Zimny, nieprzyjemny deszcz walił mi prosto w twarz, tnąc skórę jak żyletka. Jeśli na kogoś byłem w tym momencie zły, to na siebie samego. Wycieczek się staremu dziadowi zachciało... Szlak był pusty jak budżet po wypłacie pięćsetplusa, nie było nawet do kogo się podczepić. Początek grudnia to czas, kiedy ludzie zostają w domach i mało kto włóczy się po górach nawet kiedy znów zaczęło to być modne.
"Nie iść na południe, nie iść na południe" – podpowiadały mi resztki zdrowego rozsądku. Dobrze, tylko gdzie? Nocleg miałem zarezerwowany w Samotni, jakieś dwie godziny stąd. Na południe. Nie dam rady, woda już zaczęła się wlewać za kołnierz, a ostre podejścia na dobrą sprawę jeszcze się nie zaczęły. A może by tak...? stanąłem nagle jak wryty. Pomysł prosty, niedługo powinien być żółty szlak do Borowic, a później nieoznakowana droga do Chatki. Trawersem, bez wspinaczki. Szutrowa, ale wygodna dom chodzenia, raczej nie będę zapadał się w błoto. Chodziłem tam dawno temu, w czasach studenckich i pewnie sporo mogło się zmienić. Nieważne, teraz kiedy deszcz powoli zmienia się w śnieg, było to jedyne możliwe wyjście. Gorzej, że nie mam ze sobą prawie żadnego żarcia, ze cztery konserwy, jakieś owoce, ale nie było tak, żeby ktoś tam umarł z głodu. Na suchy makaron, ryż i pomidorową w proszku zawsze można było liczyć. Ludzie zawsze zostawiali tego masę. Żaden Hilton, ale miałem jakieś wyjście?
Im bliżej Chatki, tym było ciężej. Trawers trawersem, ale nie pomaga on w siekącym opadzie. Na drzewach zaczynały się tworzyć pierwsze okiście, a ja byłem zgrabiały. Wytrzymać jeszcze tylko to, już niedługo...
Na miejscu przywitała mnie pustka i chłód długo nieogrzewanego pomieszczenia. Chatka jest schroniskiem samoobsługowym, płaci się zostawiając pieniądze w puszce, lub, bardziej nowocześnie, robiąc przelew przez komórkę. Nie wyglądało, żeby opiekun pojawił się tego wieczora, ale na wszelki wypadek wpisałem się na listę i przelałem pieniądze, bo jakimś cudem telefon złapał zasięg. Teraz trzeba było napalić w piecu, co też wymaga zachodu, narąbać drewna i rozpalić pod płytą. We wczesnym dzieciństwie mieszkałem na wsi, więc nie przeraziłem się zanadto, drewno było szczęśliwie narąbane przez poprzedników, a ogień chwycił dość szybko. Powoli zacząłem tajeć. Teraz mogłem pomyśleć o przebraniu się. Było już po czwartej, półmrok wnętrza nie zachęcał do niczego, przypomniałem sobie, że zawsze działały tu jakieś lampy na akumulator i po krótkiej próbie nawet uruchomiłem jedną. Zwycięstwo! Po chwili szarpałem się na wpół zgrabiałymi rękoma z guzikami, a później z mokrym, prawie zesztywniałym materiałem. We wnętrzu było już prawie ciepło, rozebrałem się do rosołu, bo z tego wszystkiego przemokły mi nawet gacie. Obtarć wolałem nie ryzykować a już na pewno w górach. Chyba największy wróg piechura. A najgorsze są te w pachwinach przy jądrach. Jako cukrzyk byłem na nie narażony szczególnie.
Wtedy drzwi otworzyły się z hukiem i w progu stanęły dwie prawie białe postaci, pokryte śniegiem. Początkowo nie rozpoznałem nawet ich płci, nie mówiąc o wieku. Szok był tak wielki, że mimo ziąbu szturmującego od drzwi, nie byłem w stanie się ruszyć nawet na centymetr.
–¸O przepraszam – powiedział ten wyższy yeti tubalnym głosem.
– My faceci, spokojnie – wyrwał się ten niższy. – Zresztą panu nie odpadł, co jest jakimś sukcesem...
– Kubeł, zamknij się, z łaski swojej – zganił go ten wyższy.
