Amore piano I

Collapse
X
 
  • Czas
  • Pokaż
Clear All
new posts
  • Pawełxxx
    Ocieracz
    • Feb 2009
    • 106

    Amore piano I

    piano - cicho
    moderato – umiarkowanie
    allegro – wesoło
    vibrato – drżąco


    Ślęczałem już trzeci tydzień nad tym koncertem... Zła passa trwała i trwała. Była środa. Patrzyłem w okno i doszedłem do wniosku, że byłem idiotą, stawiając biurko naprzeciw brudnych szyb. Nie mogłem skupić się na pracy. Reflektory samochodów i migające światła przelatujących nisko Boeingów skutecznie rozpraszały myśli. Nuty i bemole wirowały powoli w oparach mocnej kawy w mojej głowie. Rzędy pustych pięciolinii na białych kartkach zdawały się oplatać mnie niczym liany. Melodia, miast układać się miękko falami moderato i allegro, brzęczała w uszach jak uporczywy komar.

    Zacisnąłem pięści na kartach przede mną. Pięciolinie gięły się rozkosznie. Z pomrukiem gniewu wstałem i zgarnąłem je do kominka w głupiej zemście za bezpłodną mękę. Przez chwilę chciałem dorzucić im do towarzystwa pióro wieczne, błyszczące bezczelnie na środku blatu. Już po nie sięgałem, ale rozmyśliłem się. Ogarnął mnie materialistyczny żal – w końcu było całkiem drogie.

    Udając przed samym sobą, że wcale nie miałem zamiaru niszczyć nic więcej, uniosłem wyciągniętą rękę i przeczesałem włosy. Odetchnąłem głęboko. W pokoju panowała strachliwa cisza. Nikogo oprócz mnie tam nie było, ale wszystko wokół z wysiłkiem starało nie rzucać się w oczy. Nawet zegar tykał jakby ciszej. Gdy wydzwaniał 18:00, w jego kurantach brzmiał przepraszający ton.

    Nerwowo zacząłem chodzić po pokoju. Stopy zapadały mi się w zielony, futrzasty dywan. Był wzorcowym przykładem kosztownego bezguścia. Kupiła go moja była żona. Od rozwodu rok temu jakoś nie znalazłem czasu, aby się go pozbyć. W tej chwili nienawidziłem go bardziej, niż zwykle. Dłonie same zwijały się w pięści. Znajomi powtarzali mi, że jestem porywczy. Ale żaden z nich, ani też ten przeklęty znachor, który mi wróży zawał, nie komponował! Nie wymagano od nich pisania jednego utworu na miesiąc!

    Zegar nieśmiało odezwał się znowu, wybijając 18:30. Wytrąciło mnie to z równowagi. Już miałem go chwycić, gdy przypomniałem sobie że dziś o 19:00 mam spotkanie z nowym składem orkiestry! Wybiegłem z mieszkania, chwytając po drodze płaszcz i kapelusz. Zamykając drzwi, usłyszałem jak zegar z kliknięciem przesuwa wskazówkę sekundnika o dziesięć jednostek do przodu. W końcu przestał wstrzymywać oddech.

    Pędziłem chodnikami w szarym zmierzchu, ocierając co chwila twarz. Nieprzyjemnie cięły ją zimne igiełki jesiennej mżawki. Nie miałem samochodu. Uważałem za idiotyzm jazdę w mieście po to, by stać w korku. Mój umysł mógł być ostatnio nie w formie, ale nogi miałem całkiem zdrowe, a pieniądze za ostatnią sonatę zużyłem po części na świetne buty trekkingowe. Do filharmonii zostało jeszcze kilka przecznic. Spóźnię się, jak zwykle. Na szczęście ja mogłem się spóźniać. Orkiestra musiała być na miejscu i czekać karnie.

    Przypomniała mi się Karolina, drobna flecistka, która ostatnio dostała srogą burę za to, że przyszła do filharmonii już po mnie. Po próbie, chcąc się skupić w moje łaski, dyskretnie zaproponowała, że zamieni tymczasowo flet poprzeczny na prosty, najchętniej u mnie w mieszkaniu.

    Nie miałem nic przeciwko – dziewczyna była ładna, młoda - ale z natury nie jestem pobłażliwy i mruknąłem w odpowiedzi, że się zastanowię. Kto wie, może dzisiaj poprawi mi nastrój? Wyobraziłem sobie jej partię solową i uśmiechnąłem się do własnych myśli.

    Wreszcie filharmonia. Pseudo-barokowy budynek wyglądał posępnie w szarej mgle. Był odpychający. Teraz jednak jego widok sprawił mi ulgę. Moje znerwicowane serce zaczęło już miotać się z wysiłku nierównym rytmem. Pchnąłem ciężkie drzwi. Zimna klamka parzyła palce. Pan Adam, portier, przywitał mnie głośno ze swojej kanciapy. Traktowano mnie tutaj z szacunkiem, chociaż nie miałem wielu przyjaciół. Nie dążyłem do tego. Z ludźmi zadawałem się z konieczności, bądź też dla własnych korzyści. Może to wygląda nieco cynicznie, ale ludzie za bardzo obciążają mój umysł. Te ich przyziemne problemy... dyskusje o cenach chleba i benzyny, plotki i kłótnie... Większości nie mogłem nawet zaufać, gdy chodziło o ocenę nowej kompozycji – nie znali się na sztuce. Na szczęście uznawali, że artyście do tworzenia potrzebny jest święty spokój. Na korytarzach był tłok - zbliżał się koncert świąteczny – ale przeszedłem nie niepokojony.

    W sali ćwiczeniowej czekała już na mnie moja orkiestra. Gdy wszedłem, ucichł gwar rozmów. Wszyscy podnieśli się i przywitali mnie krótkim ukłonem. Tylko sopranistka Ewa, z którą sypiałem od czasu do czasu, była na tyle śmiała, że przywitała mnie z uśmiechem:
    - Dobry wieczór, maestro!
    Nawet ją lubiłem, miała ogromne piersi z wielkimi sutkami i hojnie obdzielała wdziękami znajomych mężczyzn. Ale miała zwyczaj odzywania się w niewłaściwych momentach. Nie siliłem się na odpowiedź, tym bardziej na uśmiech. Od razu znalazłem wzrokiem nowych członków grupy. Basista, skrzypek i skrzypaczka.

    Wybrałem ich osobiście na castingu tydzień temu. Chłopcy byli młodzi i grali przeciętnie, ale zapowiadali się nieźle. Uznałem, że wyrobią się z czasem. Dziewczyna za to grała świetnie. Z jakąś niesamowitą pasją. Grała Vivaldiego na castingu, nie odrywając ze mnie dzikiego wzroku. Była fascynująca ze smyczkiem w dłoni. Kiedy szorowała nim po strunach swoich dziwnych, topornych w kształcie skrzypiec z jasnego drzewa, była piękna. Orzechowe oczy współgrały świetnie z długimi i lśniącymi brązowymi włosami. Smukłe palce bielały, uciskając struny. Szczupła sylwetka kołysała się do rytmu. Rumieńce występowały jej na policzkach. Jej vibrata łkały niczym żałobnicy, a allegra wprawiały nogi słuchaczy w ruch. Jednak irytowała mnie za każdym razem, gdy się odezwała. Miała cichy i uległy głos rannej owcy, i unikała mojego wzroku. Traciła cały urok.

    Jednak jedną z moich wad była słabość do pięknych kobiet. Przyjąłem ją. W końcu: mogłem jej zakazać się odzywać. Miała może ze 20 lat, idealna do tresury.

    Teraz siedziała na brzegu podestu, gładząc szmatką lakier skrzypiec. Pewnie już słyszała od pozostałych, że bezczynność nie jest mile widziana na moich próbach.

    - Rozgrzewać się! – zakomenderowałem. - Na początek „Adagio” z zeszłego tygodnia.
    Członkowie grupy chwycili za instrumenty. Nowi naśladowali resztę. Tylko właścicielka jasnych skrzypiec pozostała nieruchoma, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Minąłem wyraźnie zawiedzioną sopranistkę i skierowałem się w stronę podestu. Orzechowe oczy uniosły się z wyrazem przerażenia. Zdenerwowało mnie to.
    - Dlaczego jeszcze nie ćwiczysz? – zapytałem zimno.
    - Ja... ja nie mam nut, mistrzu. – wyjąkała, zbladłszy.
    - Powinnaś je skopiować już tydzień temu! – wyprowadzała mnie z równowagi. – Pożycz, jeśli nie masz własnych. W sobotę masz się zjawić z pełnym segregatorem i przećwiczonymi partiami na skrzypce ze wszystkich 13 koncertów! – odwróciłem się i ruszyłem w stronę mojego pulpitu.
    - Ale mistrzu! – rzuciła za mną z rozpaczą – ja nie zdążę!
    Zacisnąłem zęby: wszyscy w tej sali wiedzieli, że z ich słownika znika słowo „nie”, gdy jestem w pobliżu. Ona miała się tego dopiero nauczyć. Odwróciłem się powoli i wycedziłem:
    - Nie znam tego słowa. A żeby ci się nie nudziło, nauczysz się jeszcze dwóch moich nowych sonat. Na pamięć.

    Rzuciwszy wyrok, udałem się spokojnym krokiem do swoich papierów. Reszta zespołu udawała, że nic się nie stało. Wiedziałem jednak, że przekażą jej po próbie to, co powinna usłyszeć: że niewykonanie polecenia oznacza pożegnanie z orkiestrą. A z pewnością dla tak ambitnej dziewczyny nie jest to alternatywą. W końcu moja orkiestra była najlepszą w kraju.

    Kiedy pod koniec tygodnia sprawdzałem jej przygotowanie, drżała ze strachu. Wielki stos nut leżał obok w teczce, a smukłe palce wygrywały moje sonaty. Nonszalancko rozparty na krześle podziwiałem bez cienia skrępowania jej sylwetkę. Pod czarną bluzką kołysały się w rytm muzyki nieopięte stanikiem pełne piersi. Sutki prężyły się pod materiałem – ze strachu, a może z zimna? Dopasowane spodnie okrywały jej zgrabne uda. Rumieniła się pod moim wzrokiem, ale nie pomyliła ani jednej nuty. Doceniłem jej profesjonalizm.

    Teraz miałem pewność, że będzie najlepszymi skrzypcami w orkiestrze. Tak miękki materiał w moich zręcznych rękach będzie plastyczny niczym glina... Zatrzymując spojrzenie w rowku między piersiami, pomyślałem nieco abstrakcyjnie, że formowanie tej gliny warto zacząć od ugniatania...
    łapie chwile ulotne jak ulotka...
  • Pawełxxx
    Ocieracz
    • Feb 2009
    • 106

    #2
    cantabile - śpiewnie
    staccato - „stukająco”, rytmicznie
    presto - spiesznie
    mezzoforte - średnio głośno
    moderato - umiarkowanie
    adagio - wolno; także część sonaty


    Znakomite prognozy na seks z nową skrzypaczką dodały skrzydeł mej obumierającej wenie twórczej. Więcej pięciolinii trafiało teraz do teczki, niż do pieca. Zegar wesoło akompaniował stalówce szeleszczącej po papierze. Nawet zielony dywan nie był w stanie zepsuć mi humoru – chociaż biegałem po nim co chwila, by sięgnąć klawiszy pianina i odegrać pojedyncze akordy, bądź całe fragmenty koncertu.

    Nadchodziła zima i trwał tymczasowy zastój w muzycznym interesie. Świąteczne koncerty dopiero się zaczynały, więc mieliśmy czas na próby. Nowi członkowie grupy aklimatyzowali się szybko. Tym razem nie musiałem nawet udawać srogiego. Reszta orkiestry natychmiast przekazała im podstawowe przykazania i, jak przypuszczam, także sporo plotek o moim wybuchowym usposobieniu. Mało mnie to obchodziło. Liczył się posłuch i jakość muzyki - nie sympatia.

    Co do skrzypaczki – w końcu poznałem jej imię: Kamilla. Zabawnie, ktoś z zespołu zasugerował, że miało być Kamila, ale organista był pijany. Ale nadawało jej odrobinę ponętnej egzotyki. Kamilla – samo imię brzmiało jak muzyka...

    Grała świetnie, ogromny talent sprawiał, że byłem w stanie wybaczyć jej zachowanie przerażonego dziecka. Jednak w jej wzroku, wlepionym we mnie wiernie, po każdej próbie było mniej i mniej strachu, pojawiła się za to jakaś psia uległość i prośba. Zamierzałem wykorzystać tę poddańczość, a że nie byłem specjalistą od młodych niewiniątek, postanowiłem działać ostrożnie.

    Niezmiernie przydatną okazała się w tej sytuacji moja sopranistka „z wielkim cycem”. Jak już wspomniałem, lubiła dużo mówić. Któregoś chłodnego wieczoru, gdy leżeliśmy znużeni ostrym seksem (lubiła, kiedy wiązałem jej nadgarstki i pieprzyłem brutalnie w akompaniamencie cantabila jęków), przejechała mi czerwonymi paznokciami po piersiach i rzekła z uśmiechem:
    - Ja to mam szczęście... niektóre dziewczyny z orkiestry dałyby się pokroić za noc z tobą, maestro...
    - Na przykład, które? – spytałem, siląc się na obojętność. Czyżby?...
    - Och, nie udawaj, że nie zauważyłeś... – była zachwycona, mogąc podzielić się ze mną plotkami. - Ta mała, puszczalska flecistka... Albo nowa skrzypaczka – patrzy na ciebie niczym pies na kość!
    - Tak myślisz? – w nagrodę za wieści pogładziłem ją po głowie. Była uradowana jak małe dziecko.
    - To oczywiste! Gdybyś tylko miał ochotę... – uśmiechnęła się filuternie.
    - Teraz mam ochotę tylko na jedno – mruknąłem to, co chciała usłyszeć i przewróciłem ją na wznak. Wielkie piersi zafalowały.
    - Maestro... – szepnęła rozanielona, a jej oczy zamgliły się w poczuciu nadchodzącej rozkoszy. Rozbawił mnie ten obrazek - perwersyjna czterdziestka grająca wstydliwą dziewicę – ale wszedłem w tę grę. Trzeba umieć korzystać z tego, co los daje na tacy...

    Na następnej próbie oznajmiłem, że Kamilla dostanie partię solową w moim nowym koncercie, a w związku z tym ma zostać po ćwiczeniach na konsultację. W grupie rozległ się szmer, nikt nie grał jeszcze tak szybko po wcieleniu do orkiestry solowego występu. Jednak nie byli bardzo zdziwieni – mieli świadomość, że Kamilla jest dobra. Tylko parę osób odgadło mój prawdziwy cel. Sopranistka, do tej pory cała w uśmiechach, spojrzała na mnie oburzona. Była nadęta do końca próby i wyszła bez słowa. Nie było mi specjalnie żal.

    Czekałem, aż wszyscy wyjdą, ze wzrokiem utkwionym w partyturach. Nie czytałem jednak, nasłuchiwałem. Drzwi trzasnęły ostatni raz i po chwili do mych uszu dobiegły dźwięki kroków z ulubionego miejsca Kamilli - na podeście. Staccato jej obcasów rozległo się echem w pustym pomieszczeniu.

    Uniosłem głowę. Z trudem przyszła mi zmiana zimnego, surowego spojrzenia, używanego na próbach, na życzliwy i łaskawy wzrok mistrza chwalącego ucznia.
    - Tak, maestro? – jej głos już nie był tak drżący, jak kiedyś, ale ciągle na granicy słyszalności. „Czy, jak się przestraszy, wydaje infradźwięki?” - przemknęła mi przez głowę głupia myśl.
    - Będziesz grała istotną partię w drugiej i trzeciej części koncertu. Pierwsza część będzie w stylu klasycznym, ale w pozostałych chcę wprowadzić nieco awangardy. Wiem, że pisałaś kiedyś utwory. Chcę, abyś wspólnie ze mną napisała coś, co będzie idealnie współgrało z tobą samą – pochłonęła mnie na chwilę wspaniała myśl – chcę, żebyś zawarła siebie w nutach, zamknęła w pięciolinii i wlała to w uszy widowni. Nie napiszę tego sam. Dlatego potrzebuję twojej pomocy.

    Patrzyła na mnie okrągłymi oczami. Nie mogła uwierzyć. W jej spojrzeniu walczyły: wstyd i radość, wahanie i pragnienie. Doszedłem do wniosku, że moja sopranistka miała rację – tutaj faktycznie było coś na rzeczy. W myślach poklepałem siebie po plecach. To był dobry ruch. Zaciągnięcie jej do łóżka będzie łatwiejsze, niż myślałem. Oczami wyobraźni widziałem dwie głowy pochylone nad partyturą, moją dłoń na jej udzie i... „Nie wolno się zagalopować” – upomniałem się. Milczenie trwało trochę za długo.

