ponad mną. Łzy, ślina i sperma kapały z mojej twarzy na deski podłogi. W ustach czułam smak papierosowego popiołu. Wygazowanego, ciepłego piwa, które pijesz nie dla przyjemności, lecz dla otępienia.


                    Gdy złapałam oddech i uspokoiłam szloch, podniósł moją twarz ku swojej. Pocałował w policzek, chyba z wdzięcznością, i powiedział, że zaczeka na mnie w samochodzie.


                    Jechaliśmy do domu w całkowitym milczeniu. Pachniałam nim, jego grzechem i zaspokojeniem. Czułam go na twarzy, biuście i dłoniach. Lepiłam się jego spełnieniem. Gdy weszłam do domu, nie miałam nawet ochoty na prysznic, po prostu rzuciłam się na łóżko i odpłynęłam w czarną pustkę snu.


                    Lecz obudził mnie jego dotyk…


                    Wpierw niepewny, jakby bał się, że ucieknę. Duże, szorstkie dłonie gładziły moje biodra, wsuwały się pod koszulkę, drażniły piersi. Wyginałam się pod tą pieszczotą jak kotka. Był czuły, choć wydawał mi się obrzydliwy. Czułam palce mojego ojca na moich udach, pomiędzy nogami, wsuwające się pod materiał majtek, głaszczące mój brzuch i nie potrafiłam mu przeszkodzić. Nie wiem, czemu nie protestowałam, może piekąca przyjemność była silniejsza. Moje ciało odpowiadało wbrew mnie – piersi zesztywniały, wilgoć napłynęła do łona. Leżeliśmy w ciszy mojego dziecinnego pokoju i dotykaliśmy się tak, jakbyśmy od zawsze byli kochankami.


                    Rozbieraliśmy się powoli. Pozwalałam, by centymetr po centymetrze zsuwał ze mnie spodnie, by całował moje odsłaniające się uda. Pozwalałam, by zagłębił we mnie opuszek kciuka, by zwinął materiał fig i zsunął z mych bioder. Naga, wygolona i wilgotna cipka lubieżnie rozchylała się w oczekiwaniu na pieszczotę, lecz on jedynie pocałował ją delikatnie i pozostawił. Unosiłam bezwiednie ręce, gdy zdejmował ze mnie bluzkę, wciąż uwięzione w staniku piersi wyskoczyły spod materiału, domagały się dotyku. Zanurzył między nie swoją twarz, rozpiął stanik, całował sutki, lizał przerwę między piersiami. Kiedy leżałam już całkiem naga, klęknął nade mną i spoglądał z góry na moje ciało. Czułam jak jego wzrok ześlizguje się po mojej szyi, jak błądzi pomiędzy piersiami, pieści brzuch i na dłuższą chwilę zatrzymuje się na łonie – nagim, dziewczęcym łonie, pokrytym kilkoma kroplami zachęcającej wilgoci.


                    „Jesteś piękna skarbie” wyszeptał tak, jak szeptał wiele razy wcześniej, gdy zapłakana wtulałam się w niego w poszukiwaniu rodzicielskiego ciepła. Gdy niewinnie gładził mnie po włosach i uspokajał. Gdy jeszcze byłam jego córką, a nie kochanką.


                    W końcu uwolniłam go z bokserek. Duży, sztywny penis mojego ojca znów znalazł się w mojej dłoni. Czułam na nim swoją zaschniętą ślinę. Zsunęłam skórkę, spod której wychyliła się purpurowy żołądź. Pulsowało w niej pożądanie.


                    Położyłam ojca na łóżku i klęknęłam nad jego twarzą. Jego język od razu odnalazł drogę do mojego wnętrza. Lizał mnie tak, jak dzieci liżą lizaki. Delikatnie, końcówką języka, lekko. Pochyliłam się i wzięłam go do ust, do końca, aż poczułam go w gardle. Pieściliśmy się w milczeniu. Co pewien czas wypuszczałam go z ust i prostowałam się. Wtedy, gdy ruchem bioder zmuszałam go by zagłębił się we mnie, gdy moje soki spływały po jego ustach i brodzie, pozwalałam by małe samotne łzy uciekały po moich policzkach. Czułam się jak dziwka i kochanka, jak dziecko, które zdradza matkę.