– Spokojnie, nie jestem obrażalski – zaśmiałem się, powoli odzyskując równowagę. – A że nie odpadł to fakt, powiedziałbym nawet namacalny...
Obaj się roześmieli i problem zniknął. Zdjęli wierzchnie okrycia, zapewne lepszej jakości i moje kłopoty nie były ich udziałem i przede mną stanęło dwóch mężczyzn, obaj słusznej postury, ten wyższy mógł mieć jakieś pięćdziesiąt lat, ten niższy szesnaście lub siedemnaście. Podobni do siebie tak, że nawet przez moment nie mogłem mieć wątpliwości co do ich stopnia podobieństwa. Obaj misiowaci, z kończynami o słusznej budowie, nawet masywnymi, obaj z brzuszkiem, może u tego młodszego był trochę mniej wydatny.
– To może dokonamy jakiejś prezentacji, bo zdaje się, że przynajmniej jedną noc spędzimy tu razem – powiedział ten starszy swym głębokim barytonem. – Mam na imię Stanisław, nazwisko Kozioł, a to mój syn Jakub, potocznie zwany Kubłem.
– On wie, że tego nie cierpię i dlatego mnie tak nazywa – wypalił Jakub z jakimś szelmowskim uśmiechem na pucołowatej twarzy.
– Jeszcze jedno słowo i dostaniesz w łeb...
– Tak, już to widzę. Ostatnio dostałem dziesięć lat temu, jak cię zrzuciłem z drabiny. Może zajmiemy się w końcu czymś konstruktywnym? Głodny jestem.
Widać taka między nimi chemia. Teraz chyba moja kolej, bo obydwaj patrzyli na mnie wyczekująco.
– Ja nazywam się Roman Wesołowski i generalnie mieszkam w Wielkiej Brytanii. Przyjechałem odpocząć, co na razie niezupełnie się udaje.
Wzmianka o jedzeniu przypomniała mi, że od rana mam pusty żołądek. Poszedłem obadać zapasy. Były skąpe – jak zwykle masa makaronu i ryżu, jakieś zupki w proszku, niezachęcające wyglądem opakowań, słoik jakichś gołąbków i kawa i herbata. Przynajmniej to ostatnie poprawiło mi humor, reszta była ledwo jadalna i wymagała daleko idących zabiegów, na które nie miałem najmniejszej ochoty.
– Murwa kać – zakląłem, trochę zbyt głośno.
– Tak źle? – zapytał Stanisław.
– Problem polega na tym, że miałem dziś nocować w Samotni. Niestety musiałem zmienić trasę. Mam trochę spamu, dwie puszki fasolki po angielsku i jakieś owoce, banany, jabłka, pomarańcze.
– Spamu? – zapytał podejrzliwie syn. – A co to ma do rzeczy?
Roześmiałem się.
– To brytyjska konserwa mięsna, dość mocno przypominająca naszą mielonkę lub turystyczną. Zbieżność ze spamem internetowym zamierzona, ale o tym opowiem później. Ja też jestem głodny...
– O rany, da mi pan tę puszkę? – zapytał młody widząc jak wyjmuję puszki z białym ogromnym napisem SPAM. – Świetnie będzie wyglądała na stole jako pojemnik na ołówki i takie podobne.
– No pewnie, dlaczego nie?
– To jest jakaś niewielka szansa, że na twoim biurku będzie wreszcie jakiś porządek? – zapytał Stanisław mrużąc oczy, jakby znał odpowiedź.
– No pewnie, ojciec, miałeś jakieś wątpliwości?
– Szczerze, wyłącznie. My mamy jakieś jajka, kiełbaski, trochę chleba.
– Śniadanie angielskie by z tego wyszło, gdybym podsmażył spam zamiast bekonu. Do tego przypieczone pomidory, fasolka... To jak, łączymy siły?
– Czemu nie – zgodził się Stanisław. – Wiele słyszałem, ale jeszcze nigdy nie próbowałem.
– Śniadanie? – skrzywił się Kuba. – Za dwie godziny będę głodny.
– Nie będziesz – zapewniłem go. – Jeszcze nie znam takiego, kto po angielskim śniadaniu byłby głodny. Wręcz przeciwnie, niektórzy całego nie zmęczą. To dobra, panowie, zajmijcie się czym kto chce a ja zabieram się za produkcję. Hajcuje się zdrowo, w jakieś pół godziny powinienem się uwinąć.