    - Więc jak będzie, zgadasz się? – przywołałem i ją i siebie do rzeczywistości.
    - Ja... nie wiem czy dam radę – szepnęła, ale dodała natychmiast, widząc moje zniecierpliwienie – ale spróbuję! Chcę, bardzo chcę!
    Gorący ton wywołał lekki uśmiech na mojej twarzy. Drobne dłonie zacisnęła w piąstki z emocji. Piersi drżały w rytm szybkiego oddechu. Wyglądała tak dziecięco, że przez chwilę pomyślałem o prokuraturze. Ale przecież w papierach stało jak byk: 19. Więc 1:0 dla mnie. To dziewczę samo właziło mi w łapy.

    Ustaliliśmy datę: po sobotniej próbie mieliśmy razem udać się do mnie. Potem Kamilla uciekła, by jak sądzę, w samotności rozkoszować się perspektywą wspólnych godzin ze mną.

    Tego wieczoru pisane szło mi jak z płatka. Mając w głowie obraz jej smukłego ciała, które obnażałem wyobraźnią, układając w wyzywające pozy, przelewałem na papier moje pragnienie. Jej sylwetka zamieniała się czasem w miękkie kontury skrzypiec i wtedy rzucałem w ogrodzenie z pięciolinii czarne owieczki nut - do jej solo.

    Czas do soboty ciągnął mi się straszliwie. Zegar bojaźliwie chował się za przyciskiem do papieru, nie chcąc być ofiarą mojego gniewu. Ewa dzwoniła do mnie z wymówkami. Nie miałem zamiaru odbierać. Miała dla siebie całą skrzynkę automatycznej poczty. Wystarczy. I tak wróci do mnie na pierwsze skinienie. Gosposia sprzątnęła w piątek mieszkanie. Śledziłem jej ruchy obłąkańczym spojrzeniem – miało być idealnie. Mój gość wyglądał na perfekcjonistkę w każdym calu. Jej oczy mówiły mi co prawda o niezachwianym przywiązaniu do swojego mistrza, ale wolałem nie ryzykować.

    Przećwiczyłem też swoje najlepsze drinki. W mieszaniu dobrych trunków byłem równie dobry jak w muzyce. W końcu to to samo: wszystko polega na odpowiednim dobraniu proporcji: trochę chłodu mięty i lodu, szczypta pieprzu dla pikanterii, słodycz malin i pomarańczy, tu i ówdzie nutka cytryny orzeźwiała niczym krople deszczu. Dobrze wymieszać, ozdobić parasolką i podawać rozgrzanej publiczności. Czy materiałem był alkohol, czy dźwięki, byłem nie do pobicia.

    W końcu nadszedł dzień. Spodziewałem się wiktorii. Uwodzicielem jestem niezłym, ale miałem do czynienia z nieśmiałym dziewczęciem. Trzeba było wytoczyć najcięższy arsenał. Ubrałem się gustownie, zaczesałem półdługie włosy do tyłu. Lśniące tu i ówdzie w ciemnej czuprynie srebrne nitki dodawały mi powagi. Drogie perfumy uzupełniły obraz ekscentrycznego, cynicznego artysty, trochę próżnego kobieciarza, być może ukrytego romantyka? Musiałem wyglądać bez przesady, tak... moderato. Zadziwiające, ile może mówić wygląd. I jak bardzo może zwodzić...

    Na próbie byłem równie surowy jak zawsze. To, że czekał mnie upojny wieczór z młodym ciałem, nie usprawiedliwiał pobłażania. Ćwiczyli już pierwszą część koncertu. Grali poprawnie, tylko jedna osoba nie mogła się skupić... Dzisiaj mogłem jej jednak wybaczyć.

    Na koniec wszyscy się ociągali z wyjściem. Czyżby czekali na scenę pokazowego seksu? Powinniśmy niczym cyrkowe pieski kopulować na ich oczach? Nieważne. Nie obchodziło mnie to teraz. Cierpliwie czekałem, nawet nie rzuciwszy okiem w kierunku, w którym najbardziej mnie ciągnęło. Wreszcie wyszli. Spojrzałem na moją powabną skrzypaczkę. Z futerałem w dłoni podeszła do pulpitu.

    - Idziemy? – szepnęła. Głęboki rumieniec wykwitł na jej policzkach. To, że odezwała się nie pytana, było u niej niezwykłą śmiałością. To dobrze. Będzie łatwiej.
    - Proszę ze mną – powiedziałem, szarmancko podając jej ramię. Zawahała się przez chwilę, ale posłusznie ujęła moją rękę. Poczułem przy tym, jak przeszył ją dreszcz emocji. „Ta mała poważnie się we mnie zadurzyła” – pomyślałem - bez zdziwienia. Byłem przyzwyczajony do stad wielbicielek w całorocznej rui. Cóż, mówią, że kobiety kochają zimnych drani. Byłem tego najlepszym dowodem.

    Gdy wyszliśmy z budynku, po kilku krokach zaczęła się rozglądać.
    - Gdzie stoi twój samochód, maestro?
    - Nie posiadam. Podróżuję pieszo – uśmiechnąłem się. W sumie nie pomyślałem o tym – dziewczynom w jej wieku podobno imponowało się teraz dobrą furą. Ale to nie było w moim stylu. Nigdy do tej pory nie musiałem wspomagać mojego przyciągania pieniędzmi. Kobiety lepiły się do mnie, jak muchy do miodu, mimo, że czasem w roztargnieniu nosiłem skarpety w różnych kolorach.
    Jeśli wydawała się lekko zdziwiona tym, że facet zarabiający masę pieniędzy za każdy utwór nie ma samochodu, nie okazała tego.

    W milczeniu i w chłodzie grudniowego wieczoru doszliśmy do mojej kamienicy. Otworzyłem drzwi mieszkania i, zapalając światła, puściłem ją przodem, pozwalając podziwiać stylowe wnętrze. Rozglądała się, ściągając płaszcz, wyraźnie zafascynowana. Wydałem fortunę na ciężkie, ciemne meble, regały biblioteczne na zamówienie, ciągnące się aż po sufit i niemieckie, wiekowe pianino Bechsteina.

    Oprowadziłem ją po mieszkaniu. Podobało jej się absolutnie wszystko, od alabastrowego kominka mojego projektu po przycisk do papieru ze szkliwa wulkanicznego z Meksyku. Zaproponowałem jej drinka – z ciekawością dziecka przyglądała się procesowi mieszania. Wypiliśmy po jednym, niemal bez słów. Z drugim w ręku zaprowadziłem ją do gabinetu, gdzie przy masywnym biurku stały już dwa krzesła i czyste kilometry pięciolinii. Zaczęliśmy pracę.
    - Chcę, żeby to było twoje. Żeby tam były twoje marzenia, obawy, radości, smutki, twoje... pragnienia – mówiłem przyciszonym tonem, jednym z zestawu moich najbardziej zmysłowych. Chciałem ją mieć. – Chcę, żeby twoje skrzypce się śmiały, a smyczek płakał krwawymi łzami. Żeby melodia drżała ze wzruszenia i gięła się od żądzy. Z moją pomocą przelejesz siebie na papier. – Byłem władczy. Moje słowa były rozkazem. Ona miała go wypełnić. Nauczyła się już, jak to robić w muzyce. Dzisiaj nauczę ją robić to też w łóżku.

    Nie odrywała ode mnie wzroku. Drżała lekko. Miałem wrażenie, że sama moja bliskość, to, że nasze kolana się stykały, wytrącało ją kompletnie z równowagi. Odsunąłem się lekko: mój główny cel nie mógł zupełnie odciągać mnie od pracy. Dałem jej do ręki pióro i siadłem przy pianinie, grając partie kolejnych instrumentów, przerywając, by wyjaśnić jej tempo i charakter.

    Nie była to maestria. Orkiestra miała być tylko tłem dla jej talentu. Chwytała w lot i zachwycała się każdym akordem. Prosiłem ją, by pisała – teraz, już. Żeby chwytała to, co słyszy. Dla większości ludzi było to niewykonalne. Ale wiedziałem, że ona umie. Że wie. Ignoranci nazywają to słuchem absolutnym. To nie jest słuch absolutny. To są wszystkie zmysły, połączone sercem i duszą. Zamieniasz ciało w melodię. Zamieniasz w melodię miłość, gniew, drogę tramwajem do pracy i wieczorną herbatę. Zamieniasz prezenty urodzinowe, rachunki za prąd, pocałunki i orgazmy. To nie jest słuch.

    I ona faktycznie wiedziała. Pisała. Siadłem obok, zadawałem pytania. Poprawiałem. Znowu pisała. Już nie była nieśmiała ani cicha. Bił od niej entuzjazm i na przemian wszystkie uczucia, jakie zawierała w nutach. Patrzyłem z podziwem. Nigdy nie wydawała mi się taka piękna. Nie wiedziałem też, że potrafi tak pisać. Ale silniejsze od podziwu były moje żądze. Pochylałem się nad kartką coraz bliżej jej głowy, mój oddech pieścił jej szyję, ucho. Próbowała nie zwracać uwagi, ale pióro raz i drugi zadrżało jej w dłoni, zalewając nutę kleksem.

    - Wiesz, o czym myślę, patrząc na twoje nuty? – szepnąłem.
    - Jak daleko mi do ciebie, mistrzu? – Kamilla usiłowała zażartować.
    - Jak daleko im do twojego piękna... – już nie było odwrotu. Już wiedziała, że nie jest mi obojętna. Jak zareaguje? Czekałem w napięciu. Z kobietami nigdy nic nie wiadomo. Usta jej zadrżały.
    - Na pewno spotkałeś już wiele piękniejszych kobiet... – Czy słyszałem delikatną wymówka w jej głosie? No tak, dotarły do niej plotki o podbojach.
    - Nic mi o tym nie wiadomo. Ale na pewno wiesz lepiej. – Uśmiechnąłem się. Powoli, nic na siłę. – Wiem jedno. Żadna z nich nie sprawiła, że tak oszalałem – taaak, teraz trochę tego, co tygryski lubią najbardziej. Lep na kobiety.

    Myślałem, że to niemożliwe, ale zarumieniła się jeszcze bardziej.
    - Ten koncert jest pisany dla ciebie. Tylko dla ciebie – powtórzyłem z naciskiem.
    - Mistrzu, ja... – jej głos był tak cichy i drżący, że w rozpaczy przycisnąłem usta do jej ust. Jeszcze parę słów tym głosikiem, a zacznę krzyczeć!

    Dziewczyna zesztywniała. Miękko poruszyłem ustami, delikatnie otaczając ją ramieniem. Po chwili jakby osłabła, osuwając się w moje objęcia. Poddała się, rozchylając wargi. Pieściłem je powoli, nie chcąc jej płoszyć. Stopniowo rozluźniała się, oddając pocałunki. Jej usta były tak cudownie miękkie... Zanurzyłem dłoń w jej włosach. Drżała niczym struna skrzypiec, a moje dłonie były smyczkiem. Rozpalała się powoli. Całowałem ją coraz bardziej namiętnie. Wsunąłem język między rozchylone wargi, przejechałem nim po drobnych ząbkach, bo po chwili spleść go z jej językiem w wirującym tańcu...

    Objąłem ją mocniej, przysuwając się blisko. Chyba nie miała siły protestować. Była moja. Czułem to. Przesunąłem dłonią wzdłuż jej kręgosłupa, wzbudzając kolejny dreszcz. Westchnęła, gdy oderwałem od niej usta, by nabrać tchu. Po chwili znów, spragniony, przywarłem do jej warg. Jej ciało stało się gorące, oddech przyspieszył, czułem gwałtowne staccato jej serca. Moje dłonie tańczyły wolne adagio po jej ciele.

    Przesunąłem wargi w dół po jej szyi, czułem galopujące tętno. Potem na płatek ucha. Przygryzłem go lekko. Jęknęła cicho. Nieporadnie gładziła mnie po karku, wplatała palce we włosy. Gładziłem jej biodro, udo. Mój język zostawiał ślady na gładkiej skórze. Czułem rosnącą sztywność w spodniach, emocje nie były tylko jej udziałem.

    Znów zamknąłem jej usta swoimi, nie dając szans na sprzeciw i objąłem dłonią jej pierś. Nie poczułem stanika. Serce podskoczyło mi radośnie. Chóry gregoriańskie w mojej głowie wyśpiewywały triumfalny hymn. Przerwała pocałunek i jęknęła, odrzucając w tył głowę. Pieściłem miękką półkulę, potem sutek. Był drobny i twardy, niemal tak twardy, jak mój mały. Nie była w stanie przez chwilę mnie całować, zaciskając ręce na moich włosach tylko chłonęła pieszczotę, oddychając ciężko. Moje wargi znów znalazły się na jej szyi... Żadnego protestu, wzdychała jedynie z zamkniętymi powiekami.

    Byłem cholernie podniecony i zniecierpliwiony lekko. Długo na to czekałem. Opuściłem dłoń na jej udo i masowałem, coraz bliżej i bliżej miejsca, które interesowało mnie najbardziej. Jej ciężki oddech brzmiał w moich uszach jak najpiękniejsza muzyka. W końcu dosiągłem dłonią jej łona. Położyłem dłoń na jej wzgórku. Była taka gorąca! Jęknęła cicho, odruchowo podając biodra do przodu. Skorzystałem z tego, zanurzając dłoń głębiej i masując jej kobiecość przez materiał. Drugą ręką rozchyliłem jej uda, ułatwiając sobie dostęp.

    Przywarłem do jej ust. Wsunąłem język głęboko, intensyfikując pieszczoty jej łona. Jęknęła mi prosto w usta, wtłaczając w płuca falę gorącego oddechu. Po chwili jednak oderwała się ode mnie i szepnęła cicho:
    - Nie... – nie zważałem na to: one już tak mają, muszą trochę się bronić, żeby nie wyglądać na łatwe. Ale ona powtórzyła:
    - Proszę, nie, nie mogę... – i zaczęła mnie odpychać, łagodnie, ale stanowczo.

    To już była przesada. Próbując ukryć irytację i erekcję jednocześnie, spytałem:
    - Co się stało? Robię coś nie tak? – okazując troskę o jej delikatność i cnotę (bla, bla...).
    - Nie, ja po prostu nie mogę. – Poczerwieniała jak burak i ciasno zsunęła uda, próbując udawać, że nic się nie stało.
    - Nie chcę cię skrzywdzić... – szepnąłem, dotykając jej policzka. Może uda mi się ją przekonać.
    - Wiem, ale ja nie... przepraszam... – mówiła pospiesznie, zrywając się z miejsca. Z głową wtuloną w ramiona pobiegła do holu. Poszedłem za nią.

    Z zawstydzeniem i błędnym wzrokiem próbowała zapiąć na sobie mój płaszcz. Podszedłem i podałem jej właściwy. Drgnęła pod moim dotykiem. Cały strach nagle wrócił. Chwyciła futerał ze skrzypcami i otworzyła drzwi. W progu obróciła się i spojrzeniem błagając o przebaczenie powiedziała:
    - Ja... przepraszam. Chcę tego, ale nie mogę... Nie mogę! – ostatnie zdanie prawie wykrzyknęła. Odwróciła się i uciekła. Pozostał po niej jedynie słodki zapach perfum, wspomnienie dotyku warg i mój zawiedziony, opadający powoli penis.

    Zamknąłem drzwi. Byłem wściekły. Choć nie wiedziałem, czy jestem bardziej wkurzony, czy zaskoczony. Nigdy nie zdarzyło mi się jeszcze, by kobieta wycofała się na tym etapie. „Może jestem zbyt pewny siebie?” – zastanawiałem się, dopijając drinka. Najpierw swojego, potem jej. Potem jeszcze inne. Ale byłem niemal pewien, że trafiłem na lilijkę cnoty. Czyżby żaden przede mną nie był chętny na te skarby? W moim umyśle pojawił się zarys jej warg i piersi. Westchnąłem niczym stary romantyk do księżyca. Tyle, że byłem starym cynikiem, a mój księżyc był raczej dwoma półksiężycami, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi... Ale trudno, będą inne szanse. Nie zamierzałem się poddać. Nie wiem, czy chodziło mi bardziej o to, by posiąść ciało Kamilli, czy udowodnić sobie, że potrafię... Nieważne...