                    Przyjemność, którą mi dawał, była jak drażnienie gnijącej rany. Bałam się jej, lecz przerażająca samotność sprawiała, że nie odmawiałam. Jeszcze bardziej bałam się pozostać sama, przestraszona, że przyjemność zniknie i nie pozostanie już nawet grzech. Tylko ja, wiecznie wspominająca Szymona.


                    Raz jeszcze pochyliłam się nad jego członkiem i wzięłam go do ust. Naśliniłam mocno, tak, że wilgoć spływała dużymi, gęstymi kroplami. Zeszłam z niego i wypięłam się zachęcająco. Jak suka wypina się w kierunku psa. Zadrżałam, gdy poczułam sztywność na moich wargach, gdy rozchylił je, a moje ciało, wbrew mnie, zaprosiło go do środka.


                    „Nie” szepnęłam, „nie biorę tabletek”.


                    Zrozumiał, przeniósł penisa wyżej, dłońmi mocno rozwarł pośladki, naparł. Wbrew sobie rozluźniłam się, przyjęłam go w sobie. Był drugim mężczyzną, którego tam miałam. Wcześniej był tylko Szymon. Jego wielkość wypełniła mnie całkowicie, rozpychała od środka, rozpierała. Wywoływała ból, który jednak niósł ze sobą także upokarzającą przyjemność. Wszedł do końca i zastygł w bezruchu. Dyszeliśmy w ciemności przepełnieni niezrozumiałą żądzą. Powoli zaczął się we mnie poruszać…


                    Co myślisz, gdy własny ojciec posuwa cię w tyłek? Co myślisz, zwijając się z rozkoszy, której nie chcesz czuć? Zaspokajając instynkty tak niskie, że wstydzisz się je nazwać?


                    Myślałam: Nie jesteś swoim ciałem.


                    Myślałam: Nie jesteś swoim seksem.


                    Myślałam: Nie jesteś swoją żądzą. Nie jesteś swym pragnieniem. Nie jesteś marzeniami. Nie jesteś swoją pracą. Nie jesteś swoim życiem. Nie jesteś swymi snami.


                    Myślałam: Wszystko to wytwory, obrazy, substytuty ciebie. Kochasz je bardziej od siebie, lecz to plakietki, naklejki, przysłaniające ciebie zabazgrane karki papieru, na których ktoś narysował karykaturę – pokraczną, szczęśliwą i dobrą. Uprawiającą seks. Pragnącą. Marzącą. Śniącą. O domu, rodzinie, dzieciach i samochodzie. O kobietach dziewięćdziesiąt-sześćdziesiąt-dziewięćdziesiąt, które połykają, o ich gładkich wydepilowanych łonach, o ich spiczastych plastikowych piersiach. O satysfakcjonującym seksie z mężem, który, po kilkunastu latach małżeństwa, wciąż sztywnieje na myśl o tobie. O błyszczących srebrnych beemwicach, audicach, mercach, na widok, których będą się ślinić. O rowerach górskich pędzących po lesie. O przytulnym M4 z widokiem na zatokę, w nowym budownictwie. O niskich ratach. O pokoju dziecięcym z różowo-niebieskimi meblami. O domkach dla lalek i resorakach. O uroczym, kilkuletnim chłopcu rzucającym się tobie na szyję, gdy wracasz z satysfakcjonującej, dobrze płatnej pracy. O firmowych spotkaniach na paintballu, w trakcie których strzelasz do szefa i śmiejesz się histerycznie. O drinkach z Finlandią i Bacardi, parasolkach wystających ze szklanek. O stuzłotówkach błyszczących w portfelu. O odchodzących spokojnie rodzicach, których śmierć musisz obserwować. O smutnych pogrzebach i radosnych weselach. O osiemnastych urodzinach córki, na których pierwszy raz się upija. O dobrym komputerze i szybkim Internecie. O wakacjach na Majorce, dzieciach pluskających się w ciepłym morzu. O kwiatach przynoszonych żonie. O kochającym mężu bez brzuszka. O nowych płytach Depeche Mode, U2, Green Day i Pidżamy Porno. O świeżych gazetach leżących w toalecie, pełnej lodówce i plazmowym telewizorze. O paczce przyjaciół, których kochasz. Wypadach na piwo, wódkę, pizzę. O niedzielnych rodzinnych wizytach w kościele. O koncercie Metallici. O wycieczce do Paryża, Wieży Eiffla, Łuku Triumfalnym, seksie nad Sekwaną. O życiu z reklamy.…


