Witajcie. Chciałam prosić Was o radę. Jestem strasznie skołowana, a aktualnie nie mam się komu zwierzyć. Mam nadzieję, że mi pomożecie.
Mam 30 lat. Spotykałam się przez ok. pół roku z pewnym 37-latkiem. Fajny facet, mieszkamy na tej samej ulicy, poznaliśmy się przez wspólnych znajomych. Można powiedzieć, że odnalazłam w nim bratnią duszę. Mamy podobne zainteresowania i tematy rozmów nigdy się nie kończyły. Nie był to jednak związek. Spotykaliśmy się raczej na mieście. Takie można powiedzieć luźne randki. Czasami też w gronie znajomych, ale częściej sam na sam. Z czasem zaczęłam się w nim zakochiwać, ale on traktował mnie raczej jak koleżankę i sytuacja przez dłuższy czas nie posuwała się do przodu. Pewnego jednak razu po "randce" doszło między nami do pocałunku. Od tej pory nasze relacje zmieniły się na bardziej romantyczne. Przyznam, że miałam wielkie nadzieje. Byłam przekonana, że będziemy razem. Zaangażowałam się maksymalnie. Po kilku tygodniach jednak on się wycofał. Powiedział, że na razie nie chce angażować się w związek. Złamał mi serce. Rozstaliśmy się w pretensjach. Byłam na niego zła i nie chciałam kontynuować dłużej tej znajomości.
Pewnego dnia spotkałam na mieście dawnego znajomego. Nie chcę przedłużać tego wywodu i zanudzać. Nadmienię tylko, że kiedyś mu się podobałam. Ja trzymałam go na dystans, ponieważ nic do niego nie czułam. Aktualnie ma dziewczynę i jest szczęśliwy. W każdym razie został nam taki zwyczaj z dawnych lat, że na powitanie i pożegnanie przytulamy się (bez podtekstów, całkowicie koleżeńsko). W takim właśnie uścisku zobaczył nas mój "ukochany". Przeszedł obok, powiedział tylko "cześć" i poszedł dalej. Parę dni później zaczepił mnie na ulicy i pytał kim był ten chłopak, z którym się przytulałam. Powiedziałam, że to mój obecny facet. Nie chciałam po prostu dać po sobie poznać, że tak bardzo cierpię z jego powodu i pokazać mu, że nic mnie to wszystko nie obeszło. Zareagował całkiem spokojnie. Pożyczył mi tylko szczęścia i powiedział, że cieszy się, że znalazłam szczęście.
Wpadłam wtedy na pomysł, żeby wykorzystać to wydarzenie i wzbudzić w nim zazdrość. Zaaranżowałam więc kilka spotkań z kumplem, zaprosiłam parę razy do domu. Jak już wspomniałam jest on aktualnie w związku. Pech chciał, że mój "luby" zobaczył go pewnego razu z dziewczyną. Przybiegł do mnie od razu z tym doniesieniem. Przegoniłam go i powiedziałam, że to nie jego sprawa. Nadal kontynuowałam tę grę. On nie dawał za wygraną. Kiedy tylko nadarzała się okazja zaczepiał mnie i mówił, że mój "niby-chłopak" mnie oszukuje, nie szanuje, zdradza, jak mogę się tak dawać traktować, że muszę być nieźle zdesperowana, że pozwalam się zdradzać.
Za każdym razem jestem dla niego opryskliwa. Choć nie robię tego z premedytacją, zawsze powiem coś niemiłego, że ma się nie wtrącać w moje życie. Bronię się w tej sposób, bo wiem, że dzięki temu się trzymam, a gdybym zmiękła, pewnie bym się rozkleiła przy nim i zdradziła, że dalej mi na nim zależy.
Uff, opisałam całą tę zagmatwaną historię. Wiem, że to brzmi jak telenowela, a Wy nie siedzicie w jego głowie. Ale napiszcie co sądzicie. Czy jego zachowanie może świadczyć o tym, że jednak coś do mnie czuje? Czy tylko troszczy się jak o koleżankę? Tak bardzo chciałabym, żeby to było to pierwsze, ale boję się, że to próżne nadzieje.
Z góry dziękuję za odpowiedzi.