    W gabinecie zegar powoli wysunął się zza wazonu i wrócił na dawne miejsce. Burza minęła bokiem.
    łapie chwile ulotne jak ulotka...

    Skomentuj

    • Pawełxxx
      Ocieracz
      • Feb 2009
      • 106

      #3
      largo – szeroko
      andante – w rytmie marszu, kroku
      vivo - żywo
      gravo – ciężko
      presto - spiesznie
      pianissimo – bardzo cicho


      Kolejne próby orkiestry były udręką. Nie byłem jednak w tym osamotniony. Kamilla też nie mogła skupić się na grze i pisaniu. Uleciała z niej cała melodia. Żałowałem, że nie udało mi się jej zdobyć, ale bodajże większy żal wzbudzał we mnie fakt, że zgasła jak motyl po pierwszych chłodach.

      Moja złość trwała zadziwiająco krótko, jej miejsce zastąpiła nutka melancholii. Kamilla nadal przychodziła do mnie po próbach, ale już nie szło nam tak dobrze. Ja pisać nie mogłem wcale, ona – co budziło we mnie największy podziw – choć z bladą twarzą, wciąż znaczyła pięciolinie nutami. Ale to nie była ta sama dziewczyna, co wcześniej. Z melodii sączył się ławicą mgieł smutek i chyba odrobina zawodu, nutki łkały wraz z chmurami za oknem. Jej nastrój idealnie komponował się z pogodą, oddalając jednocześnie ode mnie, a każdy wypływający spod stalówki klucz wiolinowy zamykał mi drogę do niej.

      Nie próbowałem znów jej uwieść. Byłem wstrząśnięty zmianą, jaka się w niej dokonała po tym, co się wydarzyło. Nie sądziłem, że tak zareaguje. Spodziewałem się chłodu, gniewu, wyrzutu, może wzgardy. Mógłbym to zignorować lub odpowiedzieć tym samym, ale ten cichy smutek... Miałem związane ręce. Traktowałem ją z dystansem, ale troskliwie. Nie łajałem jej na próbach, choć myliła się teraz częściej niż inni.

      Smyczek buntował się w jej dłoni i znienacka przejeżdżał piskliwie po strunach, wywołując dreszcz u całej grupy. Melodia załamywała się, fałszywe, połamane nuty wysnuwały się spod palców mojej genialnej skrzypaczki.

      Czułem się winny. Po próbie uwiedzenia dorosłej kobiety! Myślałem o tym i kręciłem głową z niedowierzaniem. Kiedy wychodziła z mojego mieszkania, patrzyłem długo na nuty spisane jej ręką. Tak bardzo się zmieniła. Już nie drżała w mojej obecności. Strach i nieśmiałość zastąpił w jej zachowaniu absolutny dystans i smutek. Jej mistrz okazał się tylko płytkim samcem.

      O dziwo, nie szukałem ukojenia w cieple innych. Zresztą lubieżna sopranistka ani myślała się do mnie zbliżać. Pojęła, co się stało i często patrzyła na mnie z szyderczym uśmiechem. Kobiety! Jak jesteś na szczycie, dadzą kompletnie wszystko - o wdziękach nawet nie wspominam – by uszczknąć choć trochę z twojej glorii i pieniędzy. Kiedy spadasz na dno, z miną niewiniątka przydepczą cię jeszcze obcasikiem i pójdą dalej, szukać innych naiwnych.

      Wyznam szczerze, że miałem do nich określony stosunek – a może raczej stosunki. Wiele stosunków. Niegdyś kobietę ogólnie mogłem mglisto zdefiniować jako kawał skóry wokół dupy. Z kolei w ich stosunku do mnie dominowały dwie tendencje: żądzy lub gniewu. Czasem nawet obie na raz. Nie miałem potrzeby zastanawiać się nad resztą. A tu...! Jakim sposobem ta małolata tak wytrąciła mnie z równowagi? I ta jej depresja. Przecież nawet nie zdążyłem jej wykorzystać! Nie to, że nie chciałem... Pierwszy raz w życiu nie wiedziałem, co zrobić z kobietą.

      Nawet mój przeklęty zegar bezradnie rozkładał wskazówki.

      Doszedłem wreszcie do wniosku, że jeśli nie wyszło nie fair, trzeba spróbować grać czysto. Inaczej stracę świetną skrzypaczkę. Strata potencjalnej kochanki mniej by mnie zabolała – kobiet miałem na pęczki - ale taki talent... Na sobotniej próbie zjawiłem się z niezłomną decyzją okazania skruchy.

      Jak zwykle czekałem na Kamillę. Ubierała się, nie patrząc na mnie. Zauważyłem jej podkrążone oczy i bladą skórę. Szczupłe dłonie stały się niemal przezroczyste. Stałem bez ruchu. Nagle zabrakło mi słów. Mnie, cholera! Podenerwowany przeczesałem niezręcznie ręką włosy. Ten uwodzicielski gest zwykle dodawał mi odwagi i działał na kobiety. Czułem jednak, że teraz wypadłem jak uczniak wezwany pod tablicę. Więc tak bardzo ją zraniłem? Jestem aż tak ślepy?...

      Poczułem nagle, że tyle chcę jej powiedzieć... i milczałem. Dziewczyna wolno owijała szyję czarnym szalem niczym żałobnym kirem. Zacisnąłem pięści w bezsilnym gniewie na samego siebie. Odwróciłem się gwałtownie, myśląc, że będzie mi łatwiej bez patrzenia na nią. Miałem ochotę jednocześnie ją całować i wytargać za te długie włosy. Wściekły, spojrzeniem wodziłem po sali.

      Mój wzrok padł na pianino. „Nie mogę mówić, to zagram” – zakołatała mi w głowie nieco rozpaczliwa myśl. Ręce mi się trzęsły gdy ostrożnie uchylałem klapę klawiatury. Wszelkie instrumenty były dla mnie cudami inżynierii i, niezależnie od stopnia mojego zidiocenia, miałem dla nich najwyższy szacunek. Usłyszałem, jak Kamilla obraca się. Czułem jej wzrok na plecach.

      Już kładłem dłonie na klawiaturze. Pierwsze akordy spłynęły z moich palców. Trudno mi powiedzieć, co grałem. Myślę, że sam tego nie wiedziałem. Czasem zdarzało mi się tak tworzyć: siadając i płynąc na pięcioliniach niczym na tęczy, by wylądować na garncu złota, którym był nowy utwór. Takie dni były rzadkie i uważałem je za szczyt szczęścia dla kompozytora.

      To nie była żadna ze znanych mi form muzycznych. Improwizowałem. Chciałem opisać dziewczynie, stojącej bez ruchu za moimi plecami, co czuję. Ale musiałem zacząć od początku.

      Largo, zimnymi i ostrymi dźwiękami opisałem starego, pewnego siebie cynika. Nakrapiałem go kropelkami złocistych, miękkich nutek symbolizujących te jasne dni i uśmiechy kobiet w moim życiu. Zmysłowe akordy oddały ich ciężkie biusty i słodkie jęki. Głuche i twarde szramy basów cięły te obrazy pustką, jaka mnie wypełniała.

      I potem pojawiła się ona. Znów ta sama historia? Jednak nie. Spróbowałem nieudolnie oddać melodię jej ciała i słodycz warg. Trelami górnych oktaw ukazać jej nieśmiałość i obawę. Jej niewinność. Nie umiałem. Tak samo jak nie umiałem ukazać moich ubłoconych butów, z jakimi śmiało, andante wtargnąłem w jej kwiecisty, naiwny światek. Usłyszała za to dobrze skrzypiącą gorycz mojej porażki, vivo szarpiącego gniewu i coś u mnie niezwykłego – palące gravo wstydu.

      Chciałem się usprawiedliwić. Moje dłonie zaczęły tłumaczyć się długą, smętną falą tonów. Przekopywałem się przez stosy połamanych nut, potykając się o wklęsłe brzuszki i urwane chorągiewki. Stada bemoli okraszały moje wyjaśnienia. Pokazałem jej, jak płacze mi deszcz za oknem i zawodzi wiatr. Jak rozpaczliwie piszczą polana w moim kominku, dręczone żarem – jak moje serce. Starałem się powiedzieć jej każdą półnutą, ósemką i ćwierćnutą, jaką pokutę odbyłem.

      Nagle moje serce zbuntowało się od nadmiaru emocji. Silne ukłucie w okolicy mostka ucięło mi melodię gwałtownym zgrzytem. Wybuchła we mnie gwałtowna etiuda cierpienia. Zesztywniałem na chwilę, ogarnięty najbardziej pierwotnym strachem żywej istoty. Czyżby ten cholerny znachor miał rację? Bunt ogarnął moją duszę. Nie teraz! Za wcześnie jeszcze, tyle jeszcze muszę powiedzieć...

      Serce zdało się być posłuszne desperackim myślom. Ucichło. Ból odszedł, pozostawiając po sobie ledwie echa upiornego zgiełku. Moje palce same spadły na klawisze i pięły się po nich jak po szczeblach, opisując presto tę chwilę bólu i lęku.

      Dolewałem składniki do melodii, jak do drinków. Bo przecież to to samo... jeszcze trochę goryczy samotnych nocy, słone krople łez, kwaskowaty gniew i szczypta słodyczy nadziei...

      Skończyłem pianissimo, niemal niesłyszalnymi nutami, ogarnięty nagłym wstydem. Powiedziałem jej melodią więcej, niż chciałem. Mało tego - więcej, niż sam wiedziałem. Już dawno nie czułem takiego zdumienia własnymi reakcjami. Kiedy ta dziewczyna tak mi zawróciła w głowie? Z tym jej głosem!

      Siedziałem zgarbiony na okrągłym stołku, patrząc bezmyślnie w klawisze. Na chwilę straciłem poczucie rzeczywistości. Wylałem całe wnętrze na lśniący lakier pianina i nie miałem już nic do oddania. Czy ona teraz odejdzie?

      Nagle poczułem jej dłoń na ramieniu. Drgnąłem. Nawet nie słyszałem, kiedy podeszła tak blisko. Zesztywniałem. Długą chwilę ciszy przerwał jej głos.
      - Chodźmy już, maestro.
      Te słowa sprowadziły mnie do realnego świata. Czy się myliłem, czy w jej tonie zabrzmiała dawna słodycz? Jej głos był po raz pierwszy muzyką dla mych uszu.

      Powstrzymując westchnienie wstałem. Czułem przemożny wstyd. Żaden facet nie lubi się przyznawać do słabości. Unikałem jej wzroku, idąc po płaszcz. Gdy się ubierałem, czekała przy drzwiach. Nie zamieniliśmy ani jednego słowa, ani jednego spojrzenia. Ale, gdy wyszliśmy z budynku, ujęła nieśmiało moje ramię. Po raz pierwszy od feralnego wieczoru.

      Aż zatrzymałem się z wrażenia. Spojrzałem na drobne palce niemal świecące w półmroku na tle czarnego materiału rękawa. Nie miałem śmiałości niczego powiedzieć. Ale moje głupie serce przypomniało sobie jakąś radosną melodię i śpiewało fałszywie całą drogę do domu. Kamilla i ja – milczeliśmy.

      Następne spędzone z nią godziny były kojącym okładem na moją skołataną głowę. Powoli sącząc mlecznego drinka z amaretto (słodycz migdałów idealnie oddawała mój nastrój, a ziarenka kawy nutkę goryczy w sercu) przypominaliśmy sobie, jak się tworzy Muzykę. Ale nie muzykę. Muzykę – przez duże „M”. Ona pisała, ja wciąż byłem pusty. Chciałem ją poprosić, żeby wlała we mnie trochę swojej melodii, ale nie miałem odwagi.

      Chłonąłem za to jej obecność każdą komórką ciała. Każdy jej półuśmiech łykałem jak pigułkę, każdy wdzięczny ruch głowy śledziłem wzrokiem. Mój zegar dosłownie wpychał się na pięciolinie i tykał tak radośnie, że momentami gubił rytm. Kominek entuzjastycznie strzelał iskrami, powodując, że Kamilla podskakiwała ze strachu na krześle i rumieniła się za każdym razem.

      Nawet pianino grało piękniej. I jak tu ufać martwym przedmiotom? Wystarczy, że mnie odepchnęła, a całe moje mieszkanie leżało u jej stóp i lizało je niczym wielki pies. Na szczęście – jeszcze nie śmierdziało jak niektóre psy. Może ktoś gdzieś uznał, że zasłużyłem na nauczkę? Mój bunt topniał jednak jak kostka lodu w ciepłym drinku za każdym razem, gdy patrzyłem na jej twarz, jakby pojaśniałą.

      Chciałem jej coś powiedzieć i wreszcie mogłem. Wyciągnąłem rękę i nakryłem jej leżącą na blacie dłoń własną – szybko, w obawie, że zabierze mi ją, jak zabrała mi muzykę duszy. Zdrętwiała cała. Popatrzyliśmy sobie w oczy – znów, po długiej przerwie.
      - Przepraszam – powiedziałem nieco chrapliwym głosem.
      Jedyną odpowiedzią był nieśmiały uśmiech. Chwilę potem znów skłoniła głowę ku partyturze. Ale ten uśmiech oblany był miodem i orzechami, a mnie zakręciło się w głowie od ulgi i nadziei. Skrzypaczki nie straciłem na pewno. Czy zyskałem kobietę?
      łapie chwile ulotne jak ulotka...

      Skomentuj

      • Pawełxxx
        Ocieracz
        • Feb 2009
        • 106

        #4
        Od tamtego dnia spędzaliśmy razem wiele czasu. Pisałem razem z nią, jak dawniej. Zapraszałem ją do siebie niemal codziennie. Kiedy nie mieliśmy weny twórczej, czytaliśmy książki, robiliśmy drinki, oglądaliśmy kolekcję moich filmów, graliśmy nasze ulubione utwory.

        Rozmawialiśmy o wszystkim. Z miłym zaskoczeniem odkryłem, że jej wiedza nie kończyła się na świetnej muzycznej edukacji. Pomimo różnicy wieku, która nas dzieliła, mogłem z nią dywagować o wszystkim. Lubiłem prowokować ją do dyskusji politycznej. Jakakolwiek uwaga o korupcji, aferach i złodziejstwie rozpalała płomień buntu w jej duszy. Zaciskała dłonie na poręczach fotela i potrząsała z oburzeniem głową. Z rozkoszą chłonąłem obraz jej zarumienionych policzków, pociemniałych z gniewu oczu. Niestety, zawsze z daleka.

        Kamilla nie okazywała żadnej chęci do innego zbliżenia, niż umysłowe. Więc trzymałem łapy przy sobie. W chwilach zamyślenia w jej oczach pojawiał się dziwny wyraz, ale, nauczony doświadczeniem, nie próbowałem pochopnie oceniać jej uczuć. Zrozumiałem, że po tylu latach kariery playboya nie mam pojęcia o kobietach. Ale – jak pocieszałem się dość rozpaczliwie – znałem się chociaż na cyckach.

        Nocami marzyłem o jej ciele. I nie, nie miałem ochoty jej wziąć na pianinie. Wiem, kompozytor i skrzypaczka... Nie jestem romantykiem. Cenię sobie entuzjazm w seksie, ale bez przesady. Umiem trzymać na smyczy swojego małego. Można to uznać za rutyniarstwo starego lovelasa, ale prawdą jest, że nic tak nie cieszy jak piękne, spragnione ciało w rozgrzanej, satynowej pościeli. I nie mówię tu o tym ohydnym, śliskim i zimnym atłasie, tylko o lśniących, delikatnie gładzonych włóknach bawełny. Lubiący dobry sen wiedzą, o czym mówię.

        Wyimaginowane ciało Kamilli, rozkoszne jęki, gdy w snach nurzałem się w jej gorącu sprawiały, że nie raz budziłem się w nocy zlany potem, z pulsującą sztywnością pod kołdrą. Mój penis przestał być moim przyjacielem i dobrym kompanem zabawy. Stał się wrogiem, uciążliwym i bolesnym obiektem, którego tęsknoty desperacko zagłaskiwałem w samotności, zalewając prześcieradła potokami swojego pragnienia.

        Nie okazywałem mojej żądzy. Ale ona w końcu była kobietą. Wyczuwała. Nie wiem, czy to z litości, czy z obawy, ale trzymała się z dala, starając się mnie nie prowokować.