W jednym chatka zawsze była dobra, w ilości wszelkiego rodzaju sprzętu kulinarnego. Garnki, patelnie, talerze, sztućce, czajniki... Do wyboru do koloru. Trochę będzie zmywania, ale trudno. Inaczej bym musiał jeść tę cholerną zupkę z proszku i przecierpieć noc z powodu bólu wątroby. W moim wieku nie ma żartów.
– Tata, mogę iść przewietrzyć siusiaka? – usłyszałem nagle. O rany, a o co temu chodzi?
– Nie wiem, gdzie tu jest toaleta, będziesz musiał połazić po tym śniegu i poszukać. I nie do śniegu, okiełznaj choć raz swoje lenistwo.
A, o to chodzi.
– Wyjdziesz prosto, po jakichś dziesięciu krokach w prawo. Nie powinieneś mieć większego kłopotu, zwłaszcza że jest śnieg – powiedziałem znad garnka fasoli.
– To nie jest prawdziwe angielskie śniadanie, ale w miarę udana podróbka – powiedziałem stawiając przed nimi parujące talerze.
– Widzisz, ojciec, to jest porządne śniadanie, a nie to, co mi dajesz co rano... Człowiek czuje się po takim co najmniej trzy razy lepiej.
– Po miesiącu nie przeszedłbyś przez te drzwi – zgasił go ojciec. – Ty wiesz, jakie masz problemy.
– Tak, ojca, który przejmuje się duperelami...
Awantura wisiała moim zdaniem w powietrzu, więc pośpieszyłem z odsieczą.
– Przecież Anglicy nie jedzą czegoś takiego codziennie, najwyżej w weekendy. No powiedzmy robotnicy po nocnej zmianie, bo w każdej kantynie dostaniesz English breakfast. Część bierze tosta z fasolką, beans on toast się to nazywa. Albo tosta z dżemem pomarańczowym, mówimy na to marmelade, to taki brytolski wynalazek.
– Przyśle mi pan słoiczek? – zapalił się Kuba. – Brzmi bardzo smakowicie.
– Niech się pan nie waży – ostrzegł mnie ojciec. – Z głodu nie umiera. Próbuję coś zrobić z ta tuszą, więc wybraliśmy się na kilka dni w góry, jak ma te zdalne lekcje, z których nic nie wynika. Strata czasu po prostu.
– I tak bym nie wysłał, bo by zbili słoik po drodze. Jak przyjadę następnym razem, wezmę słoiczek. I słoiczek Marmite...
– Co to takiego?
– Wyjątkowo rzadkie świństwo, tak dla równowagi. Preparat z drożdży... Jestem bardzo ciekaw twojej miny, jak będziesz to jadł... Anglicy ,mówią że coś jest jak Marmite – albo to kochasz albo nienawidzisz.
– Coś słyszałem – powiedział ojciec – ale czy to się przypadkiem nie nazywa Vegemite?
– W Australii. I trudno stwierdzić, które smakuje paskudniej…
Rozmowa nabierała rumieńców, a lody zostały przełamane szybko. To była immanentna cecha Chatki: z kulawo działającym zasięgiem komórek, bez telewizji, ludzie byli tu zdani na samych siebie. Nawet czytać nie za bardzo się dało, bo światło wystarczyło tak naprawdę do zobaczenia własnego talerza. Konwersacja zupełnie nieoczekiwanie zeszła na politykę i z uznaniem stwierdziłem, że jesteśmy po tej samej stronie. Jeszcze jeden powód, by ich lubić… I pewnie gadałoby się dalej, gdyby Kuba nie zaczął ziewać.
– Ale bez mycia do łóżka nie pójdziesz, zapomnij – zagroził mu ojciec.
– Dobrze, ojczulku, ale bądź tak łaskaw mi pokazać łazienkę.
- Mało się o nią nie potknąłeś przecież. To ta studnia na dworze.
Kubą aż zatrzęsło z oburzenia.
– I co, może tam mam umyć sobie jajka?
– Bez przesady, twarz, uszy z grubsza, ząbki, ręce. No już, bez dyskusji!
