14. Szarże i podchody (2)
Odczekałem jakieś piętnaście minut i postanowiłem zejść na rekonesans. Również, a zwłaszcza dlatego, że nie mogłem spać, tak po prawdzie wątpiłem, że coś znajdę. Amatorka fiuta chyba już wróciła do pokoju, raczej nie wypadła jej chusteczka ani nic takiego, po czym można by ją rozpoznać. To nie bajka o Kopciuszku. Otworzyłem delikatnie drzwi i od razu światło uderzyło mnie w holu. Cicho, pusto. Zszedłem na pierwsze piętro. Tu też pusto, rząd zamkniętych drzwi, to wszystko. Korytarz kończy się załomem, który tak na wszelki wypadek postanowiłem sprawdzić. Na jego końcu, przy samych drzwiach balkonowych stała Jola, ubrana w niebieski narciarski dres i paliła elektronicznego papierosa. O wulwa. Nie podejrzewając, że kogoś tu zastanę, wcale się nie skradałem i to był błąd. bo Jola mnie zauważyła i skinęła na mnie ręką.
– Nie możesz spać? – zapytała, no bo o co innego mogła zapytać?
– Nie mogę, niestety – odparłem smętnie. Opowiedzieć jej o tym, co się stało? A jeśli to ona? Nie, lepiej dać spokój.
– Ja też tak jakoś... Iga się rozchorowała, ojciec dzwonił, że ma wysoką temperaturę. Najchętniej wróciłabym do Wrocławia, ale teraz się nie da, muszę się męczyć jeszcze cztery dni.
– Będzie dobrze – starałem się ją pocieszyć, a Igę uwielbiałem do tego stopnia, że przynajmniej w tym momencie byłem szczery. Położyłem rękę na jej barku. Nie strząsnęła. Drugą ręką poprawiłem jej włosy. Chciałem coś powiedzieć, ale co? Lekko przysunąłem jej głowę do mojej i zbliżyłem usta do jej policzka.
– Nie tu, jeszcze ktoś zauważy – zaprotestowała. Miało to sens, w pokoju za załomem mieszkali Jacek i Andrzej. Mała szansa, że wyjdą, ale jakaś jest.
– Chodź – pociągnąłem ją lekko za rękę.
– Dokąd? – szepnęła.
Moja wizja lokalna zaczęła nareszcie się opłacać. Za drugim załomem, po przeciwnej stronie korytarza, nie było pokojów tylko jakieś pomieszczenia gospodarcze, a, z tego co zauważyłem, pralnia była zawsze otwarta. Nie było tam wiele miejsca, ale jak się nie ma, co się lubi...
– Wchodzimy – szepnąłem.
– Ale...
– Stuprocentowo bezpieczne miejsce – zapewniłem ją, również szeptem. – O tej godzinie nikt tu nie ma żadnego interesu. Nikomu nawet nie przyjdzie do głowy tu wejść.
– No nie wiem...
Ale nie skończyła, bo zamknąłem drzwi i otoczyły nas bezwzględne ciemności. Złakniony jej ciała, rzuciłem się na nią, jakbym miał ją za chwilę rozszarpać. Moje ręce penetrowały wnętrze jej dresowej bluzy, jej sutki były już odpowiednio twarde, by poddać się pieszczotom. Robiłem dokładnie tak, jak nauczył mnie Marek, a ona przyjmowała każdy mój ruch z wdzięcznością. Stała tyłem do mnie. Co by tu zrobić? Nie mogła się nawet oprzeć o ścianę, pomieszczenie było zagracone, a pod ścianami stały pralki, równie niewidoczne jak cała reszta. Opuściłem jej spodnie i majtki, rękami namacałem krocze. Była gotowa bardziej niż ja, toteż zdecydowanym ruchem uwolniłem się od niepotrzebnej odzieży, a mój mały z radością wyskoczył w powietrze. Ręką naprowadziłem go w jedyne słuszne miejsce. Teraz dopiero doszło do mnie, że jestem niezabezpieczony. Zmroziło mnie i już byłem gotów się wycofać.