        A ja, patrząc dzień w dzień na jej łagodną twarz, wymowne usta, na smukłą sylwetkę o kształtach skrzypiec a giętkości ich strun, czułem coraz bardziej, że nie tylko moja męskość oszalała na punkcie tej dziewczyny. Ciągnęły mnie do niej coraz bardziej i serce, i głowa. Już była w stanie używać przy mnie głosu – od kiedy pokazałem, kim jestem naprawdę... Tak idealnie pasowała do miejsca w fotelu w bibliotece. Tak dobrze brzmiał Bechstein pod jej palcami... Gdy wychodziła, zostawiała po sobie pustkę i za każdym razem bałem się, że już nie wróci - że zostanę sam.

        Jak nigdy, czułem swoją samotność. Nagle dotarło do mnie, że niedaleka 40. wali mi się na głowę, a świadomość tego, że pompa w piersi może mnie zdradzić w każdej chwili, ciągnęła mnie do młodości i świeżości Kamilli jeszcze mocniej.
        Nie wiedziałem, jak dać jej do zrozumienia, jak mi na niej zależy. Jak zaczęło zależeć. Myślałem nad tym kilka dni i... doszedłem do wniosku, że bezpowrotnie skretyniałem. W końcu od czego były te najbanalniejsze, najprostsze wyrazy uczuć? Będzie umiała je pojąć, tak jak pojęła o wiele trudniejszy – moją muzykę.

        Od tamtej pory kupowałem jej róże, szykowałem kolacje (była żona wyszkoliła mnie w temacie) i drinki. Wyszukiwałem znakomite wina. Ale nie najdroższe. To było zbyt banalne, nawet jak na mnie, który po raz pierwszy uczyłem się budzić prawdziwe uczucia. To były wina niezwykłe. Pochodzące z wyjątkowej odmiany winogron, albo z nutką dzikiej róży, posmakiem jabłek czy cierpką kropelką aronii.

        Nawet muzyka nie wzbudzała we mnie już takiej radości, jak jej zachwyt, gdy brała z moich rąk każdy dar miłości – będący niczym pączek róży w maju, która wie, że jeszcze na nią nie pora, ale już rozsiewa upajający aromat.

        Któregoś wieczoru, gdy patrzyłem na nią - śmiała się głośno z moich historii obdarzając mnie każdym uśmiechem jak diamentem - poczułem się szczęśliwy. Miałem ją tutaj, teraz, tylko dla siebie. Zapomniałem, że jestem dla niej jedynie mentorem. Poczułem, że ją kocham. Po prostu.

        Po tym, jak wyszła, siadłem do pianina z kartką na kolanie i napisałem piosenkę. O niej. I o mojej miłości, którą wzbudziła. Bez słów. To był utwór tylko dla niej. Bo tylko ona mogła usłyszeć słowa w tej muzyce.

        Chciałem jej zagrać na przywitanie. Gdy przyszła następnego dnia, spanikowałem. Jak studenciak na pierwszym egzaminie. Gdy w końcu udało mi się z trudem w którąś dysputę wtrącić prośbę, by usiadła i posłuchała, była zaskoczona. Trudno jej się dziwić – kto to widział, żeby stary chłop się tak jąkał.

        Zagrałem. Chciałbym to opisać, ale nie umiem. To było o wiele większe ode mnie. Kiedy skończyłem, dłuższą chwilę trwała cisza. Bałem się odwrócić i spojrzeć w jej twarz, by nie ujrzeć przepraszającego spojrzenia i litości. Serce waliło mi znowu jak młotem. Zignorowałem to. Całe moje jestestwo skierowałem ku tej drobnej postaci w głębokim fotelu.

        Zdawało mi się, ze ta cisza trwa wiecznie. W końcu, po latach, usłyszałem odgłos bosych stóp na tym wstrętnym zielonym dywanie. Ale tym razem Kamilla położyła dłoń na mojej twarzy i obróciła ją ku sobie. Popatrzyła mi głęboko w oczy.

        Wstrząsnęło mną lekko. To nie był wzrok przerażonego dziecka, tylko spojrzenie dojrzałej kobiety. Kobiety świadomej swoich decyzji, stęsknionej i... czułej. Pochyliła się i pocałowała mnie delikatnie w usta. Poczułem się jak w niebie.

        Tylko, że w moim niebie nie było grubych, homoseksualnych chłoptasiów w sukienkach, skubiących stada gęsi, które zeszły na ptasią grypę, aby mieć materiał na skrzydełka dla wiernych, gdy nadejdzie dzień sądu. O, nie. Żadnych takich. W moim niebie była tylko ona. Całe nią było.

        Przez chwilę tkwiłem na stołku zbaraniały, nie mogący uwierzyć we własne szczęście. Kamilla zauważyła.
        - Czekałam, aż to powiesz – szepnęła.
        Dobrze, że wzruszenie odebrało mi głos i nie wykrztusiłem idiotycznego: „Co?”. Potem porwałem ją w ramiona. Pisnęła ze śmiechem, że ją uduszę, ale nie zważałem na to.

        Moje niemrawe serce zaczęło tańczyć szalonego obertasa z przykucami. Moja dusza śpiewała. Czułem w sobie setki nut, pchających się jedna na drugą, domagających uwolnienia. „ Nie teraz!” – ochrzaniłem się w myśli. Zbyt byłem zajęty całowaniem każdego centymetra twarzy, włosów i szyi mojego szczęścia. Śmiała się...

        - Kocham cię, kocham – szeptałem. Chyba wypadłem histerycznie, bo Kamilla śmiała się w dalszym ciągu. Ale w jej oczach widziałem łezki. Ochłonąłem z pierwszego szału. Rozluźniłem uścisk i pogłaskałem ją po policzku. Obróciła delikatnie twarz i ucałowała zagłębienie mojej dłoni. Nie odrywała ode mnie gorącego spojrzenia orzechowych oczu. Prawie nie oddychałem, jakby bojąc się zdmuchnąć tę chwilę szczęścia absolutnego, co „jak piórko na dłoni”.

        Pochyliłem głowę i przywarłem do jej warg. Oddała pocałunek mocno, namiętnie, rozpaczliwie. Szukając ciepła, opieki i miłości. Mojej miłości. To był obłęd. Czułem wilgoć na jej policzkach. Mnie też mało brakowało do płaczu. Całowałem namiętnie moje kochanie, gładząc uspokajająco jej plecy. Obejmowała mnie ciasno, a ja całowałem, całowałem, przerywając co jakiś czas dla nabrania tchu. Dłońmi błądziłem po jej ciele, rysując na nim plątaninę gorącą pięciolinią palców.

        Nasze pospieszne oddechy mieszały się. Pod Kamillą uginały się nogi. Trzymając ją pewnie, opuściłem się powoli na mój obrzydliwy, zielony dywan. Pomyślałem, że po raz pierwszy spotkał go zaszczyt tak wielki, jak dotykanie ciała mojej cudownej skrzypaczki.

        Całowaliśmy się namiętnie, pół-siedząc, pół-klęcząc na jego absurdalnie futrzastej powierzchni. Pieszcząc dłońmi ciało Kamilli, dotarłem do jej piersi. Zdawały się parzyć przez materiał bluzki. Na dotyk zareagowała cichutkim jękiem.

        Cholera, jaki byłem podniecony. Przerwałem na chwilę pieszczoty, by zsunąć z niej bluzkę. Potargane włosy rozsypały się po nagich ramionach. Kamilla, zawstydzona skuliła się, próbując ukryć swoje skarby przed moim zachłannym wzrokiem. Jak zwykle nie miała stanika. Objąłem ją. Nie bardzo wiedziałem, jak postępować z tak nieśmiałą i podatną na zranienia istotą.

        Wtuliła się we mnie ufnie. Delikatnie odsunąłem ją, zatapiając język w jej ustach, by odwrócić jej uwagę. Prawą dłonią sięgnąłem jej piersi. Gdy ją objąłem, z płuc nas obojga wydarło się głębokie westchnienie rozkoszy. Ileż czasu o tym marzyłem...

        Jędrna, niewielka półkula była zadziwiająco ciężka. Idealnie pasowała do mojej dłoni. Oderwałem usta od warg Kamilli i spojrzałem w dół. Podążyła wzrokiem za moim, na swoją pierś, zamkniętą w moich palcach.
        - Widzisz – szepnąłem z uśmiechem. – Jesteś dla mnie stworzona.
        Zarumieniła się i sięgnęła do guzików mojej koszuli. Wspólnie zdarliśmy ją ze mnie.

        Delikatnie popchnąłem moją piękność na futro dywanu. Jej uroda była na tym tle jeszcze bardziej widoczna i pełna. Wyciągnięta smukła szyja, łabędzie ramiona, drobne, stwardniałe na kamień sutki, wieńczące słodkie kopułki piersi... Była jak najpiękniejsza etiuda Paganiniego – idealna w każdym calu. Pomyślałem z wdzięcznością, że Bóg stał się wirtuozem w stwarzaniu, jeśli udało mu się dać tej istotce takie ciało.

        Oparłem się na łokciu podziwiając jej piękno... i całując. Na zmianę jej usta, płatki uszu, szyję, piersi, brzuch. Odkrywałem w niej pokłady nieznanej namiętności, gdy zaciskała z jękiem palce na moich włosach, a nawet lubieżności, gdy wsunęła udo między moje i z błyskiem w oku doprowadzała do szaleństwa narząd rozrywający mi spodnie.

        Chciałem się nią cieszyć jak najdłużej, ale nie mogłem już czekać... Zsunąłem z niej spodnie. Moim oczom ukazały się czarne, połyskujące figi. Kamilla zwarła wstydliwie uda. Położyłem się obok niej i przytuliłem jej drobne ciało. Była taka ciepła, gładka... Czułem jej piersi na swoich, tak mocno biło jej serce... Szybki oddech przerywały westchnienia, gdy pieściłem jej piersi i pośladki.

        Do granic spragniony, zsuwałem dłoń coraz niżej i niżej w dół jej brzucha. Wszystko było w niej napięte. Gdy wsunąłem dłoń pomiędzy jej uda, załkała z rozkoszy i wpiła palce w moje ramiona. Wstydząc się swojej reakcji wtuliła głowę w moją szyję, Czułem jej parzący oddech na skórze. Pieściłem ją powoli przez cienki materiał bielizny. Drżała. Wsuwałem palce coraz głębiej między jej nogi. Rozchyliła uda, ułatwiając mi pieszczoty. Jęczała cichutko urywanym głosem.

        - Kochana – szeptałem bez sensu, zalewany falami czułości dla tej niewinnej istoty, która dawała mi najcudowniejszy dar, jaki miała. Czułem, jak jest wilgotna i rozpalona. Wsunąłem palce pod brzeg jej majteczek i wtedy uniosła głowę. Znieruchomiałem w nagłym strachu, że znowu mnie odepchnie.

        Ale ona ucałowała mnie i wyszeptała najciszej jak mogła, zawstydzona:
        - Widzisz, ja jeszcze nigdy... – nie umiała skończyć.
        Popatrzyłem jej w oczy poważnie. Tym razem nie mogło być, jak poprzednio.
        - Czy jesteś pewna, że naprawdę tego chcesz? – zapytałem. Aż zesztywniałem cały, czekając na odpowiedź.

        Ta pojawiła się w postaci namiętnego pocałunku na mych wargach. Bez wahania już powoli ściągnąłem jej bieliznę. Kamilla nieporadnie manipulowała przy moim rozporku. Pomogłem jej. Widziałem, jak wpatruje się zafascynowana w namiot w moich spodniach i było mi trochę głupio. Ale myślałem już tylko o tym, że za moment wtulę się w jej ciało i będę słuchał jej cichych jęków.

        Spodnie i slipy zsunąłem z trudem. Żadna z tych części garderoby nie była przystosowana do takiego wzwodu, jaki stał się moim udziałem. Czułem tę nieco głupawą męską dumę, gdy moje szczęście badało wzrokiem uwolnionego z okowów penisa.

        Teraz, gdy już oboje byliśmy nadzy, mogłem zająć się jej najwrażliwszymi punktami. Zsunąłem się w dół wzdłuż jej ciała obsypując pocałunkami piersi, brzuch i łono. Włoski miała delikatnie wydepilowane, wzgórek okrywała kołderka krótkiego puchu. Dmuchnąłem weń. Roześmiała się, zakrywając dłońmi kobiecość. Zdecydowanym ruchem ująłem jej nogi w kolanach i rozsunąłem powoli. Wciąż z purpurowym rumieńcem na twarzy chowała przede mną łono.

        Zacząłem delikatnie całować jej stopę, przejeżdżać językiem po paluszkach. Z jej rozchylonych warg wyrwał się jęk. „Tu cię mam” – pomyślałem i zacząłem intensywniej pobudzać ustami nowo odkryte źródełko rozkoszy mojej słodkiej. Kamilla jęczała cicho, drżała i wiła się, usiłując delikatnie wyjąć stópkę z mojego uścisku. Na próżno. Całowałem i pieściłem do upadłego.

        Dopiero po dłuższej chwili ruszyłem dalej, w górę. Przejechałem językiem i ustami po smukłych łydkach i gorących udach. Czułem, jak pulsują z pragnienia. Moje szczęście wstrzymało oddech, gdy przesunąłem ustami po dłoniach skrywających jej cuda. Zacząłem pieścić językiem długie palce, wsuwałem go w szczeliny między nimi. Lizałem i całowałem każdy odkryty centymetr.

        Niebiosa, jak ona pachniała! Jakieś niewiarygodne połączenie ciepłego mleka i cynamonu, świeżego jabłka i płatków róży... Przemknęło mi przez oszołomioną głowę, że muszę stworzyć takiego drinka... Uniosłem się ponad Kamillą i pocałowałem jej gorące usta.
        - Pokaż mi siebie, kochanie – szepnąłem błagalnie.
        Okazała współczucie dla desperata i, ciężko oddychając, odsunęła ręce od swojego łona. Powróciłem tam z radością. Teraz mogłem cieszyć się nią do woli.

        Chłonąłem wzrokiem cudny obraz: jej kobiecość otwierała się przede mną jak róża o poranku. Jej cudowne, różowe płatki rozchylały się zapraszająco. Lśniła od wilgoci podniecenia mojej cudownej kochanki. Wtuliłem w nią twarz bez wahania. Najpierw całowałem ją wokół, powoli, doprowadzając niemal do takiego stanu szaleństwa, jak ona mnie. Dopiero gdy z jękiem poprosiła o jeszcze, zanurzyłem język między płatki tego niebiańskiego kwiatu.

        Smakowała tak, jak to wymarzyłem: herbatą i imbirem... i czymś jeszcze, nie umiałem określić, ogarnięty szałem pochłaniania jej. Mój język wirował, na przemian pieściłem płatki i jej malutki punkcik rozkoszy, wsuwałem w nią język, ssałem i całowałem.

        Miałem bogaty repertuar, ale żadnej kobiety nie pieściłem jeszcze z takim żarem i czułością, zapomniawszy zupełnie o moim osamotnionym przyjacielu. Ale Kamilla, mimo iż jęcząca słodko i niemal półprzytomna z rozkoszy – pamiętała. W pewnym momencie pociągnęła mnie na dywan obok siebie i nieśmiało sięgnęła do mojego nabrzmiałego penisa.

        Nie mogłem powstrzymać westchnienia, gdy znalazł się w jej ciepłej dłoni... Gdy mnie dotknęła, poczułem jej wahanie. Spojrzała na mnie ze zdumieniem i lekkim strachem. Pewnie przeraziła ją myśl, że spróbuję w nią zmieścić coś takiego. Pieściła mnie wstydliwie i nieporadnie, ale z taką czułością, że moja rozkosz sięgała zenitu. Musiałem z żalem przerwać jej po chwili.

        Rozbawiła mnie minką dziecka, któremu odebrano zabawkę.
        - Nie mogę tak długo, kochanie, za bardzo mnie podniecasz – wyjaśniłem, całując jej usteczka.

        Kiwnęła głową i widziałem, jak przełyka ślinę. Oboje wiedzieliśmy, że nadchodzi moment, kiedy w nią wejdę. Bała się bólu. Sięgnąłem do szuflady kredensu za moimi plecami po prezerwatywę. Dobrze, że był tak blisko, inaczej mógłbym się nie przemóc, by się oderwać od mojej bogini.

        Pod jej czujnym okiem wsunąłem gumkę na właściwe miejsce. Objąłem moje kochanie uspokajająco. Widać było jej przestrach. Gładziłem ją po plecach.
        - Będę delikatny – szepnąłem. – Jeśli będzie cię bolało, przestaniemy – nie chciałem jej do niczego zmuszać.
        Kamilla po raz drugi przytaknęła bez słowa. Położyłem ją na wznak i wsunąłem na jej gorące ciało. Drgnęła, gdy poczuła główkę mojego penisa na swojej gorącej kobiecości. Zwlekałem. Całowałem jej twarz, szyję, piersi. Równocześnie delikatnie ocierałem członka o wejście do jej wnętrza.