Po wieczornej krzątaninie legliśmy na górze. Widać przeprowadzają jakiś remont, bo część była wygrodzona i zostało miejsce dla jakichś czterech, góra pięciu osób. Bez żadnych łóżek jak zwykle, po prostu sienniki, nocujący musiał mieć śpiwór czy inne okrycie we własnym zakresie. "Moje" miejsce, na lewo od ściany, szczęściem się ostało. Walnąłem się zdrowo i kontemplowałem każdy ból w organizmie. Fajnie jest teraz, na posłaniu, ma się uczucie jakiegoś spełnienia... Panowie coś tam jeszcze robili na dole, w sumie mi to wisiało, jeszcze tylko śniadanie i tyle będzie znajomości z nimi. Może to szkoda, bo ich bezpośredniość podobała mi się. W sumie siedem lat minęło od śmierci Marii i chyba mam prawo zacząć prowadzić jakieś życie towarzyskie. Ale między Wrocławiem i Exeterem się nie da, a znajomości online miałem aż za dużo i nie potrzebowałem następnych. Cóż, jakoś to przeżyję.
Gdy się obudziłem po pierwszym znużeniu, panowie byli już na górze, bo od ich legowisk dobiegał szept, całkiem zrozumiały.
– Po raz pierwszy dziś widziałem gołego chłopa.
– Tak, a ja? Czyżbyś uważał mnie za babę? – szept ojca momentami przybierał barwę jego barytonu.
– E tam, chodzi o obcego.
– Co o nim sądzisz?
– Lubię go, choć do końca nie mogę powiedzieć dlaczego. Jest piekielnie inteligentny, zauważyłeś?
– Pewnie jeszcze przed tobą. Ale to heteryk, na sto procent, mówię ci to.
– Eee... – wyraził zwątpienie Kuba. – Ty też jesteś heterykiem. A kto nauczył mnie walić konia?
– Wybacz, ale skoro ruchałeś ścianę w kabinie prysznicowej...
Obaj chichrali cicho. Ciekawe. Nigdy nie słyszałem słowa heteryk, mogłem się najwyżej domyślić, co ono znaczy. W mojej wieloletniej karierze tłumacza nie natknąłem się na nie. Słowo ruchać było mi, i owszem, znajome i to chyba nawet od przedszkola. Jak to ruchać ścianę? Wyglądało, że ci panowie mają jakiś sekret nie do końca mi wiadomy.
– Ojciec, jak myślisz, kim on może być z zawodu? Jakoś nie było okazji zapytać.
– Ja wiem? Dziennikarza? Pisarz? Tłumacz? Dawno nie słyszałem kogoś, kto by wyrażał się tak celnie dobraną polszczyzną. No i ten angielski akcent, gdy ci cytował formułę aresztowania. Anglicy nazywają to „posh”. W każdym razie to nie byle kto.
Rozmowa siadła na jakiś czas, choć nie za oknem przestał już hulać, można było wyławiać poszczególne dźwięki, tym bardziej że na podstryszku panowała idealna ciemność pozwalająca się skupić na słuchaniu. Jakieś pacnięcia, jak o ciało, szelest śpiworów, głośne oddechy, szczególnie Kuby. Mogła to być astma, ale nie musiała. Usiłowałem sobie wyobrazić, co robią.
– Nie, nie tu – to tata Kozioł. – jesteś (tu dwóch słów nie zrozumiałem), kończ. Odbijemy sobie jutro wieczorem.
Kuba wydał z siebie coś jakby pomruk niezadowolenia. Nastąpiła cisza, później znów jakieś szelesty, choć nieco inne niż dotychczas, coś jak przewracanie się na drugi bok, następnie znów jakiś okres ciszy. Później kilka rytmicznych sapnięć. Nie trzeba być detektywem, by się domyślić, co on robi. To, co ojciec mu walił konika? A nie, nie zwalił, kazał mu kończyć. Ciekawe, tak przy własnym ojcu? No ale ci dwaj byli niekonwencjonalni do tego stopnia, że niespecjalnie mnie to zdziwiło. Uczułem nagłe uderzenie czegoś, czego nie potrafiłem nazwać, jakaś zazdrość? To nie to. Tęsknota za czymś, co oni potrafili sobie znaleźć a mnie się nie udało? To już prędzej, choć, między Bogiem a prawdą niespecjalnie szukałem. Bezsilność, że mają jakieś intymne więzy za którymi i ja tęskniłem? Nie, to się wymykało wszelkim definicjom. Wsłuchany w dwa oddechy, jeden spokojny, drugi nieco świszczący, dopłynąłem.