- No zrób coś – szepnęła Jola. Wiec z impetem, osłabionym nieco myśleniem o konsekwencjach, zacząłem na nią nacierać. A może by tak zrobić to, co Marek? Jakoś nie miałem dziś potrzeby świdrowania, uleciała w ułamku sekundy. Wolno pulsowałem w jej kobiecości, dbając o to, by ruchy były głębokie, by być jak najbliżej jej serca. Jola z miejsca kupiła konwencję i po chwili falowaliśmy zgodnie tam i z powrotem. I jeszcze raz, teraz wolniej, jej gorący oddech wypełniał całą pralnię. Przesunąłem ją bliżej jednej z wysokich pralek, tak przynajmniej to pamiętałem.
– Aj, moje plecy – syknęła. – Coś mnie kłuje...
Przesunąłem ją. Byliśmy już w stanie takiego podniecenia, że eksplozja już zbliżała się z siłą wodospadu. Zaraz, teraz, już... Ostatni mój ruch spowodował zachwianie jej równowagi i z całym impetem polecieliśmy tym razem do przodu. Rozległ się straszliwy rumor i naraz wszystko zamilkło.
– Co to było? – szepnąłem.
– Jakaś metalowa miska. Cholera...
Romantyczny nastrój uleciał od razu, a ręce zaczęły mi dygotać. Jola ubierała się w pośpiechu, ale oceniłem to raczej na słuch, bo moje oczy nie przyzwyczaiły się do tej ciemności. Cicho, niczym przestępcy wypełzliśmy z nieprzyjaznej, zimnej pralni. Hotel spał i chyba nikt nie słyszał tego łomotu.
– Żeby nas nikt nie widział – szepnęła Jola, poprawiając swój nieco sfatygowany naszymi niedawnymi igraszkami dres. – Stuprocentowo bezpieczne miejsce – przedrzeźniała mnie ze złośliwym uśmiechem. – Zostań tu...
Ubieraliśmy się właśnie, siedząc każdy na swoim łóżku, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Popatrzyłem na Marka, już nie świecił golizną, ja byłem prawie ubrany.
– Wejść!
Na progu stanęła Andżelika.
– Mam wam powiedzieć, że śniadanie będzie opóźnione o pół godziny, bo w pralni była jakaś awaria i chwilowo nie ma wody. Ale... – urwała zaskoczona. – Zamieniliście się łóżkami?
– Andżelika, jeszcze długo nie a potem już nigdy nie będziesz decydowała, co robimy w naszym pokoju – powiedziałem celowo przybierając odpychający ton. – Co cię to obchodzi? Nie masz własnych zmartwień?
– Weź się ode mnie odczep – powiedziała sucho.
– To ja przychodzę do twojego pokoju? – zdziwiłem się. – Bądź łaskawa stąd wyjść.
Andżelika w pośpiechu obróciła się i wyszła.
– No to chyba masz odpowiedź na nasze pytanie – powiedziałem. – Tylko nic jej nie udowodnisz. Na razie – zakończyłem z pewnością w głosie.
Przed samymi zajęciami zadzwonił telefon. Sprawdziłem numer, był zastrzeżony.
– Tu doktor – mówił znajomy głos. – Test już jest gotowy i możesz go odebrać już dzisiaj. Ja będę wolny po jakiejś piątej.
A więc jednak. Z niewiadomych powodów zaschło mi nagle w gardle. Chwilę trwało, zanim mogłem odpowiedzieć. Cały koszmar, który zamazała nieco zielona szkoła, wrócił z pełną siłą.
– Panie doktorze, jestem na wyjeździe i obawiam się, że do niedzieli mnie nie będzie. Czy w poniedziałek będzie to jeszcze aktualne?
– Jak najbardziej – uspokoił mnie lekarz. Zadzwonię w przyszłym tygodniu. A na razie baw się dobrze.