                    Ponad pustką takich marzeń być może unosi się kropla twojego jestestwa. Jądro bólu i samotności, w którym skręca się bezsens. Utopiona w suchym oceanie emocji cząstka duszy, której nigdy nie widziałeś. Twój strach, przerażenie, odrzucenie. Twoja nienawiść i ignorancja. Dotykasz jej czasem w koszmarach, czujesz ją pod sercem w noce mroczniejsze niż śmierć, widzisz ją w oczach umierających w cierpieniu, słyszysz ją w płaczu zdradzonych kochanków, w krzykach matki klęczącej nad ciałem syna, w niemym wrzasku całkowitej, upadlającej nędzy, w skowycie psa bitego za ścianą, w udawanych orgazmach dziwki.


                    Przerażeni sobą kryjemy się w świetle. Ponad ślepą próżnią wszechświata nazywamy bogów. Zrodzeni z pustki, zmierzamy w nicość. Wymyślamy cel wiedząc, że go nie ma. Pędzimy, bo tylko taki ruch znamy. Żyjemy, bo boimy się umrzeć.


                    Myślałam: W wypalonych zgliszczach człowieczeństwa nie kryje się dobro. Jest tylko prawda. Wściekła o bólu. Smutna o śmierci. I straszna o samotności.


                    Myślałam: Nie jestem swoim ciałem…


                    Nie wiem, jak długo to trwało. Pamiętam tylko swoje jęki i głuchy odgłos jego bioder uderzających o moje pośladki. Uczucie wypełnienia, którego nie czułam nigdy wcześniej. Niemiłą rozkosz, która przychodziła za każdym razem, gdy nadziewał mnie na siebie. W końcu, po wieczności trwającej chwilę, zapulsował i wybuchł. Z głośnym jękiem eksplodował we mnie, posiadł, oznaczył, wypełnił nasieniem. Wyślizgnął się ze mnie, a mokra strużka spermy popłynęła za nim, wypływając na pośladki i uda. Zasychała, gdy pocałował mnie w policzek i wyszedł z pokoju. Zasychała, gdy zwinięta w kłębek, łkałam bezgłośnie, wściekła na siebie, że na to pozwoliłam. Sperma mojego ojca zasychała na mojej skórze, gdy wpatrzona w sufit, nienawidziłam siebie za to, że pozbawiłam się taty.


                    Następnego dnia wyprowadziłam się z domu.
                    0statnio edytowany przez marv; 11-10-12, 15:54.

                    Skomentuj

                    • marv
                      Świętoszek
                      • Mar 2009
                      • 17

                      #11
                      Kuba mówi:

                      Ostatnie słowa wypowiedziała kucając przede mną. Wzięła mnie do ust tak, jakby to był ciąg dalszy tej opowieści. Otoczyła ciepłem i wilgocią swoich ust, lecz nie było w tym geście uczucia, a tylko pożądanie. Wstydliwe promienie poranka obrysowywały nasze ciała. Na ulicę i pole padał długi cień chłopaka opartego o maskę samochodu i kucającej przed nim dziewczyny.


                      Rytm jej pieszczoty paraliżował. Wraz z ruchami jej głowy pulsowało całe me ciało. Potrafiłem się skupić tylko na tym skrawku mnie, który regularnie znikał w jej ustach. Byłem swoim penisem.


                      Pozwoliła, bym położył na jej głowie dłonie, bym wplótł palce w jej włosy. Zamykając oczy czułem niemal przez dotyk ich kolor, ich frakturę, budowę. Przedostawały się do mnie promienie słońca jej minionych wakacji. Wplecione w dziewczęce warkoczyki marzenia i pragnienia, koszmary i sny. Dziewczęce zabawy, które nigdy nie miały się skończyć dorosłością. Naiwne dziecięce piosenki o bohaterach i miłościach. Złudzenia, które mamy wszyscy, a które pryskają gdy poznajemy świat. Zniszczone przez realność naszych upadków.


                      Przyciągałem ją do siebie i odpychałem, łudząc się, że to ja nadaję rytm. Jak bardzo się myliłem uświadomiła mi, gdy znów przerwała.