(cd niżej)
"Nie iść na południe, nie iść na południe" – podpowiadały mi resztki zdrowego rozsądku. Dobrze, tylko gdzie? Nocleg miałem zarezerwowany w Samotni, jakieś dwie godziny stąd. Na południe. Nie dam rady, woda już zaczęła się wlewać za kołnierz, a ostre podejścia na dobrą sprawę jeszcze się nie zaczęły. A może by tak...? stanąłem nagle jak wryty. Pomysł prosty, niedługo powinien być żółty szlak do Borowic, a później nieoznakowana droga do Chatki. Trawersem, bez wspinaczki. Szutrowa, ale wygodna dom chodzenia, raczej nie będę zapadał się w błoto. Chodziłem tam dawno temu, w czasach studenckich i pewnie sporo mogło się zmienić. Nieważne, teraz kiedy deszcz powoli zmienia się w śnieg, było to jedyne możliwe wyjście. Gorzej, że nie mam ze sobą prawie żadnego żarcia, ze cztery konserwy, jakieś owoce, ale nie było tak, żeby ktoś tam umarł z głodu. Na suchy makaron, ryż i pomidorową w proszku zawsze można było liczyć. Ludzie zawsze zostawiali tego masę. Żaden Hilton, ale miałem jakieś wyjście?
Im bliżej Chatki, tym było ciężej. Trawers trawersem, ale nie pomaga on w siekącym opadzie. Na drzewach zaczynały się tworzyć pierwsze okiście, a ja byłem zgrabiały. Wytrzymać jeszcze tylko to, już niedługo...
Na miejscu przywitała mnie pustka i chłód długo nieogrzewanego pomieszczenia. Chatka jest schroniskiem samoobsługowym, płaci się zostawiając pieniądze w puszce, lub, bardziej nowocześnie, robiąc przelew przez komórkę. Nie wyglądało, żeby opiekun pojawił się tego wieczora, ale na wszelki wypadek wpisałem się na listę i przelałem pieniądze, bo jakimś cudem telefon złapał zasięg. Teraz trzeba było napalić w piecu, co też wymaga zachodu, narąbać drewna i rozpalić pod płytą. We wczesnym dzieciństwie mieszkałem na wsi, więc nie przeraziłem się zanadto, drewno było szczęśliwie narąbane przez poprzedników, a ogień chwycił dość szybko. Powoli zacząłem tajeć. Teraz mogłem pomyśleć o przebraniu się. Było już po czwartej, półmrok wnętrza nie zachęcał do niczego, przypomniałem sobie, że zawsze działały tu jakieś lampy na akumulator i po krótkiej próbie nawet uruchomiłem jedną. Zwycięstwo! Po chwili szarpałem się na wpół zgrabiałymi rękoma z guzikami, a później z mokrym, prawie zesztywniałym materiałem. We wnętrzu było już prawie ciepło, rozebrałem się do rosołu, bo z tego wszystkiego przemokły mi nawet gacie. Obtarć wolałem nie ryzykować a już na pewno w górach. Chyba największy wróg piechura. A najgorsze są te w pachwinach przy jądrach. Jako cukrzyk byłem na nie narażony szczególnie.
Wtedy drzwi otworzyły się z hukiem i w progu stanęły dwie prawie białe postaci, pokryte śniegiem. Początkowo nie rozpoznałem nawet ich płci, nie mówiąc o wieku. Szok był tak wielki, że mimo ziąbu szturmującego od drzwi, nie byłem w stanie się ruszyć nawet na centymetr.
–¸O przepraszam – powiedział ten wyższy yeti tubalnym głosem.
– My faceci, spokojnie – wyrwał się ten niższy. – Zresztą panu nie odpadł, co jest jakimś sukcesem...
– Kubeł, zamknij się, z łaski swojej – zganił go ten wyższy.
– Spokojnie, nie jestem obrażalski – zaśmiałem się, powoli odzyskując równowagę. – A że nie odpadł to fakt, powiedziałbym nawet namacalny...