        Moja ukochana westchnęła po chwili, podniecona i wysunęła delikatnie biodra do przodu, wychodząc mi na spotkanie. Powoli zanurzyłem w niej główkę. Nie mogłem powstrzymać westchnienia rozkoszy. Uniosłem głowę i zamknąłem oczy, okrężnym ruchem drażniąc ujście pochwy mojego szczęścia. Usłyszałem jej głośne westchnienie.
        - Chodź... – szepnęła. Głos jej się łamał.
        Powoli, patrząc jej w oczy, pchnąłem. Penis zagłębiał się stopniowo w słodkim wnętrzu Kamilli. Była tak mokra, że wchodził bez problemu. Poczułem jej zaporę. Przycisnąłem biodra mocniej i zanurzyłem się w wulkanie jej miłości. Jęknąłem, a świat zawirował mi w oczach. W jej głośnym jęku usłyszałem ból.

        Znieruchomiałem w niej.
        - Boli cię, kochana moja? – drgnąłem, gdy w otwartych oczach zobaczyłem łzy. Kamilla uśmiechnęła się lekko, widząc moją minę.
        - To nic – szepnęła – już dobrze. Objęła mnie ramionami i przyciągnęła do siebie. – Kochaj mnie, mój mistrzu.

        Więc kochałem. Kochałem ją tak, jak nigdy jeszcze żadnej. Dawałem i brałem. Brałem i dawałem. Jakąż cudowną melodią były jej westchnienia i okrzyki rozkoszy. Żadne nuty nie oddadzą tego piękna... Z jaką boską czułością otulało mnie jej wnętrze. Objęła mnie ciasno, odpowiadała ruchami bioder na moje pchnięcia. Drżała z przyjemności i słabła w moim uścisku. Chłonąłem jej rozkosz niczym wampir. Szeptaliśmy nawzajem swoje imiona, naiwne wyznania miłości przeplatały się z okrzykami rozkoszy. Nie obchodziło nas, co świat o tym sądzi. Istnieliśmy teraz tylko my, i (co muszę z żalem stwierdzić) pewien zielony dywan.

        Nie wiem, jakim sposobem przy tym stanie podniecenia udało mi się kochać Kamillę całymi kwadransami. Jej ciało wybuchło orgazmem tuż przed moim, krzyknęła ogłuszająco i wygięła się pode mną w łuk, zaciskając dłonie tak mocno na moich ramionach, że aż bolało. Jej wnętrze zaczęło kurczyć się spazmatycznie, ściskając mnie tak, że zaniemówiłem z rozkoszy i nie mogłem się w niej ruszyć. Wtedy i ja eksplodowałem. Z chrapliwymi okrzykami wylewałem w nią swoje pragnienie, swoją skruchę, swoją miłość. Opadłem na jej omdlałe ciało. Uśmiechnęła się do mnie z wysiłkiem. Wargi jej drżały po przebytej rozkoszy.

        Gdy uspokoiliśmy oddechy na tyle, by mówić, szepnęła:
        - Nie wychodź, proszę. Zostań we mnie jeszcze.
        Myślałem jeszcze kilka minut wcześniej, że nie mogę osiągnąć stanu większego szczęścia, gdy ona dodała:
        - Jestem szczęśliwa.
        Ucałowałem ją delikatnie, ledwie muskając jej usta.
        Uśmiechnęła się filuternym uśmiechem i szepnęła:
        - Wiesz co? Marzyłam o tym, od kiedy pierwszy raz usłyszałam twoją muzykę...
        Zmrużyłem podejrzliwie oczy.
        - Czyli kiedy?
        - Jak mialam 13 lat – rozciągnęła wargi w uśmiechu.
        Parsknąłem:
        - Ty mała zbereźnico! – i pociągnąłem ją za kosmyk lśniących włosów.

        Pomyślałem wtedy, że nigdy nie stworzę tak pięknej muzyki, jak jej śmiech.

        Amaretto Shake:
        50 cl likieru Amaretto
        30 cl mleka skondensowanego słodkiego
        30 cl soku ananasowego
        Dopełnić do smaku zwykłym, pełnym mlekiem, zmieszać. Dodać lód. Można zwieńczyć pianą z mleka, na wierzch delikatnie położyć kilka ziaren świeżej palonej kawy (dla kawoszów – zmielenie ziaren da mocniejszy aromat) i listek mięty.
        łapie chwile ulotne jak ulotka...

        Skomentuj

        • Pawełxxx
          Ocieracz
          • Feb 2009
          • 106

          #5
          tanzanit – kamień szlachetny występujący jedynie w Tanzanii; o barwie niebieskawej po fioletową; bardzo ceniony; zwany diamentem XXI wieku;
          allegro – ruchliwie, wesoło


          Następne tygodnie były sielanką... Moja ukochana przywarła do mnie duszą i ciałem. Całymi dniami nie wychodziliśmy z łóżka. Karmiłem ją łososiem i mleczkiem kokosa, przynosiłem kwiaty i drobne prezenty. Po raz pierwszy doceniłem swój majątek. Mogłem dać Kamilli, co tylko chciałem.

          Ona jednak nie domagała się niczego, oprócz mnie. W niczym nie przypominała znanych mi dotychczas kobiet: była o nieba mniej chciwa i o nieba bardziej zaborcza od każdej z nich. Oplatała mnie jasnymi ramionami i przyciskała do siebie, jakby obejmowała mnie ostatni raz w życiu.

          Jej miłość - może dlatego, że pierwsza - była niemal rozpaczliwa w swoim żarze. Na początku przywierała do mnie tęsknie za każdym razem, gdy się widzieliśmy i nie chciała wypuścić z objęć. Potem zrodziła się w niej ufność i stała się spokojniejsza, ale śledziła każde moje spojrzenie kierowane na inne kobiety.

          Nie to, żeby mnie interesowały. Niespodziewanie jakby przestały dla mnie istnieć. Stałem się ślepy na ich wdzięki. Nagle z obrzydzeniem patrzyłem na balony Ewy, którymi na próbach kołysała mi pod nosem wyzywająco i wysiłki flecistki, wciąż nie tracącej nadziei na upojny wieczór.

          Widziałem, że Kamilla była niespokojna i trochę zazdrosna. Bawiło mnie to nawet. Byłem przyzwyczajony do kobiet rzucających sobie wzajemnie mordercze spojrzenia i rywalizujących o moje względy. Ale wiedziałem, jak bardzo wrażliwa jest moja skrzypaczka i unikałem, jak mogłem, dwuznacznych sytuacji, by jej nie ranić.

          Robiłem dla niej wszystko to, czego nie robiłem dla innych: chciałem, żeby każdego dnia czuła, kim dla mnie jest. Na Gwiazdkę postanowiłem dać jej wspaniały prezent. Może jestem płytki, ale chciałem, żeby to była piękna biżuteria.

          Sam ją zaprojektowałem. Był to naszyjnik na cienkim łańcuszku wysadzanym brylantami. Tuż nad mostkiem sznur brylancików przechodził w odwróconą piramidę z secesyjnych roślinnych łodyg i kwiatów. Uważny obserwator dostrzegłby tam pięciolinie i nuty, ale nikogo nie zamierzałem dopuszczać tak blisko dekoltu mojej ukochanej. Cały naszyjnik wykonany był w platynie, kwiaty i pąki były perłami, diamentami mojego ulubionego szlifu - "Mazarin" i kryształami tanzanitu. Zleciłem wykonanie najlepszemu jubilerowi w kraju – kosztowało mnie to, wraz z materiałem, ogromne pieniądze.

          To się nie liczyło - ważna była tylko chwila, gdy, oszołomiona podarunkiem, rzuciła mi się w ramiona. Jeszcze ważniejsze było jej ciche: „Tak”, gdy po chwili wysunąłem się z jej objęć i wyartykułowałem najtrudniejsze pytanie w moim życiu. Moja najdroższa dostała potem zaręczynowy pierścionek pasujący do naszyjnika.

          Bogowie z pewnością zazdrościli mi szczęścia.

          Nie tylko oni. Sopranistka Ewa patrzyła na naszą miłość wilkiem. Reszta orkiestry nie miała na co narzekać: nigdy nie byłem tak łagodny. Wybaczałem nawet spóźnienia. Pomimo wrogości solistki nasze szczęście kwitło. Uwierzyłem, że nic go już nie zakłóci.

          Spędzaliśmy razem mnóstwo czasu, Kamilla przeprowadziła się do mojego mieszkania. Mój zegar zwariował z radości i pokazywał właściwą godzinę tylko dwa razy na dobę. Ale był moim towarzyszem bardzo długo i nie potrafiłem odesłać go na emeryturę. Został na biurku i z wdzięczności wydzwaniał słodkie allegra kurantów witając nas, wracających ze spacerów.

          Musiałem porzucić wiele moich kawalerskich przyzwyczajeń, ale robiłem to bez żalu. Tak samo bez żalu rozstałem się z ohydnym zielonym dywanem, który wspólnie z Kamillą zastąpiliśmy gustowną turecką, ręczną produkcją. Jednak pewne rytuały dnia pozostały niezmienione. Przybył tam tylko nowy uczestnik.

          Jak co rano biegałem po świeżą gazetę – teraz jednak do prasówki doszły pisma podróżnicze i muzyczne, a gdy wracałem do domu, moja poranna kawa była już gotowa, okraszana zwykle słodkim rogalikiem i równie słodkim uśmiechem Kamilli.

          Szanowała moje upodobania i nie miała pretensji o układanie nóg na ławie czy to, że popołudniami wymagałem ciszy, pogrążając się w lekturze – czy to tygodników politycznych, czy powieści dokumentarnych. Tonęła wtedy w fotelu obok i ze zmarszczonymi brewkami pochłaniała swoje angielskojęzyczne fantasy, szeleszcząc od czasu do czasu kartkami słownika.

          Czasem przychodziła do mnie i wtulała się w mój bok. Równy rytm jej serca i oddechu wprowadzał boski spokój w moją duszę.

          Któregoś zimowego popołudnia oderwałem wzrok od kart nowego Daviesa, by nacieszyć oczy widokiem smukłej postaci Kamilli, która właśnie wniosła do gabinetu kubki parującej herbaty. Uśmiechnęła się do mnie, stawiając tackę na blacie ławy i ukucnęła przy kominku, by dołożyć kilka polan do ognia. Potem objęła kolana rękoma, zapatrzona w wijące się języki płomieni.

          Pomarańczowe światło pieściło ciepłą falą twarz mojej ukochanej, budząc iskierki w jej oczach i oblewając złotem jej długie włosy. Chłonąłem z rozkoszą ten cudny obrazek, nie odzywając się ani słowem, by nie spłoszyć magii tej chwili. Szczęście i duma zapierały mi dech w piersi.

          Po chwili bezruchu odłożyłem książkę. Kamilla spojrzała na mnie. Dostrzegła chyba na mojej twarzy wyraz ogłupiałego szczęścia, bo uśmiechnęła się leciutko. W jej wzroku pojawiły się psotne iskierki i obróciła się w moją stronę, opadając na kolana. Dłonią zgrabnie przerzuciła włosy na jedno ramię, odsłaniając smukłą szyję.
          - Witaj, kotku, jak tam Norman? – wyszeptała, a właściwie wymruczała pytająco. Niewinne pytanie przesycone było erotyzmem. Jak ona mogła w jednej chwili przeistoczyć się z niewinnej dziewczyny w wyzywającą kobietę?
          - Świetny jak zawsze, kochanie – odpowiedziałem, siląc się na obojętność. Czy musiałem jej pokazywać, że nawet jej ton głosu działa na mnie tak intensywnie?

          Nie dała się oszukać. Co więcej, bawiła się ze mną dalej. Zmysłowo przygryzła ciemne, pełne wargi. Klęczała na podłodze, więc mogłem patrzeć na nią z góry. Dawało to złudzenie władzy, ale to ona zdobywała kontrolę nade mną - każdym ruchem dłoni, ust, każdym uniesieniem brwi...
          - Szkoda, już myślałam, że się nudzisz... – wzruszyła ramionami, nadając twarzy wyraz rozczarowania.
          - Właściwie to szukałem lepszej rozrywki – podjąłem grę. – Masz jakiś pomysł?

          W odpowiedzi moja piękna oparła się na dłoniach i wyginając wąską talię powoli, niczym kotka ruszyła na czworakach w moją stronę.
          - Myślę, że coś się znajdzie... – wymruczała. Daję słowo – brakowało jej tylko ogona. Przestałem się dziwić, że kocury w marcu dostają kręćka – mają swoje powody.

          Patrzyłem, jak sunie powoli ku mnie po dywanie. Cała sytuacja bardzo mnie podniecała – czułem już napięcie w spodniach, mimo, że nawet nie dotykałem Kamilli. Zaskoczyła mnie nieco – zwykle to ja byłem inicjatorem zabaw i uczyłem ją przełamywać wstyd i wahanie.

          A teraz miałem przed sobą prężącą się kotkę, wysyłającą każdym ruchem jednoznaczne sygnały. Po chwili, która była dla mnie wiecznością, Kamilla uklękła u moich stóp. Z tego miejsca wyraźnie mogła zobaczyć pulsowanie w moich spodniach. Patrzyła na mnie przez moment bez ruchu. Ja też patrzyłem. Pieściłem wzrokiem jej smukłe kształty, sutki jej piersi, wyraźnie rysujące się pod błękitną, atłasową bluzką... Jej szczupłe uda, opięte materiałem ulubionych, czarnych spodni. Sam miałem ochotę zamruczeć. Ale raczej jak napalony tygrys.

          Kamilla wyciągnęła dłonie i położyła je na moich kolanach. To nagłe dotknięcie przejęło mnie krótkim dreszczem, który przerwał mi kontemplację jej urody. Moja ukochana delikatnie masowała moje kolana i uda, trzymając się jednak z dala od ich wewnętrznej strony i mojego krocza.
          Mój penis zdawał się tym jednak nie przejmować i uparcie usiłował zwrócić na siebie jej uwagę natrętnym pulsowaniem. Kamilla leniwie oparła lśniącą głowę o moje kolano. Niewinna mina w połączeniu z dłońmi błądzącymi po moich udach - robiły z niej perwersyjną lolitkę.

          Patrzyła mi w oczy. Miałem ogromną ochotę chwycić ją i całować do utraty tchu. Chyba to wyczuła.
          - Nie ruszaj się – szepnęła. Podniosła się na kolanach, sięgając mojej szyi. Ale nie pocałowała mnie. Przejechała mi smukłymi palcami po twarzy i zsunęła dłonie na guziki koszuli.

          Zaczęła je rozpinać – jeden po drugim. Zamknąłem oczy w obawie, że nie dam jej z pragnienia skończyć tego, co zaczęła. Miałem ochotę pchnąć ją na dywan, i... Czułem lekkie szarpnięcia materiału, coraz niżej i niżej. Mój penis napiął się boleśnie w nadziei, że w końcu ktoś się nim zajmie. Niestety, Kamilla była nieugięta. Rozchyliła poły mojej koszuli.

          Uniosłem powieki i spojrzałem na nią błagalnie. Przesuwała dłońmi po mojej klatce piersiowej, drażniąc co chwila sutki. Patrzyła mi lubieżnie w oczy spod firanek rzęs, bezlitośnie odwlekając rozkosz. Miałem wrażenie, że jest jakąś krwiożerczą Westalką, składającą moje ciało w ofierze okrutnym bogom pożądania.

          Ujęła mnie za brodę i delikatnym, acz stanowczym gestem odchyliła mi głowę na oparcie fotela. Zbliżyła twarz do mojej twarzy. Owionął mnie ciepły i zmysłowy zapach jej skóry i perfum. Fala ulgi i pragnienia pozbawiła mnie na chwilę tchu. W końcu poczuję jej wargi!

          Ale moja seksowna kapłanka nie pozwoliła na to. Poczułem za to na szyi najpierw jej gorący oddech, potem miękkie usta. Łagodnymi ruchami pieściła moją skórę, potem wysunęła języczek i nieznośnie powoli powędrowała nim w kierunku mojego ucha. Ciepły i wilgotny dotyk przejął mnie kolejnym dreszczem. Kamilla zataczała językiem kółka wokół całego płatka, drażniła oddechem miękki meszek na powierzchni, ssała lekko tę część, gdzie kobiety wbijają kolczyk.