Jola stała w drzwiach sali wykładowej i patrzyła na mnie swym pogodnym wzrokiem. Gdyby wiedziała z kim i o czym rozmawiam, pewnie jej uśmiech zniknąłby może na zawsze.
Jakoś dzień nieprzyjemnych telefonów się zrobił. Po południu zadzwoniła Paulina, o której już prawie zdążyłem zapomnieć, poza przysyłaniem jej nudnych, niczego niewnoszących esemesów.
– Co tam wyprawiasz? – zapytała bez wstępów. – Andżelika jest na ciebie wściekła. Podobno zachowujesz się wobec niej jak stary cham.
Aha, w to gramy. Andżelika dla zdobycia Marka nie cofnie się przed niczym, coraz bardziej było to widoczne. Teraz napuściła na mnie Paulinę.
– Jak Andżelika nauczy się, że do naszego pokoju przychodzi się wyłącznie na zaproszenie i przestanie wściubiać swój krzywy nos w nie swoje sprawy, to wtedy może się na mnie skarżyć, zrozumiałaś? Tak prawdę mówiąc i ja i Marek mamy jej serdecznie dość i proszę, byś to jej przekazała.
– Daj spokój – tym razem Paulina zakwiliła miękko, jakby bała się, że mnie straci. – Nie wiem, co między wami zaszło...
– ...ale wierzysz jej a nie mnie. To chyba nie mamy o czym gadać.
– Co cię ugryzło, Krzysiu? Daj spokój...
– Bo wierzysz jej, a nie mnie – powiedziałem twardo.
– Ależ wierzę ci, naprawdę. Zadzwonię, jak się uspokoisz. Może po jutrzejszych nartach, bo słyszałem, że jedziesz.
– Ja swojej decyzji Andżelice nie ogłaszałem. I nie wiem, skąd ona to wie. Ja sam tak naprawdę nie wiem, bo mnie jeszcze noga boli po... – urwałem nagle. mało bym się nie wygadał.
– Po czym?
– A nieistotne – roześmiałem się. – Na razie.
– Nie, Andżelika, to absolutnie niemożliwe – tłumaczył cierpliwie profesor Romanowski, gdy w grupie staliśmy na stacji w Szklarskiej Porębie i czekaliśmy na pociąg do Harrachova. – Mam tylko dwanaście biletów, dwanaście kompletów nart i na tyle osób jest ubezpieczona wycieczka. Przykro mi, ale jesteście na tyle dorośli, by brać odpowiedzialność za własne decyzje – dodał. Andżelika sypała wręcz iskrami z oczu, ale w końcu podkuliła ogon i poszła, rzucając tęskne spojrzenia Markowi.
Tymczasem pociąg nadjechał i weszliśmy na pokład. Amatorów wycieczki do Czech było sporo, ledwie wcisnęliśmy się i nie dla wszystkich wystarczyło miejsc siedzących. Pociąg pomarudził na stacji, w koncu ruszył.
– Panie profesorze, zna pan czeski? – zapytałem Romanowskiego.
– Znam tak z grubsza, dogadam się. Kiedyś, jeszcze w latach osiemdziesiątych byłem wychowawcą na koloniach międzynarodowych, później jeździłem jako przewodnik do Hradca Kralove, Pragi, Czeskich Budziejowic. Mogę wam opowiedzieć jedną przygodę.
– Pan mówi – rzucił ktoś niepotrzebnie, bo Romanowski i tak by ja opowiedział. A robił to wspaniale, był typem gawędziarza i o jego lekcjach można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że są nudne. Geografię zna nie tylko ze studiów, a sam objeździł kawał świata.