Obaj się roześmieli i problem zniknął. Zdjęli wierzchnie okrycia, zapewne lepszej jakości i moje kłopoty nie były ich udziałem i przede mną stanęło dwóch mężczyzn, obaj słusznej postury, ten wyższy mógł mieć jakieś pięćdziesiąt lat, ten niższy szesnaście lub siedemnaście. Podobni do siebie tak, że nawet przez moment nie mogłem mieć wątpliwości co do ich stopnia podobieństwa. Obaj misiowaci, z kończynami o słusznej budowie, nawet masywnymi, obaj z brzuszkiem, może u tego młodszego był trochę mniej wydatny.
– To może dokonamy jakiejś prezentacji, bo zdaje się, że przynajmniej jedną noc spędzimy tu razem – powiedział ten starszy swym głębokim barytonem. – Mam na imię Stanisław, nazwisko Kozioł, a to mój syn Jakub, potocznie zwany Kubłem.
– On wie, że tego nie cierpię i dlatego mnie tak nazywa – wypalił Jakub z jakimś szelmowskim uśmiechem na pucołowatej twarzy.
– Jeszcze jedno słowo i dostaniesz w łeb...
– Tak, już to widzę. Ostatnio dostałem dziesięć lat temu, jak cię zrzuciłem z drabiny. Może zajmiemy się w końcu czymś konstruktywnym? Głodny jestem.
Widać taka między nimi chemia. Teraz chyba moja kolej, bo obydwaj patrzyli na mnie wyczekująco.
– Ja nazywam się Roman Wesołowski i generalnie mieszkam w Wielkiej Brytanii. Przyjechałem odpocząć, co na razie niezupełnie się udaje.
Wzmianka o jedzeniu przypomniała mi, że od rana mam pusty żołądek. Poszedłem obadać zapasy. Były skąpe – jak zwykle masa makaronu i ryżu, jakieś zupki w proszku, niezachęcające wyglądem opakowań, słoik jakichś gołąbków i kawa i herbata. Przynajmniej to ostatnie poprawiło mi humor, reszta była ledwo jadalna i wymagała daleko idących zabiegów, na które nie miałem najmniejszej ochoty.
– Murwa kać – zakląłem, trochę zbyt głośno.
– Tak źle? – zapytał Stanisław.
– Problem polega na tym, że miałem dziś nocować w Samotni. Niestety musiałem zmienić trasę. Mam trochę spamu, dwie puszki fasolki po angielsku i jakieś owoce, banany, jabłka, pomarańcze.
– Spamu? – zapytał podejrzliwie syn. – A co to ma do rzeczy?
Roześmiałem się.
– To brytyjska konserwa mięsna, dość mocno przypominająca naszą mielonkę lub turystyczną. Zbieżność ze spamem internetowym zamierzona, ale o tym opowiem później. Ja też jestem głodny...
– O rany, da mi pan tę puszkę? – zapytał młody widząc jak wyjmuję puszki z białym ogromnym napisem SPAM. – Świetnie będzie wyglądała na stole jako pojemnik na ołówki i takie podobne.
– No pewnie, dlaczego nie?
– To jest jakaś niewielka szansa, że na twoim biurku będzie wreszcie jakiś porządek? – zapytał Stanisław mrużąc oczy, jakby znał odpowiedź.
– No pewnie, ojciec, miałeś jakieś wątpliwości?
– Szczerze, wyłącznie. My mamy jakieś jajka, kiełbaski, trochę chleba.
– Śniadanie angielskie by z tego wyszło, gdybym podsmażył spam zamiast bekonu. Do tego przypieczone pomidory, fasolka... To jak, łączymy siły?
– Czemu nie – zgodził się Stanisław. – Wiele słyszałem, ale jeszcze nigdy nie próbowałem.
– Śniadanie? – skrzywił się Kuba. – Za dwie godziny będę głodny.
– Nie będziesz – zapewniłem go. – Jeszcze nie znam takiego, kto po angielskim śniadaniu byłby głodny. Wręcz przeciwnie, niektórzy całego nie zmęczą. To dobra, panowie, zajmijcie się czym kto chce a ja zabieram się za produkcję. Hajcuje się zdrowo, w jakieś pół godziny powinienem się uwinąć.