          Grała na moich zmysłach równie zręcznie, jak na skrzypcach. "Ćwiczenie faktycznie czyni mistrza..." - absurdalna myśl przebiegła mi przez głowę. Miałem wrażenie, że jeszcze chwila, a mój nabrzmiały, rozpalony penis rozerwie mi rozporek. Chciałem tej boskiej istoty tak, że to pragnienie sprawiało mi ból.

          - Kochanie, dotknij mnie... – poprosiłem, a raczej wychrypiałem – moje struny głosowe również musiały być maksymalnie napięte z podniecenia.
          Kamilla oderwała się od mojego ucha. Spojrzała mi w oczy z lekko kpiącym uśmiechem i opadła z powrotem na klęczki.

          Znowu zaczęła błądzić dłońmi po moich udach. Ale nie miałem jej tego za złe. Wiedziałem, że upragniona pieszczota jest już blisko. Chciałem dotknąć mojej ukochanej, ale jej wzrok nakazywał bezruch – więc czekałem.

          Nie czekałem długo. Palce mojej seksownej skrzypaczki dotarły do rozporka. Kamilla perfidnie unosiła dłonie tak, aby nie dotknąć wybrzuszenia pod materiałem. Rozpięła bez pośpiechu guzik i powoli rozsunęła zamek moich spodni. Ale nie zamierzała ich zdjąć.

          Nie zdziwiło mnie to. Wiedziałem co zamierza. Ten występ miał być solo. Sprawę znakomicie ułatwiał fakt, że używałem nieco staromodnej bielizny – moje bokserki zwykle miały rozcięcie w kroku. Tym razem także.

          Nie muszę chyba dodawać, że naprężony członek już dawno znalazł drogę na zewnątrz majtek i, gdy tylko Kamilla rozpięła rozporek moich spodni, wysunął się z nich dumnie.

          Spojrzała na niego uważnie. Pomimo silnego podniecenia, uśmiechnąłem się lekko - zawsze bawił mnie podziw, z jakim patrzyła na ten organ. Kamilla przeniosła wzrok na moją twarz i wciąż patrząc mi w oczy, palcami prawej dłoni musnęła moją męskość. Penis odpowiedział falą napięcia, która niemal wydusiła mi jęk z gardła. Kamilla położyła obie ręce na moich udach i schyliła głowę. Myślałem, że mnie pocałuje, weźmie w usta... ona jedynie rozchyliła wargi i poczułem falę gorącego powietrza, drażniącą główkę mojego penisa.

          Nie wytrzymałem dłużej tych słodkich tortur i wyprężyłem biodra w górę. Nie dręczyła mnie dłużej. Jej miękkie usta złożyły powitalny pocałunek na szczycie członka. Westchnąłem. Kamilla bez pośpiechu zaczęła obcałowywać całą powierzchnię mojej męskości. Jej usta przywierały na trochę dłużej do twardego organu, pieszcząc go miękkimi, niemal niezauważalnymi ruchami.

          Moja ukochana oderwała się na chwilę ode mnie, szepcząc z zachwytem:
          - Jest taki delikatny... - bezustannie wprawiała ją w zdumienie gładkość skóry okrywającej mojego członka. Mruknąłem niecierpliwie, przerywając jej kontemplację. Szczypnęła mnie przekornie w udo i wysunęła różowy języczek. Uśmiechnąłem się na myśl, że powinien być szorstki, jak koci.

          Uśmiech znikł mi z twarzy, gdy Kamilla przesunęła językiem powoli po spodniej stronie mojego penisa - od nasady, aż po wędzidełko. Westchnąłem głęboko - jak na początkującą adeptkę sztuki miłosnej zadziwiająco dobrze wiedziała, co sprawia mi rozkosz. Teraz przystąpiła do bezpośredniego ataku. Wilgotnym języczkiem zaczęła omiatać łagodnie główkę mojego penisa. Sam widok sprawił, że przeszedł mnie prąd. Po chwili skupiłem się na intensywniejszych doznaniach. Z podbrzusza emanowało na całe ciało rozkoszne ciepło.

          Gdzieś w gabinecie rozdzwoniły się dzwoneczki kurantów mojego zegara. Cichutkie - nie chciał nam przeszkadzać. Pewnie i tak podglądał, niecnota...

          Ale to nie było ważne - bo tymczasem Kamilla przymknęła oczy i objęła purpurową główkę mojego penisa ustami. Odrzuciłem głowę na oparcie, czując, jak moje ciało rozluźnia się nagle i poddaje falom przyjemności. Wszystkie myśli uciekły ode mnie. Gorąco jej ust... zwinne ruchy języka...

          Zaczęła powoli poruszać głową... Żadna kobieta przed Kamillą nie pieściła mnie tak czule. Czułem jej miłość w każdym ruchu - każdy robiła aby dać mi rozkosz. Była delikatna do przesady, starając się mnie nie urazić zębami czy gwałtowniejszym ruchem.

          Mój penis zanurzał się w wilgotnym wnętrzu jej ust coraz głębiej. Odruchowo unosiłem biodra w rytm jej ruchów. Pieściła mnie coraz odważniej. Czułem, jak jej język wyczynia na powierzchni mojego członka zawrotne ewolucje. Prawie to samo działo się w mojej głowie. Niesamowita rozkosz, radość, duma... mieszały się w szalony, kolorowy koktajl. Wcisnąłem palce w podłokietniki fotela.

          Brała go już niemal całego... przy każdym wysunięciu się z jej ust widziałem, jak lśni w blasku kominka. Kamilla zaczęła go lekko ssać, pomagając sobie w pieszczotach. Poruszała głową coraz szybciej... Początkowe półnuty amplitudy jej ruchów przeszły w ćwierćnuty, potem w ósemki... To było szaleństwo. Moje ciało drżało niekontrolowanie. Moment spełnienia był bliski.

          - Kochanie... zaraz... - zdołałem wyszeptać jedynie, łapiąc z trudem oleiste, nabrzmiałe wrażeniami powietrze. O dziwo, nie przerywała pieszczot. Moja kotka miała pierwszy raz skosztować śmietanki - ta świadomość była ostatnim bodźcem, który doprowadził mnie na szczyt.

          Moje mięsnie brzucha zaczęły spinać się spazmatycznie. Nawet gdybym chciał, nie byłbym w stanie wykonać w tym momencie żadnego ruchu. Istniały tylko te czerwone wargi, wokół których zamykał się wir miłosnego szału. Wyprężyłem się i w akompaniamencie urwanych jęków wyrzuciłem gorącą falę spełnienia prosto w rozkoszne usta Kamilli.

          Gdy wróciłem na ziemię, zobaczyłem, jak wierzchem dłoni ociera kąciki ust. Uśmiechniętych zmysłowo, trochę kpiących, cudownych ust. Otworzyła je i powiedziała coś do mnie - głos dotarł do mojego oszołomionego mózgu nieco później niż obraz, jakby zza ściany.

          - Jak wypadłam? - uśmiechała się figlarnie.

          Zza uchylonych drzwi rozległo się głośniejsze tykanie. Stary nicpoń wyrażał głęboki zachwyt. Zignorowałem go.

          - Koncertowo, kotku - szepnąłem, opadły z sił.
          - Mrau - odpowiedziała szeptem, a jej oczy błysnęły zielenią.
          łapie chwile ulotne jak ulotka...

          Skomentuj

          • Pawełxxx
            Ocieracz
            • Feb 2009
            • 106

            #6
            lento - powoli
            staccato - stukająco, rytmicznie
            moderato - umiarkowanie
            vivo - żywo
            pianissimo - b. cicho
            vibratto - drżąco
            presto - spiesznie
            piano - cicho
            gravo -ciężko
            forte - mocno

            Pisaliśmy Muzykę. Kamilla przelewała na papier swoje młodzieńcze uczucia, ja przelewałem jęki i westchnienia, które wydzierały się z jej ust, gdy spajaliśmy się w miłosnym uścisku. Ona spisywała na pięciolinii subtelne niezapominajki pierwszej miłości, ja – dusząco słodkie orchidee namiętności. Razem tworzyliśmy miłosne arcydzieło.

            Kamilla chyba nie zdawała sobie sprawy, jak piękną napisaliśmy muzykę. Ja wiedziałem, że to jest najwspanialsza rzecz, jaką udało mi się stworzyć w mojej karierze. I z żalem przeczuwałem, że nie będę już umiał napisać lepszego koncertu, niż ten, który zrodziła w mojej duszy ta niespodziewana miłość.

            Gdy postawiliśmy ostatnie pauzy i bemole, rękopis naszego dzieła omal nie został zniweczony przez zalewające moje mieszkanie hektolitry szampana. Mój zwariowany zegar sam pchał się w kałuże trunku, jakby także chcąc posmakować naszego sukcesu.

            Ogłosiłem publicznie, że koncert jest skończony. Podałem jedynie mgliste informacje o tym, co jest jego tematem i kto w nim wystąpi. Moja powściągliwość spowodowała lawinowy wzrost zainteresowania kulturą wśród obywateli i wszystkie bilety – chociaż dość drogie - rozeszły się w przeciągu tygodnia.

            Zostaliśmy zaproszeni z premierą do największej filharmonii w kraju. Osobiście uważałem, że pod względem akustyki nie umywała się do tej, w której pracowała moja orkiestra - ale potrafiłem docenić ten wyraz szacunku, jakim mnie obdarzano i zgodziłem się. Talentu mojej Kamilli nie zdołają przecież umniejszyć gorsze warunki dźwiękowe.

            Kamilli sprawiłem na tę okazję przepiękną, dopasowaną suknię z czarnego brokatu. Mierzyła ją w przeddzień koncertu u mnie w mieszkaniu. Lejący materiał, tu i ówdzie seksownie zmarszczony w miękkie fałdki, łagodnie opływał jej smukłe kształty. Łabędzie ramiona zmysłową linią unosiły się nad zakładkami zdobiącymi biust. Półokrągły tren nadawał całości królewski szyk. Głębokie kopertowe rozcięcie spódnicy powodowało u mnie dziwne napięcie w niektórych częściach ciała. Całość idealnie dopełniło cacko z diamentów i tanzanitu.

            Wyciągnięty w gabinetowym fotelu podziwiałem dziewczęce, a przecież tak zmysłowe wdzięki Kamilli. Do moich uszu docierało jakby głośniejsze niż zwykle tykanie z gabinetu. To mój zegar, oczywiście, podglądał nas zza futryny. Nie mogłem go oduczyć wścibstwa. Zresztą - właściwie byłby głupkiem, gdyby nie chciał oglądać tej pięknej istoty...

            Moja ukochana okręcała się wokół, stojąc na środku pokoju. Przeglądała się w wielkim lustrze z każdej strony, jakby niepewna swojej urody. Ruchy miała wdzięczne, pełne gracji. Była zniewalająco kobieca - ze swoim seksapilem i jednoczesną nieświadomością, jak silne robi wrażenie.

            Okręciła się raz jeszcze, unosząc w tanecznym "pas" spływającą z niej falę materiału. Sięgnęła po mohito stojące na gzymsie kominka. Na jej sukni zatańczyły tysiące iskier. Upiła łyk z kieliszka i uśmiechnęła się do mnie. Oczy błyszczały jej radością. Na policzkach miała rumieńce. Była taka piękna...

            - Jak wyglądam? - Zagadnęła kokieteryjnie. Uśmiechnąłem się. One zawsze chcą usłyszeć to samo. Tylko, że w jej przypadku była to jedyna możliwa odpowiedź.
            - Gdyby Afrodyta chodziła po ziemi, musiałaby ci zazdrościć - powiedziałem.
            Ucieszyła się, jakby obawiała się innej opinii. Pokraśniała jeszcze bardziej i, żeby ukryć rumieniec, wypiła resztę mohito jednym łykiem.

            - Mmmm - zamruczała, przeciągając się rozkosznie. Spojrzała na mnie, w jej oczach rozbłysły figlarne iskierki.
            - Maestro, napisaliśmy pierwszy wspólny koncert! - zawołała. Jej głos ociekał radością.
            - Doprawdy? - mruknąłem, unosząc ironicznie brew. Udawałem, że cała sprawa zupełnie mnie nie obeszła. Gestem zblazowanego snoba zakołysałem kieliszkiem, badając wzrokiem jego apetyczną zawartość. Lód w świetle kominka trysnął tysiącem iskier.

            Kontemplację przerwał mi nader malowniczy widok - Kamilla zmysłowymi ruchami poprawiała zsuniętą lekko pończoszkę. Wiedząc, że patrzę, przesunęła powoli dłońmi po gładkiej skórze ud. Podniosła głowę i wyprostowała się.
            - Nie sądzisz, że powinniśmy to jakoś uczcić? - zagaiła, opierając dłonie na biodrach. Jej pozycja - idealny kontrapost - eksponowała biust i biodra, podkreślała wysmukłość talii i długość nóg. Moje ciało dawało gwałtowne sygnały aprobaty. A ja wciąż grałem nieświadomego prawiczka.
            - Tak, zaraz zrobię ci kolejnego drinka, kochanie. - Gdzieś za moimi plecami oburzony stary zegar zadźwięczał w proteście. Chyba próbował dać mi znać, że jestem idiotą, nie widząc tak znakomitej okazji.

            - Czyżbyś miał ochotę jedynie na drinka? - Kamilla nie traciła nadziei.
            - Właściwie to... tak - stwierdziłem po namyśle. Wstałem. - Zrobić i tobie?

            Kamilla doszła do wniosku, że czas na bardziej zdecydowane działania. Podeszła do mnie szybkim krokiem. Suknia zaszeleściła po dywanie. Owionął mnie zapach delikatnych, słodkich perfum. Moja cudowna skrzypaczka zarzuciła mi ręce na szyję i przywarła chciwie do moich ust. Nie mogłem się oprzeć pocałunkom, rozchyliłem wargi i wsunąłem język w jej usta.

            Przerwała pieszczotę po chwili. Uśmiechając się zawadiacko, spytała:
            - A teraz... masz ochotę na coś jeszcze? - Zastanowiłem się.
            - Jakbyś miała wolną chwilę, zrób mi proszę koreczki z serem i oliwkami. Wyciągnę jakieś wino.

            Popatrzyła na mnie, unosząc brew w zaskoczeniu. Zachowałem kamienny wyraz twarzy. Dobrze, że nie przytuliła się do mnie całym ciałem, bo kamienną miałem już nie tylko twarz. Ale tego nie wiedziała. Zawiedziona, opuściła ręce.

            - No dobrze... Skoro tak... - Odwróciła się, wyraźnie rezygnując z prowokacji w obliczu mojej całkowitej obojętności. Chwyciłem ją za rękę, zatrzymując.

            - No, co? - burknęła z miną obrażonego dziecka. - Idę po twoje koreczki!
            - Zostaniesz tu... - szepnąłem, przyciągając ją do siebie, skupiony już na jej zapachu, cieple jej ciała.
            - Taak? - Uniosła brewki zadziornie. - Teraz to sobie możesz... - Nie pozwoliłem jej dokończyć, zamykając usta pocałunkiem. Fala pragnienia ogarnęła moje ciało. Miała takie słodkie, tak cudownie miękkie wargi...

            Szarpnęła się, nie poddając pieszczocie.
            - Zostaw mnie, przed chwilą nie miałeś ochoty... - marudziła. Teraz ona grała nieprzystępną. Ale to ja miałem być górą w tej rozgrywce. Ująłem ją mocno za ramiona i przycisnąłem do ściany tuż obok kominka. Pisnęła - dębowa boazeria była zimna.

            - Ale teraz mam - powiedziałem z naciskiem, patrząc jej w oczy. Wyczytała w nich pożądanie i rozkaz. Uderzyła mnie w proteście drobnymi piąstkami w pierś.
            - Oszukujesz, wstrętny! - zawołała, marszcząc czoło. Wyglądała trochę jak zagniewane dziecko. Jednak przeszkadzały w tym porównaniu pełne piersi, kołysane szybkim oddechem pod lśniącą materią sukni.

            Znudziła mi się ta gra. Rozbudzone żądze domagały się zaspokojenia, a jej opór nadspodziewanie silnie mnie podniecał. Bez kolejnych, zbędnych tłumaczeń rozgniotłem wargi Kamilli swoimi, wplatając palce w lśniący płaszcz jej włosów. Westchnęła, podniecona moją siłą i gwałtownością, wtłaczając mi do ust gorącą falę oddechu. Całowałem ją jak oszalały.