– Otóż byłem raz wychowawcą na takiej kolonii polsko-czechosłowackiej, niedaleko stąd nawet, w Jagniątkowie. Było dwóch kierowników, polski i czeski. Na pierwszym wieczornym apelu były przywitania, więc czeski kierownik przywitał młodzież "Dobri den chlapce a divky". Jeszcze wieczorem wybuchł bunt u Polaków. Dziewczyny przyszły do polskiego kierownika, stwierdzając, że Czech ich obraził, bo one nie są żadne dziwki i proszą o natychmiastowe wypisanie z obozu. Sprawa była poważna, ale bunt udało się jakoś załagodzić i wszystko było w porządku, gdyby nie to, że jakaś dziewczyna poinformowała rodziców, a ci interweniowali w czechosłowackim konsulacie. Były kontrole, w ogóle całą kolonia stała się koszmarem. A do tego doprowadził jeden fałszywy przyjaciel, czyli słowo, które brzmi podobnie w dwóch językach, a znaczy zupełnie co innego.
Powoli dojeżdżaliśmy do Harrachova. Pogoda była piękna, na stoku narciarskim średni tłok, ogólnie raj na Ziemi, żyć nie umierać. Jeździliśmy na łagodnym, dobrze utrzymanym stoku, na którym nie potrzeba było jakichś większych umiejętności, ot typowa osla łączka.
– jak się jeździ? – zapytałem Marka, kiedy spotkaliśmy się na szczycie stoku.
– Jak się musi to się jeździ – odparł. Nie wyglądał na szczęśliwego. Obserwowałem jego jazdę. Widać było, że coś umie, ale że z wieloma rzeczami nie daje sobie rady. W każdym razie był bardziej pokryty puchem śnieżnym niż inni.
Nasze zjeżdżanie powoli dobiegało końca, kiedy zauważyłem pod siatką otaczającą zbocze coś, co przypominało leżącego człowieka, a kolor był niepokojąco podobny do kurtki Marka. Podjechałem tam natychmiast, hamując z efektowną śnieżną szprycą. Istotnie, to był Marek. Leżał z twarzą w śniegu, jedna narta mu się odpięła, jego ciało było jakoś dziwnie wywinięte. Spróbowałem jeszcze raz, jego ciało było bezwładne.
– Wstawaj młotku – szarpnąłem go za ramię. Żadnej reakcji.
Odczekałem jakieś piętnaście minut i postanowiłem zejść na rekonesans. Również, a zwłaszcza dlatego, że nie mogłem spać, tak po prawdzie wątpiłem, że coś znajdę. Amatorka fiuta chyba już wróciła do pokoju, raczej nie wypadła jej chusteczka ani nic takiego, po czym można by ją rozpoznać. To nie bajka o Kopciuszku. Otworzyłem delikatnie drzwi i od razu światło uderzyło mnie w holu. Cicho, pusto. Zszedłem na pierwsze piętro. Tu też pusto, rząd zamkniętych drzwi, to wszystko. Korytarz kończy się załomem, który tak na wszelki wypadek postanowiłem sprawdzić. Na jego końcu, przy samych drzwiach balkonowych stała Jola, ubrana w niebieski narciarski dres i paliła elektronicznego papierosa. O wulwa. Nie podejrzewając, że kogoś tu zastanę, wcale się nie skradałem i to był błąd. bo Jola mnie zauważyła i skinęła na mnie ręką.
– Nie możesz spać? – zapytała, no bo o co innego mogła zapytać?
– Nie mogę, niestety – odparłem smętnie. Opowiedzieć jej o tym, co się stało? A jeśli to ona? Nie, lepiej dać spokój.
– Ja też tak jakoś... Iga się rozchorowała, ojciec dzwonił, że ma wysoką temperaturę. Najchętniej wróciłabym do Wrocławia, ale teraz się nie da, muszę się męczyć jeszcze cztery dni.
– Będzie dobrze – starałem się ją pocieszyć, a Igę uwielbiałem do tego stopnia, że przynajmniej w tym momencie byłem szczery. Położyłem rękę na jej barku. Nie strząsnęła. Drugą ręką poprawiłem jej włosy. Chciałem coś powiedzieć, ale co? Lekko przysunąłem jej głowę do mojej i zbliżyłem usta do jej policzka.