W jednym chatka zawsze była dobra, w ilości wszelkiego rodzaju sprzętu kulinarnego. Garnki, patelnie, talerze, sztućce, czajniki... Do wyboru do koloru. Trochę będzie zmywania, ale trudno. Inaczej bym musiał jeść tę cholerną zupkę z proszku i przecierpieć noc z powodu bólu wątroby. W moim wieku nie ma żartów.
– Tata, mogę iść przewietrzyć siusiaka? – usłyszałem nagle. O rany, a o co temu chodzi?
– Nie wiem, gdzie tu jest toaleta, będziesz musiał połazić po tym śniegu i poszukać. I nie do śniegu, okiełznaj choć raz swoje lenistwo.
A, o to chodzi.
– Wyjdziesz prosto, po jakichś dziesięciu krokach w prawo. Nie powinieneś mieć większego kłopotu, zwłaszcza że jest śnieg – powiedziałem znad garnka fasoli.
– To nie jest prawdziwe angielskie śniadanie, ale w miarę udana podróbka – powiedziałem stawiając przed nimi parujące talerze.
– Widzisz, ojciec, to jest porządne śniadanie, a nie to, co mi dajesz co rano... Człowiek czuje się po takim co najmniej trzy razy lepiej.
– Po miesiącu nie przeszedłbyś przez te drzwi – zgasił go ojciec. – Ty wiesz, jakie masz problemy.
– Tak, ojca, który przejmuje się duperelami...
Awantura wisiała moim zdaniem w powietrzu, więc pośpieszyłem z odsieczą.
– Przecież Anglicy nie jedzą czegoś takiego codziennie, najwyżej w weekendy. No powiedzmy robotnicy po nocnej zmianie, bo w każdej kantynie dostaniesz English breakfast. Część bierze tosta z fasolką, beans on toast się to nazywa. Albo tosta z dżemem pomarańczowym, mówimy na to marmelade, to taki brytolski wynalazek.
– Przyśle mi pan słoiczek? – zapalił się Kuba. – Brzmi bardzo smakowicie.
– Niech się pan nie waży – ostrzegł mnie ojciec. – Z głodu nie umiera. Próbuję coś zrobić z ta tuszą, więc wybraliśmy się na kilka dni w góry, jak ma te zdalne lekcje, z których nic nie wynika. Strata czasu po prostu.
– I tak bym nie wysłał, bo by zbili słoik po drodze. Jak przyjadę następnym razem, wezmę słoiczek. I słoiczek Marmite...
– Co to takiego?
– Wyjątkowo rzadkie świństwo, tak dla równowagi. Preparat z drożdży... Jestem bardzo ciekaw twojej miny, jak będziesz to jadł... Anglicy ,mówią że coś jest jak Marmite – albo to kochasz albo nienawidzisz.
– Coś słyszałem – powiedział ojciec – ale czy to się przypadkiem nie nazywa Vegemite?
– W Australii. I trudno stwierdzić, które smakuje paskudniej…
Rozmowa nabierała rumieńców, a lody zostały przełamane szybko. To była immanentna cecha Chatki: z kulawo działającym zasięgiem komórek, bez telewizji, ludzie byli tu zdani na samych siebie. Nawet czytać nie za bardzo się dało, bo światło wystarczyło tak naprawdę do zobaczenia własnego talerza. Konwersacja zupełnie nieoczekiwanie zeszła na politykę i z uznaniem stwierdziłem, że jesteśmy po tej samej stronie. Jeszcze jeden powód, by ich lubić… I pewnie gadałoby się dalej, gdyby Kuba nie zaczął ziewać.
– Ale bez mycia do łóżka nie pójdziesz, zapomnij – zagroził mu ojciec.
– Dobrze, ojczulku, ale bądź tak łaskaw mi pokazać łazienkę.
- Mało się o nią nie potknąłeś przecież. To ta studnia na dworze.
Kubą aż zatrzęsło z oburzenia.
– I co, może tam mam umyć sobie jajka?
– Bez przesady, twarz, uszy z grubsza, ząbki, ręce. No już, bez dyskusji!