            Jej ciało zmiękło - poddała się. Była uwięziona w imadle ściany i moich mięśni. Wiła się w tym uścisku, rozpalana pieszczotami moich ust i dłoni. Gładziłem jej piersi przez cienki materiał, drażniąc nagle stwardniałe sutki.

            W pożodze pragnień zadziwiająco przytomnie pomyślałem o sukience i, przenosząc usta z jej warg na słodką szyję, przesunąłem także ręce na zamek błyskawiczny kreacji.

            Kamilla, zrozumiawszy, o co chodzi, pomogła mi - nieco wstydliwie - zsunąć z siebie sukienkę. Zadrżałem z emocji, widząc, że nie ma nic pod spodem. Nie patrząc, rzuciłem kieckę na fotel. Cofnąłem się o krok, żeby mieć lepszy widok na ciało Kamilli. Przede mną stała moja cudowna skrzypaczka: naga, zarumieniona pragnieniem i wstydem, ozłocona miękkim blaskiem ognia. Jej włosy lśniły jak płynne złoto. Jedynym jej strojem były klejnoty.

            Wyglądała jak pogańskie bóstwo, niczym Salome, która za chwilę zatańczy przed obliczem krwawego Heroda. Uwielbiałem ją tak, jak Grecy wielbili swoje idole. Stałem bez ruchu, podziwiając. Przez chwilę irracjonalnie bałem się dotknąć tego cudu, by nie zniszczyć jego piękna.

            Kamilla, zawstydzona swoją nagością i zachwytem w moich oczach, wyciągnęła do mnie ręce. Podszedłem do niej. Dotyk jej nagiej skóry sprawił, że przeszedł mnie prąd. Ona też drżała. Uniosła głowę, prosząc o pocałunki. Ominąłem jednak jej wargi, zdążając niżej. Jej sutki czekały już na mnie, małe i napięte od nadmiaru emocji.

            Zacząłem przesuwać wargami po gładkim ciele Kamilii. Zataczałem szerokie koła wokół brodawek, drażniąc się z nią. Wzdychała, przeczesując mi włosy palcami. Nie wytrzymała długo. Szepnęła cicho:
            - Proszę... - głos jej się łamał. Nie dręczyłem jej dłużej. Na razie. Moje wargi delikatnie objęły sterczący sutek. W jej westchnieniu usłyszałem rozkosz pomieszaną z ulgą. Wysunąłem język i zacząłem znaczyć mokre ślady na obu jej suteczkach. Oddech mojej ukochanej stał się nierówny.

            Mnie także ta zabawa nie pozostawiła obojętnym. Napięcie materiału spodni mówiło samo za siebie. Chciałem Kamilli coraz bardziej. I nie mogłem czekać. Osunąłem się na kolana, pieszczotą dłoni kojąc osamotnione nagle piersi. Moje usta znalazły się na wysokości jej pępka. Bez wahania obsypałem pocałunkami zgrabny brzuszek, schodząc z każdym ruchem warg coraz niżej.

            Kamilla westchnęła głośniej, gdy osiągnąłem skraj wąskiego paseczka włosów zdobiącego jej wzgórek łonowy. Zsunąłem się jeszcze niżej. Naciskiem dłoni skłoniłem ją do rozchylenia ud. Czułem wyraźnie, jak pulsują podnieceniem.

            Jej gorąca kobiecość powitała mnie tym oszałamiającym, jedynym w swoim rodzaju zapachem: fantazją świeżych jabłek, mleka i cynamonu... Była wilgotna - delikatne płatki lśniły w świetle kominka. Zbliżyłem do nich wargi i dmuchnąłem na nie delikatnie. Kamilla roześmiała się cicho. Jej śmiech drżał podnieceniem.

            Chciałem, żeby pragnęła mnie tak samo, jak ja jej... Pewnym ruchem przesunąłem językiem po jej zwartych płatkach. Zaskoczona, jęknęła. Zamierzałem się z nią trochę podroczyć. Wróciłem do obcałowywania okolic jej łona, omijając spragnioną kobiecość. Kamilla rozsunęła szerzej uda, wysuwając biodra do przodu. Wyraźnie domagała się pieszczot - ale chciałem, by o nie prosiła.

            Po krótkiej chwili zmagań moja skrzypaczka nie wytrzymała:
            - Proszę, popieść mnie ustami...
            Nie zamierzałem się poddawać tak łatwo.
            - Gdzie mam cię popieścić, kotku? - udawałem niezorientowanego. Westchnęła.
            - No tutaj... - musnęła swój wzgórek.
            - Pokaż mi dokładnie to "tutaj" - zażądałem. Kamilla spojrzała mi prosząco w oczy. Napotkała upór. Zawahała się. Po chwili odchyliła głowę i zamknęła oczy. Rumieniec oblał jej twarz, gdy palcami prawej dłoni rozchylała delikatnie swoje różowe płatki.
            - Tutaj - szepnęła niemal niedosłyszalnie.

            Chłonąłem wzrokiem cudowny obrazek. Niewinna twarzyczka Kamilli kontrastowała z jej seksownym ciałem, upozowanym pod ścianą niczym te z erotycznych pism. Jej różyczka otwierała się przede mną zapraszająco, nabrzmiała pragnieniem i wilgocią - jak prawdziwy kwiat skąpany w rosie. Ucałowałem delikatnie palce mojej ukochanej. Mruknęła cicho, zniecierpliwiona.

            Uśmiechnąłem się do siebie i pocałowałem jej rozchylone płatki. W jej westchnieniu brzmiała ulga. Nie zwlekałem dłużej. Pieściłem ją ustami i językiem, nurzając wargi w boskim nektarze, smakując tę delikatną ambrozję z rozkoszą. Gdy dotarłem do źródełka rozkoszy Kamilli, jęczała już cicho, zaciskając spazmatycznie palce na moich włosach.

            Wiedząc, jak bardzo jest wrażliwa, pieściłem ją delikatnie. Wsuwałem język w jej rozpalone wnętrze. Sama, spragniona do bólu, zaczęła podawać rytmicznie biodra do przodu, napierając na moje wargi. Nie przerywałem pieszczot. Zorientowała się, że znów musi mnie przynaglić.

            - Kochaj mnie... - szepnęła. - Tak bardzo cię pragnę, maestro...
            W odpowiedzi lekko ścisnąłem jej sutek. Całowałem dalej gorące płatki.
            - Proszę... - jęknęła cicho, widząc, że nie zamierzam tak łatwo ulec.
            - O co prosisz? - zacząłem kolejną grę. Nie musiała wiedzieć, jak bardzo mnie podnieca.
            - Wejdź we mnie... błagam... - ukorzyła się, mając nadzieję, że tego właśnie oczekuję. Nie spieszyłem się. Pieściłem jej punkcik rozkoszy, odwlekając odpowiedź.
            - Chcesz, żebym ci go włożył? Lubisz to? - mruknąłem w końcu lubieżnie, wiedząc, jak ją to podnieca, krępując jednocześnie. Długo czekałem na dźwięk głosu Kamilli. Odezwała się, gdy objąłem wargami jej płatki, ssąc je lekko. Podniecenie nie pozwalało jej dłużej zwlekać.
            - Tak, bardzo to lubię... Proszę, maestro... - spróbowała jeszcze raz.
            - A jeśli w ciebie wejdę, pozwolisz mi zrobić, co zechcę? - wsunąłem palec w jej wnętrze, dając jej namiastkę wyczekiwanej rozkoszy. Jęknęła i na chwilę ugięły się pod nią nogi.
            - Tak, tak... - szeptała gorączkowo, pragnąc tylko, żebym ją wypełnił.
            - A jeśli będę brutalny? - otworzyłem sobie drogę do tego, na co miałem olbrzymią ochotę. Odrobina pieprzu i papryki. Kamilla nie wahała się już.
            - Tak, proszę, weź mnie... - nie skończyła jeszcze mówić, gdy podniosłem się. Wpiłem się ustami w jej wargi. Jedną ręką obejmowałem ją w talii, drugą rozpinałem pasek i rozporek. Zamierzałem wziąć, co dawała.
            łapie chwile ulotne jak ulotka...

            Skomentuj

            • Pawełxxx
              Ocieracz
              • Feb 2009
              • 106

              #7
              Kamila dyszała ciężko, spragniona i jednocześnie wystraszona moją żądzą. Wysunąłem penisa z bokserek. Był maksymalnie napięty. Miałem ochotę na pieszczoty oralne, ale bałem się, że w tym stanie długo nie wytrzymam. Przeszedłem więc do głównej atrakcji. Chwyciłem Kamillę za jej piękne włosy i odchyliłem do tyłu. Patrzyła mi w oczy - ufność i pragnienie mieszały się z lękiem w jej źrenicach.
              - Teraz go dostaniesz - powiedziałem tylko. Nie zamierzałem się rozebrać. Opuściłem tylko dłonie do jej ud i jednym silnym ruchem rozwarłem je szeroko, unosząc Kamillę do góry. Chwyciła mnie za szyję, łapiąc równowagę. Objąłem jej pośladki i przyciągnąłem do swoich bioder. Główka mojego penisa otarła się o wilgotne, płatki. Ich rozkoszne ciepło przejęło mnie dreszczem. Przycisnąłem moją ukochaną do ściany i zanurzyłem twarz w jej włosach.

              Wszedłem w nią jednym, mocnym ruchem bioder. Jęknęła głośno, wyginając się. Jej kobiecość otuliła mnie gorącą wilgocią. Fala rozkoszy rozeszła się po moim ciele. Wycofałem się trochę i pchnąłem raz jeszcze. Kolejny jęk. Moje gwałtowne ruchy mogły sprawiać Kamilli ból, ale to było częścią tej gry.

              Poruszałem się w niej mocno, zdecydowanie. Niemal każde pchnięcie powodowało głośny jęk. Całowałem jej szyję, pieściłem językiem płatek ucha. Moje wargi były delikatne, w przeciwieństwie do męskości, która bezlitośnie drążyła jej ciasne wnętrze. Narzucałem coraz szybszy rytm, moje pchnięcia były krótsze, a penis pulsował nieziemskim podnieceniem.

              - Dobrze ci? - mój gorący oddech na uchu Kamilli wywołał gęsią skórkę na jej ramionach. - Podoba ci się? - Za odpowiedź musiał mi wystarczyć głośny jęk po kolejnym, silnym pchnięciu. Odgłosy naszej miłości przeplatały się z entuzjastycznym tykaniem w gabinecie i strzałami iskier kominka.

              Przyspieszyłem jeszcze. Chwyciłem Kamillę za włosy, przyciągając jej twarz do swojej. Miała zamglone oczy. Usta co chwilę rozchylały się w jęku. Wpiłem się w nie łapczywie wargami. Dłońmi chwyciłem za biodra mojej kochanki i przyciskałem ją do siebie, chcąc zanurzać się w jej ogniu jak najgłębiej.

              Nie wytrzymała dłużej tej tortury. Jej ciało całe wygięło się w tył, złotobrązowa fala włosów spłynęła na jej plecy. Krzyknęła, sztywniejąc. Jej kobiecość zaciskała się na mnie gwałtownie, piersi drżały, rozkołysane urywanym oddechem, a rozdygotany krzyk trwał jeszcze długą chwilę.

              Ten cudowny obrazek zaprowadził i mnie na szczyt. Jęknąłem głośno i zacisnąłem zęby, nieruchomiejąc. Tylko biodra drgały mi niekontrolowanie, a męskość, pulsując spazmatycznie, zalewała wnętrze Kamilli moim pożądaniem.

              Trwało chwilę, zanim wróciłem do jako takiej przytomności. Moja ukochana tuliła się do mnie czule.
              - Kocham cię - szepnąłem. Gra się skończyła - znów mogłem wielbić ziemię, po której stąpała.
              - Ja ciebie też, ty brutalu... - szepnęła cichutko. W jej głosie brzmiał śmiech. Powoli zsunąłem ją z siebie. Uda miała mokre od naszej miłości. Pocałowałem ją miękko w usta. Spojrzała mi w oczy tak, że moje serce oszalało na chwilę.

              Ale ta chwila trwała i trwała, a ono nie chciało się uspokoić. Nagle ciało ścięło mi cierpienie. Zesztywniałem ponownie. Zabrakło mi tchu. Płuca miałem sparaliżowane bólem. Przemknęło mi przez głowę, że zaraz upadnę.

              Na szczęście ból minął tak samo szybko, jak się pojawił. Powróciło ciepło kominka i obejmująca mnie Kamilla. Tylko teraz jej głos emanował lękiem:
              - Kochany? Co się stało? - Grymas cierpienia musiał pojawić się na mojej twarzy.
              - Nic szczególnego kotku. - Uśmiechnąłem się do niej uspokajająco. Nie chciałem jej martwić. Wzruszyłem ramionami. - Wykończyłaś mnie po prostu.

              Nie zadowoliło jej to wyjaśnienie i w dalszym ciągu wlepiała we mnie uważne spojrzenie..
              - A teraz pod prysznic, łobuzico! - Przerwałem jej klapsem.
              - Niewinny się odezwał! - odpowiedziała, uciekając ze śmiechem przed kolejnymi.

              Reszta wieczoru upłynęła nam rozkosznie. W nocy jednak, gdy leżeliśmy wtuleni w siebie, długo nie mogłem zasnąć. Zastanawiałem się, jak niebezpieczne są te nagłe ataki bólu.

              Doszedłem do wniosku, że pojutrze wybiorę się do tego przeklętego kacyka. Szarlatan czy nie, może mnie wyleczyć. W końcu miałem teraz dla kogo żyć. Ucałowałem brązową głowę na moim ramieniu i wreszcie pogrążyłem się w słodkiej otchłani snu, wypełnionej tylko jedną istotą...

              Nazajutrz powitał nas dzień, na który mój zespół czekał z niecierpliwością. Dzień premiery koncertu. Czy muszę dodawać, że we mnie nie wywoływał on większych emocji? Moja uwaga w całości była pochłonięta przez cudną istotę, obok której zbudziłem się dziś rano, z którą dzieliłem pełnię szczęścia. Nie muszę chyba dodawać także, że koncert dostał tytuł „Camilla”...

              Wieczorne przedstawienie miało być pełne przepychu. Sala została ozdobiona bukietami kwiatów, zatrudniono dwie dodatkowe osoby do obsługi świateł. Na widownię, którą miała być ścisła śmietanki kulturalna kraju, czekały chłodne wina i drinki oraz przekąska po premierze. Duchowa strawa była niewystarczająca dla domniemanych potomków Sarmatów. Wieczór miał być ucztą zarówno dla duszy, jak i ciała.

              W budynku filharmonii zjawiliśmy się bardzo wcześnie, aby odbyć próbę generalną i dopieścić instrumenty. Wszyscy, bez wyjątku, byli perfekcyjni. Byłem z nich dumny. Z siebie także, zwłaszcza, gdy patrzyłem na moją Kamillę, ten ognisty diament, który oszlifowałem w przepiękny brylant. Miał teraz olśnić publiczność. Nie było najmniejszych wątpliwości, że to zrobi.

              Ćwiczyliśmy długo, trochę nerwowo – wszyscy w jakimś stopniu ulegli emocjom tego ważnego wieczoru. Mnie rozpraszała raczej Kamilla, tuląca się do mnie co jakiś czas, unosząca słodkie usta ku moim. Wreszcie członkowie orkiestry zaczęli zajmować miejsca na podeście sceny.

              Mieliśmy dla siebie półkolistą przestrzeń, zamkniętą przed oczami widzów ciężką purpurową kurtyną. Stałem na ambonie dla dyrygenta i robiłem ostatni przegląd moich „wojsk”. Nie było to potrzebne – doskonale znali swoje miejsca. Z lewej - skrzypce, na wprost altówki, z prawej wiolonczele i kontrabasy. Obok łukami puzony, fagoty, tuby, klarnety, rogi, oboje, waltornie i trąbki. Pośrodku, trochę ukryte – flety: proste i poprzeczne. Po lewej, w głębi wstydliwie chował się fortepian, w tle harfa, kotły, złociła się perkusja.

              Panowie układali poły fraków na wygodnych krzesłach, panie szeleściły taftą sukien. Tu i ówdzie rozlegały się nerwowe kaszlnięcia i szmer kartek partytur.

              Wolnymi krokami przemierzałem scenę, sprawdzając po raz setny mikrofony, kable, smyki, wyciory i partytury. Już niemal wszyscy byli na miejscach.