– Nie tu, jeszcze ktoś zauważy – zaprotestowała. Miało to sens, w pokoju za załomem mieszkali Jacek i Andrzej. Mała szansa, że wyjdą, ale jakaś jest.
– Chodź – pociągnąłem ją lekko za rękę.
– Dokąd? – szepnęła.
Moja wizja lokalna zaczęła nareszcie się opłacać. Za drugim załomem, po przeciwnej stronie korytarza, nie było pokojów tylko jakieś pomieszczenia gospodarcze, a, z tego co zauważyłem, pralnia była zawsze otwarta. Nie było tam wiele miejsca, ale jak się nie ma, co się lubi...
– Wchodzimy – szepnąłem.
– Ale...
– Stuprocentowo bezpieczne miejsce – zapewniłem ją, również szeptem. – O tej godzinie nikt tu nie ma żadnego interesu. Nikomu nawet nie przyjdzie do głowy tu wejść.
– No nie wiem...
Ale nie skończyła, bo zamknąłem drzwi i otoczyły nas bezwzględne ciemności. Złakniony jej ciała, rzuciłem się na nią, jakbym miał ją za chwilę rozszarpać. Moje ręce penetrowały wnętrze jej dresowej bluzy, jej sutki były już odpowiednio twarde, by poddać się pieszczotom. Robiłem dokładnie tak, jak nauczył mnie Marek, a ona przyjmowała każdy mój ruch z wdzięcznością. Stała tyłem do mnie. Co by tu zrobić? Nie mogła się nawet oprzeć o ścianę, pomieszczenie było zagracone, a pod ścianami stały pralki, równie niewidoczne jak cała reszta. Opuściłem jej spodnie i majtki, rękami namacałem krocze. Była gotowa bardziej niż ja, toteż zdecydowanym ruchem uwolniłem się od niepotrzebnej odzieży, a mój mały z radością wyskoczył w powietrze. Ręką naprowadziłem go w jedyne słuszne miejsce. Teraz dopiero doszło do mnie, że jestem niezabezpieczony. Zmroziło mnie i już byłem gotów się wycofać.
- No zrób coś – szepnęła Jola. Wiec z impetem, osłabionym nieco myśleniem o konsekwencjach, zacząłem na nią nacierać. A może by tak zrobić to, co Marek? Jakoś nie miałem dziś potrzeby świdrowania, uleciała w ułamku sekundy. Wolno pulsowałem w jej kobiecości, dbając o to, by ruchy były głębokie, by być jak najbliżej jej serca. Jola z miejsca kupiła konwencję i po chwili falowaliśmy zgodnie tam i z powrotem. I jeszcze raz, teraz wolniej, jej gorący oddech wypełniał całą pralnię. Przesunąłem ją bliżej jednej z wysokich pralek, tak przynajmniej to pamiętałem.
– Aj, moje plecy – syknęła. – Coś mnie kłuje...
Przesunąłem ją. Byliśmy już w stanie takiego podniecenia, że eksplozja już zbliżała się z siłą wodospadu. Zaraz, teraz, już... Ostatni mój ruch spowodował zachwianie jej równowagi i z całym impetem polecieliśmy tym razem do przodu. Rozległ się straszliwy rumor i naraz wszystko zamilkło.
– Co to było? – szepnąłem.
– Jakaś metalowa miska. Cholera...
Romantyczny nastrój uleciał od razu, a ręce zaczęły mi dygotać. Jola ubierała się w pośpiechu, ale oceniłem to raczej na słuch, bo moje oczy nie przyzwyczaiły się do tej ciemności. Cicho, niczym przestępcy wypełzliśmy z nieprzyjaznej, zimnej pralni. Hotel spał i chyba nikt nie słyszał tego łomotu.
– Żeby nas nikt nie widział – szepnęła Jola, poprawiając swój nieco sfatygowany naszymi niedawnymi igraszkami dres. – Stuprocentowo bezpieczne miejsce – przedrzeźniała mnie ze złośliwym uśmiechem. – Zostań tu...