Po wieczornej krzątaninie legliśmy na górze. Widać przeprowadzają jakiś remont, bo część była wygrodzona i zostało miejsce dla jakichś czterech, góra pięciu osób. Bez żadnych łóżek jak zwykle, po prostu sienniki, nocujący musiał mieć śpiwór czy inne okrycie we własnym zakresie. "Moje" miejsce, na lewo od ściany, szczęściem się ostało. Walnąłem się zdrowo i kontemplowałem każdy ból w organizmie. Fajnie jest teraz, na posłaniu, ma się uczucie jakiegoś spełnienia... Panowie coś tam jeszcze robili na dole, w sumie mi to wisiało, jeszcze tylko śniadanie i tyle będzie znajomości z nimi. Może to szkoda, bo ich bezpośredniość podobała mi się. W sumie siedem lat minęło od śmierci Marii i chyba mam prawo zacząć prowadzić jakieś życie towarzyskie. Ale między Wrocławiem i Exeterem się nie da, a znajomości online miałem aż za dużo i nie potrzebowałem następnych. Cóż, jakoś to przeżyję.
Gdy się obudziłem po pierwszym znużeniu, panowie byli już na górze, bo od ich legowisk dobiegał szept, całkiem zrozumiały.
– Po raz pierwszy dziś widziałem gołego chłopa.
– Tak, a ja? Czyżbyś uważał mnie za babę? – szept ojca momentami przybierał barwę jego barytonu.
– E tam, chodzi o obcego.
– Co o nim sądzisz?
– Lubię go, choć do końca nie mogę powiedzieć dlaczego. Jest piekielnie inteligentny, zauważyłeś?
– Pewnie jeszcze przed tobą. Ale to heteryk, na sto procent, mówię ci to.
– Eee... – wyraził zwątpienie Kuba. – Ty też jesteś heterykiem. A kto nauczył mnie walić konia?
– Wybacz, ale skoro ruchałeś ścianę w kabinie prysznicowej...
Obaj chichrali cicho. Ciekawe. Nigdy nie słyszałem słowa heteryk, mogłem się najwyżej domyślić, co ono znaczy. W mojej wieloletniej karierze tłumacza nie natknąłem się na nie. Słowo ruchać było mi, i owszem, znajome i to chyba nawet od przedszkola. Jak to ruchać ścianę? Wyglądało, że ci panowie mają jakiś sekret nie do końca mi wiadomy.
– Ojciec, jak myślisz, kim on może być z zawodu? Jakoś nie było okazji zapytać.
– Ja wiem? Dziennikarza? Pisarz? Tłumacz? Dawno nie słyszałem kogoś, kto by wyrażał się tak celnie dobraną polszczyzną. No i ten angielski akcent, gdy ci cytował formułę aresztowania. Anglicy nazywają to „posh”. W każdym razie to nie byle kto.
Rozmowa siadła na jakiś czas, choć nie za oknem przestał już hulać, można było wyławiać poszczególne dźwięki, tym bardziej że na podstryszku panowała idealna ciemność pozwalająca się skupić na słuchaniu. Jakieś pacnięcia, jak o ciało, szelest śpiworów, głośne oddechy, szczególnie Kuby. Mogła to być astma, ale nie musiała. Usiłowałem sobie wyobrazić, co robią.
– Nie, nie tu – to tata Kozioł. – jesteś (tu dwóch słów nie zrozumiałem), kończ. Odbijemy sobie jutro wieczorem.
Kuba wydał z siebie coś jakby pomruk niezadowolenia. Nastąpiła cisza, później znów jakieś szelesty, choć nieco inne niż dotychczas, coś jak przewracanie się na drugi bok, następnie znów jakiś okres ciszy. Później kilka rytmicznych sapnięć. Nie trzeba być detektywem, by się domyślić, co on robi. To, co ojciec mu walił konika? A nie, nie zwalił, kazał mu kończyć. Ciekawe, tak przy własnym ojcu? No ale ci dwaj byli niekonwencjonalni do tego stopnia, że niespecjalnie mnie to zdziwiło. Uczułem nagłe uderzenie czegoś, czego nie potrafiłem nazwać, jakaś zazdrość? To nie to. Tęsknota za czymś, co oni potrafili sobie znaleźć a mnie się nie udało? To już prędzej, choć, między Bogiem a prawdą niespecjalnie szukałem. Bezsilność, że mają jakieś intymne więzy za którymi i ja tęskniłem? Nie, to się wymykało wszelkim definicjom. Wsłuchany w dwa oddechy, jeden spokojny, drugi nieco świszczący, dopłynąłem.
(cd niżej)
Skomentuj