                      Wyjęła mnie z ust i pocierała po policzku. Pozostawiałem na twarzy błyszczące ślady śliny i spermy, odbijały się w nich pierwsze promienie jutrzenki. Iskry nadchodzącego spełnienia przeskakiwały po jej twarzy, oświetlały jej puste, smutne oczy. Nie patrzyłem, zahipnotyzowany penisem dotykającym jej twarzy.


                      Lubieżnie wysunęła język i polizała żołądź. Później oblizała cały trzon, aż do lędźwi. Na kilka chwil znów zniknąłem w jej ustach, lecz tylko po to, by utrzymać napięcie. I znów prężyłem się przed jej twarzą, a ona powoli poruszała dłonią. Pozostawiła na mnie tyle śliny, że spływała po jej palcach i nadgarstku. W żadnym z dziecięcych snów nie marzyłem o tej chwili. To był moment pornografii, lecz przecież nie znaliśmy już innej miłości. Nie potrafiliśmy kochać inaczej, niż w filmach, które gwałciły nasze umysły, zmuszając do wstydliwego samogwałtu.


                      Gdy kolejna kropla podniecenia pojawiła się na czubku, zgarnęła ją opuszkiem palca i rozsmarowała na sutku. Po chwili uniosła się nieco i pozwoliła, bym dotykał jej piersi. Błyszczący, wilgotny żołądź błądził wokół sutków, w cudownej dolinie pomiędzy piersiami, po obojczykach. Później po szyi i brodzie znów wspiął się przed twarz, wszędzie pozostawiając błyszczący ślad pożądania.


                      Rozchyliła wargi i pozwoliła mi między nie wniknąć. Lecz tylko trochę, samej żołędzi. Trzymała mnie tak w ustach, językiem drażniąc główkę. Dłonią masturbowała mnie powoli – w tempie, od którego szalałem.


                      Po raz ostatni pochyliła się i połknęła mnie całego. Pulsowałem gdzieś w okolicy jej gardła, gotowy do strzału. Przerażająco spięty. Wtedy wycofała się gwałtownie, czyniąc jednocześnie ruch dłonią. Trysnąłem.


                      Pierwsza fala wylądowała w jej oddalających się ustach. Widziałem, jak zamyka je i przełyka cicho.


                      Druga na twarzy, na lewym policzku, wargach i szyi. Ciepłe, duże, białe krople pomknęły ku szyi.


                      Trzecia, ostatnia skropiła jej piersi. Sperma wylądowała na obojczykach i stamtąd spłynęła ku sutkom.


                      Całym ciężarem opadłem na samochód. Zamknąłem oczy, złapałem powietrze. Świat wirował przede mną, jakbym był pijany. Gwiazdy, kolory i linie rozkoszy przelatywały pod powiekami tworząc wspaniałe wizje. Fantasmagorie spełnienia, fatamorgany orgazmu. Kolana drżały pod ciężarem niemal bezwładnego ciała.


                      Spojrzałem – wciąż kucała przede mną. Piękna, kobieca, seksowna. Brudno-białe krople nasienia spływały po jej policzku na szyję, kapały z brody na asfalt. Jej biust połyskiwał moim pożądaniem. Rozsmarowywała spermę na piersiach powolnymi, mechanicznymi ruchami dłoni. Tak wyglądały królowe naszych pornograficznych marzeń. Spływające marzeniem nagie lalki gotowe zrealizować każdą fantazję. Wycięte z porno gazetek modelki rozchylające wargi w niemej ekstazie. Niewymagające, nierealne modelki, pragnące fiutów i spermy.


                      Patrzyła mi w oczy. Za pożądaniem i satysfakcją dostrzegałem lęk, lecz nie chciałem go widzieć. Nie teraz.


                      Podniosłem ją z kucek, przytuliłem do siebie. Nasze policzki złączyło nasienie. Odnalazłem jej usta i wpiłem się w nie namiętnie. Czułem smak potu i seksu. Pachniała moim zaspokojeniem.


                      Przez jedną ulotną sekundę odnalazłem w tym pocałunku miłość. Przytuliła się do mnie całym ciałem i zapomniała o wszystkim. Przez chwilę trwającą wieczność nie była pornografią. Nie miała części ciała, nie wzbudzała erekcji. Przez jedną ulotną sekundę była prawdziwą, samotną dziewczyną pragnącą miłości. Kobietą mojego życia, której musiałem bronić. Mą jedyną miłością. Boginią.