PS. Wiem, że obiekt moich westchnień nie jest gejem
Mam 30 lat. Spotykałam się przez ok. pół roku z pewnym 37-latkiem. Fajny facet, mieszkamy na tej samej ulicy, poznaliśmy się przez wspólnych znajomych. Można powiedzieć, że odnalazłam w nim bratnią duszę. Mamy podobne zainteresowania i tematy rozmów nigdy się nie kończyły. Nie był to jednak związek. Spotykaliśmy się raczej na mieście. Takie można powiedzieć luźne randki. Czasami też w gronie znajomych, ale częściej sam na sam. Z czasem zaczęłam się w nim zakochiwać, ale on traktował mnie raczej jak koleżankę i sytuacja przez dłuższy czas nie posuwała się do przodu. Pewnego jednak razu po "randce" doszło między nami do pocałunku. Od tej pory nasze relacje zmieniły się na bardziej romantyczne. Przyznam, że miałam wielkie nadzieje. Byłam przekonana, że będziemy razem. Zaangażowałam się maksymalnie. Po kilku tygodniach jednak on się wycofał. Powiedział, że na razie nie chce angażować się w związek. Złamał mi serce. Rozstaliśmy się w pretensjach. Byłam na niego zła i nie chciałam kontynuować dłużej tej znajomości.
Pewnego dnia spotkałam na mieście dawnego znajomego. Nie chcę przedłużać tego wywodu i zanudzać. Nadmienię tylko, że kiedyś mu się podobałam. Ja trzymałam go na dystans, ponieważ nic do niego nie czułam. Aktualnie ma dziewczynę i jest szczęśliwy. W każdym razie został nam taki zwyczaj z dawnych lat, że na powitanie i pożegnanie przytulamy się (bez podtekstów, całkowicie koleżeńsko). W takim właśnie uścisku zobaczył nas mój "ukochany". Przeszedł obok, powiedział tylko "cześć" i poszedł dalej. Parę dni później zaczepił mnie na ulicy i pytał kim był ten chłopak, z którym się przytulałam. Powiedziałam, że to mój obecny facet. Nie chciałam po prostu dać po sobie poznać, że tak bardzo cierpię z jego powodu i pokazać mu, że nic mnie to wszystko nie obeszło. Zareagował całkiem spokojnie. Pożyczył mi tylko szczęścia i powiedział, że cieszy się, że znalazłam szczęście.
Wpadłam wtedy na pomysł, żeby wykorzystać to wydarzenie i wzbudzić w nim zazdrość. Zaaranżowałam więc kilka spotkań z kumplem, zaprosiłam parę razy do domu. Jak już wspomniałam jest on aktualnie w związku. Pech chciał, że mój "luby" zobaczył go pewnego razu z dziewczyną. Przybiegł do mnie od razu z tym doniesieniem. Przegoniłam go i powiedziałam, że to nie jego sprawa. Nadal kontynuowałam tę grę. On nie dawał za wygraną. Kiedy tylko nadarzała się okazja zaczepiał mnie i mówił, że mój "niby-chłopak" mnie oszukuje, nie szanuje, zdradza, jak mogę się tak dawać traktować, że muszę być nieźle zdesperowana, że pozwalam się zdradzać.
Za każdym razem jestem dla niego opryskliwa. Choć nie robię tego z premedytacją, zawsze powiem coś niemiłego, że ma się nie wtrącać w moje życie. Bronię się w tej sposób, bo wiem, że dzięki temu się trzymam, a gdybym zmiękła, pewnie bym się rozkleiła przy nim i zdradziła, że dalej mi na nim zależy.
Uff, opisałam całą tę zagmatwaną historię. Wiem, że to brzmi jak telenowela, a Wy nie siedzicie w jego głowie. Ale napiszcie co sądzicie. Czy jego zachowanie może świadczyć o tym, że jednak coś do mnie czuje? Czy tylko troszczy się jak o koleżankę? Tak bardzo chciałabym, żeby to było to pierwsze, ale boję się, że to próżne nadzieje.
Z góry dziękuję za odpowiedzi.
PS. Wiem, że obiekt moich westchnień nie jest gejem
Skomentuj