Ubieraliśmy się właśnie, siedząc każdy na swoim łóżku, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Popatrzyłem na Marka, już nie świecił golizną, ja byłem prawie ubrany.
– Wejść!
Na progu stanęła Andżelika.
– Mam wam powiedzieć, że śniadanie będzie opóźnione o pół godziny, bo w pralni była jakaś awaria i chwilowo nie ma wody. Ale... – urwała zaskoczona. – Zamieniliście się łóżkami?
– Andżelika, jeszcze długo nie a potem już nigdy nie będziesz decydowała, co robimy w naszym pokoju – powiedziałem celowo przybierając odpychający ton. – Co cię to obchodzi? Nie masz własnych zmartwień?
– Weź się ode mnie odczep – powiedziała sucho.
– To ja przychodzę do twojego pokoju? – zdziwiłem się. – Bądź łaskawa stąd wyjść.
Andżelika w pośpiechu obróciła się i wyszła.
– No to chyba masz odpowiedź na nasze pytanie – powiedziałem. – Tylko nic jej nie udowodnisz. Na razie – zakończyłem z pewnością w głosie.
Przed samymi zajęciami zadzwonił telefon. Sprawdziłem numer, był zastrzeżony.
– Tu doktor – mówił znajomy głos. – Test już jest gotowy i możesz go odebrać już dzisiaj. Ja będę wolny po jakiejś piątej.
A więc jednak. Z niewiadomych powodów zaschło mi nagle w gardle. Chwilę trwało, zanim mogłem odpowiedzieć. Cały koszmar, który zamazała nieco zielona szkoła, wrócił z pełną siłą.
– Panie doktorze, jestem na wyjeździe i obawiam się, że do niedzieli mnie nie będzie. Czy w poniedziałek będzie to jeszcze aktualne?
– Jak najbardziej – uspokoił mnie lekarz. Zadzwonię w przyszłym tygodniu. A na razie baw się dobrze.
Jola stała w drzwiach sali wykładowej i patrzyła na mnie swym pogodnym wzrokiem. Gdyby wiedziała z kim i o czym rozmawiam, pewnie jej uśmiech zniknąłby może na zawsze.
Jakoś dzień nieprzyjemnych telefonów się zrobił. Po południu zadzwoniła Paulina, o której już prawie zdążyłem zapomnieć, poza przysyłaniem jej nudnych, niczego niewnoszących esemesów.
– Co tam wyprawiasz? – zapytała bez wstępów. – Andżelika jest na ciebie wściekła. Podobno zachowujesz się wobec niej jak stary cham.
Aha, w to gramy. Andżelika dla zdobycia Marka nie cofnie się przed niczym, coraz bardziej było to widoczne. Teraz napuściła na mnie Paulinę.
– Jak Andżelika nauczy się, że do naszego pokoju przychodzi się wyłącznie na zaproszenie i przestanie wściubiać swój krzywy nos w nie swoje sprawy, to wtedy może się na mnie skarżyć, zrozumiałaś? Tak prawdę mówiąc i ja i Marek mamy jej serdecznie dość i proszę, byś to jej przekazała.
– Daj spokój – tym razem Paulina zakwiliła miękko, jakby bała się, że mnie straci. – Nie wiem, co między wami zaszło...
– ...ale wierzysz jej a nie mnie. To chyba nie mamy o czym gadać.
– Co cię ugryzło, Krzysiu? Daj spokój...
– Bo wierzysz jej, a nie mnie – powiedziałem twardo.
– Ależ wierzę ci, naprawdę. Zadzwonię, jak się uspokoisz. Może po jutrzejszych nartach, bo słyszałem, że jedziesz.
– Ja swojej decyzji Andżelice nie ogłaszałem. I nie wiem, skąd ona to wie. Ja sam tak naprawdę nie wiem, bo mnie jeszcze noga boli po... – urwałem nagle. mało bym się nie wygadał.
– Po czym?
– A nieistotne – roześmiałem się. – Na razie.
