Witajcie!
Od jakiegoś czasu nie daje mi spokoju kwestia podziału pieniędzy w moim związku. Jesteśmy parą od 7 lat, mieszkamy razem od 4 i planujemy ślub. Ja zarabiam ok 2700 netto miesięcznie, mój narzeczony ok 7000 netto, zakładając pracę na pełen etat. Ze wszystkiego rozliczamy się dokładnie pół na pół (rachunki, chemia, wakacje, rzeczy do mieszkania, jedzenie dla psa), zakupy spożywcze robię raz ja, raz on bez rozliczania się, on płaci za samochód i motor (ja z nich na co dzień nie korzystam), ja płacę jeszcze za swoje studia. Mieszkamy w mieszkaniu kupionym przez jego rodziców. Dokładam się im do kredytu 350 zł miesięcznie - taką kwotę zaproponowali. Dotychczas sądziłam, że mój narzeczony też przynajmniej część raty kredytu pokrywa, ale miesiąc temu dowiedziałam się, że nie - tylko jego rodzice i ja. I wtedy zaczęłam się zastanawiać. Czy tak powinien wyglądać związek? Czy wyliczanie sobie większości rzeczy co do złotówki przez osobę lepiej sytuowaną jest normalne na takim etapie związku?
Przypomniały mi się też sytuacje, gdzie przez miesiąc byłam na urlopie bezpłatnym, bo musiałam zrobić praktyki - nawet nie zapytał czy dam radę z płatnościami. Albo kiedy byliśmy na wakacjach w Kanadzie - dla mnie była to mega droga wycieczka, oszczędzałam na miejscu jak mogłam. Ja kupowałam jak najtańsze jedzenie, on sobie nie żałował. A jak na końcu rozliczył wycieczkę? Podzielił wszystkie opłaty na pół...
Ostatnio pracuje max na 3/4 etatu, bo w sumie po co ma pracować więcej... Rozważa też kolejną wycieczkę do USA sam, bo "kiedy ja mam urlop, to nie ma biletów w rozsądnej cenie". Nawet nie zaproponował, że jakkolwiek pomoże mi finansowo, żebym też mogła lecieć.
Proszę powiedzcie mi czy ja przesadzam? Czy jestem roszczeniowa i pazerna, że oczekuje podziału kosztów na moją korzyść w takich okolicznościach? Czy to raczej on zachowuje się egoistycznie? Jak rozwiązać taką sytuację? Jak w Waszych związkach radzicie sobie z różnicą zarobków?
Z góry dziękuję za wszystkie rady i opinie.
Od jakiegoś czasu nie daje mi spokoju kwestia podziału pieniędzy w moim związku. Jesteśmy parą od 7 lat, mieszkamy razem od 4 i planujemy ślub. Ja zarabiam ok 2700 netto miesięcznie, mój narzeczony ok 7000 netto, zakładając pracę na pełen etat. Ze wszystkiego rozliczamy się dokładnie pół na pół (rachunki, chemia, wakacje, rzeczy do mieszkania, jedzenie dla psa), zakupy spożywcze robię raz ja, raz on bez rozliczania się, on płaci za samochód i motor (ja z nich na co dzień nie korzystam), ja płacę jeszcze za swoje studia. Mieszkamy w mieszkaniu kupionym przez jego rodziców. Dokładam się im do kredytu 350 zł miesięcznie - taką kwotę zaproponowali. Dotychczas sądziłam, że mój narzeczony też przynajmniej część raty kredytu pokrywa, ale miesiąc temu dowiedziałam się, że nie - tylko jego rodzice i ja. I wtedy zaczęłam się zastanawiać. Czy tak powinien wyglądać związek? Czy wyliczanie sobie większości rzeczy co do złotówki przez osobę lepiej sytuowaną jest normalne na takim etapie związku?
Przypomniały mi się też sytuacje, gdzie przez miesiąc byłam na urlopie bezpłatnym, bo musiałam zrobić praktyki - nawet nie zapytał czy dam radę z płatnościami. Albo kiedy byliśmy na wakacjach w Kanadzie - dla mnie była to mega droga wycieczka, oszczędzałam na miejscu jak mogłam. Ja kupowałam jak najtańsze jedzenie, on sobie nie żałował. A jak na końcu rozliczył wycieczkę? Podzielił wszystkie opłaty na pół...
Ostatnio pracuje max na 3/4 etatu, bo w sumie po co ma pracować więcej... Rozważa też kolejną wycieczkę do USA sam, bo "kiedy ja mam urlop, to nie ma biletów w rozsądnej cenie". Nawet nie zaproponował, że jakkolwiek pomoże mi finansowo, żebym też mogła lecieć.
Proszę powiedzcie mi czy ja przesadzam? Czy jestem roszczeniowa i pazerna, że oczekuje podziału kosztów na moją korzyść w takich okolicznościach? Czy to raczej on zachowuje się egoistycznie? Jak rozwiązać taką sytuację? Jak w Waszych związkach radzicie sobie z różnicą zarobków?
Z góry dziękuję za wszystkie rady i opinie.
Skomentuj