                      Lecz chwile mijają z cichym trzaskiem tłuczonego szkła i znów była swym ciałem, splamionym mym nasieniem, narzędziem rozkoszy. Ustami, piersiami i cipką. Naznaczoną mym zapachem zdobyczą.


                      „Wygrałam” powiedziała uwalniając się z uścisku. „Chciałabym”, zaczęła wierzchem dłoni ocierając spermę z twarzy, „byś zadzwonił do mnie jutro… zaprosił na film, do kina…”. Nie mogąc pojąć jej słów nie odpowiedziałem, obserwowałem tylko jak ubiera się w milczeniu. Jak materiałem ubrań zasłania swe nogi, pupę, brzuch, jak więzi w staniku piersi.


                      „Pójdę drogą, za kilka kilometrów znajdę jakąś stację” mówiła tak cicho, że niemal zagłuszał ją szelest ubrań. „A jeżeli nie, to złapię zasięg w telefonie i wezwę ci pomoc”. Kształty jej słów wisiały w powietrzu na wyciągnięcie ręki. Mogłem po nie sięgnąć i odpowiedzieć, jednak wciąż pogrążony w rozkoszy, nie chciałem. Cmoknęła mnie ostatni raz w policzek. Wciąż lepiła się od nasienia. Wciąż pachniała mną.


                      „Chcę tylko, żebyś zadzwonił” wyszeptała i odwróciła się. Nie było nic więcej. Żadnych słów, gestów, symboli. Żadnej dalszej narracji. Była tylko ona oddalająca się drogą. Noc skończyła się, a wraz z nią skończyła się przygoda.


                      Patrzyłem za nią, dopóki nie zniknęła na zakręcie. Dopóki nie połknął jej świt, pokonujący tę noc. Ponad mną rozpościerało się szaro-białe niebo poranka. We mnie nie pozostało już nic.

                      Skomentuj

                      • marv
                        Świętoszek
                        • Mar 2009
                        • 17

                        #12
                        Kuba mówi prawdę:

                        Nie zadzwoniłem. Nie dlatego, że nie chciałem, że jej nie pożądałem, że nie pragnąłem jej mieć.

                        Nie zadzwoniłem, bo to była jedyna dobra rzecz, którą mogłem dla niej zrobić.

                        Nie zadzwoniłem, by nie musiała dzielić się mną z Magdą. Kobiecą, seksowną pięćdziesięciolatką, którą wciąż czasami pieprzyłem, gdy przychodziła odwiedzić mą mamę.

                        Nie zadzwoniłem, bym kiedyś nie zabrał jej na spotkanie swingersów, na które wciąż zapraszała mnie Justyna. By nie stała się kiedyś dla mnie jedynie otworami swojego ciała – posiadaną przez obcych na moich oczach nimfomanką, której nie potrafiłbym kochać.

                        Nie zadzwoniłem, bo wcale nie zgubiłem numeru do Natalii, i czasami odwiedzałem ją w domu jej rodziców, w jej dziewczęcym pokoju. Pozwalałem by przedstawiała mnie swoim koleżankom i zapraszała na rodzinne imprezy. By nazywała mnie skarbem.

                        Nie zadzwoniłem, bo nie potrafiłbym jej pokochać. Przecież wciąż kochałem Patrycję. Dziecko, którego nie mogłem mieć.

                        Tamtej nocy dała mi więcej niż kiedykolwiek pragnąłem. Dała mi prawdę.

                        Mogłem się jej odwdzięczyć tylko znikając.

                        Skomentuj

                        • lmc86
                          Świntuszek
                          • Aug 2011
                          • 96

                          #13
                          Literatura!

                          Skomentuj

                          • marv
                            Świętoszek
                            • Mar 2009
                            • 17

                            #14
                            Jesteś jedynym komentującym, więc przyjmij moje podziękowania

                            Skomentuj

                            • Wiolka
                              Ocieracz
                              • Feb 2012
                              • 135

                              #15
                              Oczy jak spodki i ... chapeau bas

                              Przeczytałam jednym tchem. Piszesz tak, że nie sposób się oderwać.

                              „Król bezgranicznie kochał swą małżonkę, królową, a ona całym sercem kochała jego. Coś takiego musiało skończyć się nieszczęściem.”

                              Skomentuj

                              Working...