– Nie, Andżelika, to absolutnie niemożliwe – tłumaczył cierpliwie profesor Romanowski, gdy w grupie staliśmy na stacji w Szklarskiej Porębie i czekaliśmy na pociąg do Harrachova. – Mam tylko dwanaście biletów, dwanaście kompletów nart i na tyle osób jest ubezpieczona wycieczka. Przykro mi, ale jesteście na tyle dorośli, by brać odpowiedzialność za własne decyzje – dodał. Andżelika sypała wręcz iskrami z oczu, ale w końcu podkuliła ogon i poszła, rzucając tęskne spojrzenia Markowi.
Tymczasem pociąg nadjechał i weszliśmy na pokład. Amatorów wycieczki do Czech było sporo, ledwie wcisnęliśmy się i nie dla wszystkich wystarczyło miejsc siedzących. Pociąg pomarudził na stacji, w koncu ruszył.
– Panie profesorze, zna pan czeski? – zapytałem Romanowskiego.
– Znam tak z grubsza, dogadam się. Kiedyś, jeszcze w latach osiemdziesiątych byłem wychowawcą na koloniach międzynarodowych, później jeździłem jako przewodnik do Hradca Kralove, Pragi, Czeskich Budziejowic. Mogę wam opowiedzieć jedną przygodę.
– Pan mówi – rzucił ktoś niepotrzebnie, bo Romanowski i tak by ja opowiedział. A robił to wspaniale, był typem gawędziarza i o jego lekcjach można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że są nudne. Geografię zna nie tylko ze studiów, a sam objeździł kawał świata.
– Otóż byłem raz wychowawcą na takiej kolonii polsko-czechosłowackiej, niedaleko stąd nawet, w Jagniątkowie. Było dwóch kierowników, polski i czeski. Na pierwszym wieczornym apelu były przywitania, więc czeski kierownik przywitał młodzież "Dobri den chlapce a divky". Jeszcze wieczorem wybuchł bunt u Polaków. Dziewczyny przyszły do polskiego kierownika, stwierdzając, że Czech ich obraził, bo one nie są żadne dziwki i proszą o natychmiastowe wypisanie z obozu. Sprawa była poważna, ale bunt udało się jakoś załagodzić i wszystko było w porządku, gdyby nie to, że jakaś dziewczyna poinformowała rodziców, a ci interweniowali w czechosłowackim konsulacie. Były kontrole, w ogóle całą kolonia stała się koszmarem. A do tego doprowadził jeden fałszywy przyjaciel, czyli słowo, które brzmi podobnie w dwóch językach, a znaczy zupełnie co innego.
Powoli dojeżdżaliśmy do Harrachova. Pogoda była piękna, na stoku narciarskim średni tłok, ogólnie raj na Ziemi, żyć nie umierać. Jeździliśmy na łagodnym, dobrze utrzymanym stoku, na którym nie potrzeba było jakichś większych umiejętności, ot typowa osla łączka.
– jak się jeździ? – zapytałem Marka, kiedy spotkaliśmy się na szczycie stoku.
– Jak się musi to się jeździ – odparł. Nie wyglądał na szczęśliwego. Obserwowałem jego jazdę. Widać było, że coś umie, ale że z wieloma rzeczami nie daje sobie rady. W każdym razie był bardziej pokryty puchem śnieżnym niż inni.
Nasze zjeżdżanie powoli dobiegało końca, kiedy zauważyłem pod siatką otaczającą zbocze coś, co przypominało leżącego człowieka, a kolor był niepokojąco podobny do kurtki Marka. Podjechałem tam natychmiast, hamując z efektowną śnieżną szprycą. Istotnie, to był Marek. Leżał z twarzą w śniegu, jedna narta mu się odpięła, jego ciało było jakoś dziwnie wywinięte. Spróbowałem jeszcze raz, jego ciało było bezwładne.
– Wstawaj młotku – szarpnąłem go za ramię. Żadnej reakcji.
Skomentuj