              Rozejrzałem się: nie było jeszcze Kamilli. „Pewnie poprawia makijaż!” – pomyślałem, trochę zeźlony. Posłałem basistę, żeby ją znalazł i przynaglił. Pobiegł. W przejściu minął się z sopranistką Ewą. Zdziwiłem się nieco – nie występowała dzisiaj.

              Podeszła do mnie z wyraźnie wymuszonym uśmiechem, wyciągając ręce w sztucznym geście powitania.
              - Maestro, jak pan cudownie dziś wygląda! – jej głos był piskliwy i nienaturalny.
              - Dziękuję – odparłem sucho. „Po co tu przyszła? Najwyraźniej chce nam zepsuć koncert.”
              - Tak pan kwitnie, taki rumiany! – szczebiotała dalej. Idiotka. – Tak panu dobrze robi ta późna miłość! Któż by się spodziewał takiego uczucia na starość, prawda?
              „Aha, to mamy pierwszą szpilkę. Jaka starość, czy 40. to starość?”
              - Zadziwiające, jak to dziewczę się w panu kocha... – jej gdakanie przerwało mi rezolucje na temat mojego wieku. – Ale myślę, że wiele dziewcząt zakochałoby się w takim znanym, BOGATYM twórcy...
              Nie miałem ochoty słuchać dłużej tych bredni. Wbiłem zimny wzrok w jej krowie, obsmarowane czarną kredką oczy i wycedziłem:
              - Proszę już zejść ze sceny, pani Ewo, zaraz zaczynamy.
              Zbladła pod kilogramem różu. Widziałem, jak zacisnęła gniewnie szczękę. Ale uśmiechnęła się sztucznie raz jeszcze.
              - Ja tylko chciałam życzyć panu szczęścia w miłości, maestro... – obróciła się na pięcie i tupiąc, zeszła ze sceny. Ale nie zdołała utrzymać złości w ryzach. Gdy odwracała głowę, dostrzegłem jak jej uśmieszek zmienia się w pogardliwy grymas, a w jej oczach pojawia się gniew.

              Wzruszyłem ramionami. Nie mogła zaszkodzić mojej Muzyce. Przeczesałem włosy ręką. Moje myśli skupione na złośliwej Ewie rozproszyło pojawienie się basisty, a za nim Kamilli. Wyglądała bosko: taka lekka i zwiewna w swojej lśniącej sukni. Wokół jej smukłej szyi skrzył się tysiącem ogników mój prezent zaręczynowy. Makijaż miała dopracowany, faktycznie musiała nad nim spędzić sporo czasu. Nie patrząc na mnie, ruszyła ku swojemu miejscu w pierwszej grupie skrzypiec.

              Szukałem jej wzroku, ale uparcie odwracała ode mnie swoje piękne oczy. Udało mi się jednak pochwycić jej spojrzenie i zdrętwiałem. Jej źrenice tchnęły smutkiem, powieki były zaczerwienione. Czyżby płakała? Nagle zauważyłem dziwną bladość jej twarzy, palce zaciśnięte na gryfie jej dziwacznych, jasnych skrzypiec tak mocno, aż zbielały. Poczułem niepokój. Co się mogło stać?

              Kamilla usiadła na swoim miejscu. Chciałem podejść do niej, zapytać, objąć... nie miałem już czasu. Operator świateł krzyknął cicho zza drzwi, że za 2 minuty kurtyna idzie w górę. Nagle zacząłem się bać: że Kamilla nie zagra w ogóle, że zemdleje, albo zacznie płakać, że ja sam nie wytrzymam napięcia i przerwę koncert... Wszystkie nerwowe emocje, jakie były udziałem reszty orkiestry przez ostatnie dni i tygodnie, dopadły mnie ogromną falą w kilka sekund. Zesztywniałem, zacząłem się pocić. Wskazówki na zegarze w głębi sceny zaczęły galopować. Ręce mi drżały.

              Pochwyciłem niespokojny wzrok jednej z wiolonczelistek. Zauważyła, co się ze mną działo. Odetchnąłem głęboko. Musiałem się opanować. Spojrzałem na Kamillę. Sztywno, ale spokojnie kładła skrzypce na ramię. Poczułem niewielką ulgę. Cokolwiek się działo, nie było widać aż tak ważne, żeby przerywać koncert.

              Oparłem się o swój pulpit. Nuty i pięciolinie wirowały mi przed oczami. Czułem żyłkę drgającą na skroni. Jednak mój oddech powoli się uspokajał. Po chwili spojrzałem już przytomnie na zegar. Pół minuty. Dobrze. Czas na pokrzepienie serc. Uniosłem głowę, siląc się na spokój.
              - Moi drodzy – zacząłem. Mój głos był nieco ochrypły, ale poza tym szło mi całkiem zgrabnie. – Gramy dziś dla wymagającej publiczności, ale to wy macie od siebie wymagać najwięcej. Przez ostatnie tygodnie byłem z was dumny... – fala uśmiechów. Rzadko ich chwaliłem. – I wciąż jestem. Mam nadzieję, że granie tego utworu sprawi wam tyle radości, ile mnie sprawiło jego napisanie. Bawcie się dobrze.

              Nie patrzyłem na Kamillę. Chyba obawiałem się tego smutku w jej oczach. Ukłoniłem się mojej orkiestrze i odwróciłem się ku zasłoniętej jeszcze kurtynie. Zastygliśmy w oczekiwaniu.

              Cichy dzwonek oznajmił, że kurtyna idzie w górę.

              Na chwilę oślepiły mnie światła. Bateria reflektorów bezlitośnie cięła nasze twarze gorącymi promieniami. Momentalnie pot zaczął lać się ze mnie strumieniami. Ludzie na widowni, owiewani prądem klimatyzatora, nie wiedzą, jakim wysiłkiem są występy w prażących promieniach tysięcy watów.

              Chwila ciszy... i, niczym rewolwery w starych westernach, zaczęły strzelać flesze aparatów. Jednocześnie na nasze biedne, zgrzane głowy posypała się burza oklasków. Na szczęście nie musiałem się uśmiechać.

              Jednak pełne szacunku i podziwu szepty, oklaski i nastrój wyczekiwania dodały mi odwagi. Na chwilę odsunęły ode mnie smutny wzrok Kamilli i zdenerwowanie. Uciszyły gwałtowne, bolesne staccato serca.
              łapie chwile ulotne jak ulotka...

              Skomentuj

              • Pawełxxx
                Ocieracz
                • Feb 2009
                • 106

                #8
                Scena i muzyka były przecież moim żywiołem. Znów to poczułem. Tak żywo, jak zawsze. Byłem znowu młody, pełen dumy i pewności siebie. Zniecierpliwiony tłum czekał na ruch mojej dłoni, na niebiańskie nuty, które spłyną nań i ukoją dusze zbrukane szarym pyłem codzienności. Zaprowadzę ich ku katharsis. I ku boskości. Jedynie jej posmakują. Ale ta chwila da im ślepą nadzieję, która pchać ich będzie przez resztę marnego żywota...

                Jakimże mocarzem stawałem się, stojąc przed nimi w smokingu i z batutą w dłoni, niczym iluzjonista z różdżką. Tak jak on, mogłem im dać jedynie iluzję, ale też właśnie iluzja była tym, czego ode mnie chcieli.

                Tradycyjnym gestem zastukałem kilka razy delikatnie w poręcz, która dzieliła mnie od widowni. Uciszyli się momentalnie. Odwróciłem się do orkiestry.


                Tak powyższe opowiadanie zostalo sciagniete http://dobraerotyka.pl/showstory.php?id=988

                Tak samo jak ja, czuli się pewniej - to, czego się obawiali, już się działo. Nie było po co się bać. Spojrzałem na blade, zdeterminowane twarze. Nie spojrzałem w lewo, na twarzyczkę Kamilli - mógłbym się założyć, że białością dorównywała kartkom partytury.

                Uniosłem ręce... i zaczęliśmy. Spokojnie, lento weszła niemal cała orkiestra.

                Pierwsza część koncertu była "moja": wygrywali więc piękną wiosnę mojego życia... Bębenki i flety - pierwsze zabawy, fortepian i harfa - baśnie i kołysanki, smyczki - lata nauki i pierwsze miłości...

                Potem nadeszło gorące, nabrzmiałe owocami lato: rogi i trąbki opowiedziały o emocjonujących polowaniach, smyczki i oboje - o rozkosznych kobietach. Ciche nutki fortepianu oddały noce spędzone na pisaniu, oboje i waltornie - te spędzone z kolei na samotnym sączeniu drinków. Nagły chaos trąbek i perkusji przerywał to wszystko szalonymi przyjęciami w objęciach dziwek i alkoholu.

                Ucichło wszystko na chwilę... i parę pięciolinii opisało to, kim się stałem. Samotny fortepian w kącie, nieco zdziwaczały, nadęty puzon... Nawet uroczy, jak dźwięk harfy, ale - jak się przypatrzeć - smętny niczym łkanie smyczka. A wszystko takie moderato - bez przesady, trochę lirycznie i metafizycznie, enigmatycznie i ascetycznie.

                Nie tak chciałem siebie postrzegać. Ale jakaś bezsensowna szczerość zadomowiła się - razem z Kamillą - w moim sercu i nie mogłem się już oszukiwać.

                Zakończyliśmy pierwszą część. W chwili ciszy rozległ się szmer rozmów za moimi plecami - nie tego się spodziewali? A może są tak poruszeni? Nieważne. Najpiękniejsza część miała dopiero nastąpić.

                Rozmowy ucięły się nagle. To Kamilla wstała. Gdy odwróciłem się w jej stronę, zrozumiałem milczenie sali. Jej twarz była niemal biała. A oczy... Mały zdrajca w piersi ścisnął mi gardło nagłym bólem.

                Jej oczy były czarne od łez. Patrzyła na mnie, więżąc mnie wzrokiem skazańca, przykuwając do miejsca, dręcząc swoim bezmiarem rozpaczy. Nie odrywała ode mnie spojrzenia, sunąc na środek sceny niczym zjawa w swojej czarnej sukni. Brokatowe cudo zdało się teraz niemal żałobną szatą na bladej skórze mojej divy.

                "Na Boga, co się stało?!" - chciałem zapytać. Chciałem ruszyć ku niej, objąć ją i zmusić te niewypłakane łzy, aby znikły z pięknych oczu. Ale w tym momencie Kamilla zatrzymała się, wyciągnęła przed siebie swoje wielkie, jasne skrzypce i oparła je na ramieniu. Gryf mierzył we mnie niczym ostrokół. Teraz skrzypce i smyczek - miecz, były jej warownią.

                Stałem bez ruchu. Nic nie mogłem zrobić. Czy zagra? Nie odwróciła się do sali. Uniosła smyczek do strun, wciąż patrząc na mnie. Orkiestra gwałtownie przyjęła pozycje gotowości. Zorientowali się już, że coś jest nie tak, że nie będę dyrygował. Czekali na pierwszą nutę mojej genialnej skrzypaczki.

                Kamilla przeciągnęła smykiem po strunach. Nieco zgrzytliwy, niski dźwięk przeszył dreszczem widownię. Orkiestra przytomnie natychmiast dołączyła do skrzypiec. Kamilla, ku mojemu zaskoczeniu i ogromnej uldze, grała planowo - pomimo strasznego, jak mi się wydawało, cierpienia.

                Teraz ona opowiadała o sobie. Łagodnie, czasem allegro opisała swoje krótkie, pełne radości i optymizmu życie. Kwiaty, laurki, skrzypce po dziadku, piosenki i pierwsze sonaty. Vivo śmiechu i pianissimo nieśmiałych marzeń o świecie muzyki.

                Orkiestra dopełniała te obrazy. Tworzyli razem bogaty, plastyczny świat. Ludzie musieliby być głusi i głupi, aby go nie pojąć i nie pokochać.

                Potem wszystkie instrumenty cichły stopniowo, milknąc ostatecznie. Pozostały jedynie skrzypce. Tylko moja piękna, smutna Kamilla. Grała bez nut. Patrzyła tylko na mnie. Świat zamknął się na nas dwojgu niczym kopuła. Otoczyła nas bańka ciszy.

                Wtedy smyczek nagle załkał cichym vibratto. Wiedziałem - to byłem ja. To był moment, kiedy Kamilla poznała moją muzykę. I zapragnęła. I jej, i mnie.
                Popłynęła cicha melodia. O nieśmiałości, upartych ćwiczeniach, nadziei... że kiedyś będzie na tyle dobra, aby grać u mojego boku. Presto, nieco wstydliwie i cicho skrzypce szepnęły o braku czasu, tysiącu wyrzeczeń, wciąż pustym portfelu... A wszystko dla muzyki... i dla mnie.

                Po policzku mojej cudownej skrzypaczki spłynęła łza. Poczułem nagły wstyd. Fala rumieńca zalała moją twarz. Kamilla zagrała jeszcze parę nut... i zdrętwiałem. Cały skład orkiestry wstrzymał oddech.

                Nie grała koncertu. Opowiadała tę samą historię - ale widzianą poprzez wodospad łez. Jak dostała się do mojej orkiestry. Gwałtowne, rozbuchane nuty radości i dumy. Bicie serca, kiedy byłem blisko. Strach i nieśmiałość, wątpliwości - czy sprosta wyzwaniu. Szarpiące duszę dźwięki opisały ból, gdy widziała mój gniew i chłód. Radosne trele - zachwyt, gdy zapowiedziałem jej solowy występ.

                Zdołała nieznanym mi sposobem odegrać wieczór, gdy szykowała się na lekcję ze mną. Miękkim piano oddała szelest grzebienia we włosach, słodki, ciężki zapach perfum, zdenerwowanie.

                Już wiedziałem, co nastąpi. Chciałem uciec, schować się przed wzrokiem tych ludzi, którzy za chwilę dowiedzą się, kim jestem naprawdę. Kamilla grała nasze lekcje, swoją ufność i niewinność. Okrasiła je nutą goryczy, opowiadając o swej naiwności. I wtedy jej skrzypce zadrżały - gravo, forte. Wszedłem ja - z moim pożądaniem, bezczelnością - rozgniotłem obcasem jej mały, naiwny światek. Zdeptałem jej radość i uwielbienie. Zmalałem w jej sercu i umyśle z mistrza do rozmiarów karła - szpetnego i godnego pogardy.

                Ach, jak to bolało. Nie tylko mnie. Kolejna łza potoczyła się po policzku mojej ukochanej. Ale między nami były jej skrzypce, jej struny, jątrzące nasze dusze żałosnym płaczem.

                Kamilla nie chciała jednak mi odebrać wszystkiego. Smyczek zadrżał opowieścią o nieznanych jej uczuciach, jakie obudziły moje pieszczoty. O pragnieniu i lęku.

                Nie zamknęła mnie w brudzie. Zagrała pianissimo mojej skruchy. Jeszcze jedna łza skapnęła na fragment moich przeprosin, który popłynął spod jej palców. Jakimś cudem umiała odtworzyć każdy odcień mojej burzliwej improwizacji z tamtego wieczoru.

                Potem powiedziała im wszystkim o naszych wspólnych, pełnych spokoju dniach. Przebrzmiał szelest stronic przeczytanych książek, plusk wypitych drinków, trzask spalonych polan - wszystko przesycone... żalem?

                Patrząc na mokre ślady na jej twarzy, wciąż i wciąż zadawałem sobie pytanie: "Dlaczego? Co się stało z moją Kamillą?"

                Przerwała moje rozpaczliwe myśli nagłym brzękiem strun. Śmiało, wyzywająco wygrywała na nich moje wyznanie, naszą pierwszą, namiętną miłość. Z zaciętymi zębami opowiadała o pragnieniu, czułości i bólu, jakie były jej udziałem... Zmieszane z jakimś dzikim gniewem i rozpaczą, przejmująco targały moją duszą.

                Zmierzała ku końcowi. Jasne, toporne skrzypce odśpiewały pieśń wspólnych poranków, zapach kawy... Włożyła tam nawet kwiaty, nawet czekoladki... Żałośnie, z jakimś wstydem opisała nasze zaręczyny. Swój zachwyt i egzaltację, moją dumę...

                Teraz moment ukończenia partytur. Wystrzały korków od szampana w jej melodii nie zdołały mnie poruszyć. W napięciu czekałem na finisz, na wyjaśnienie tych łez, i bólu, o przyczynie którego nie miałem pojęcia, a który zdawał się ogromnieć z każdą chwilą.

                Nadzieja i oczekiwanie narastało w jej nutach - to zbliżał się wielki dzień koncertu. Ale dlaczego w tych dźwiękach pojawiły się fałszywe? Skąd te małe zadry, tkwiące na końcu pięciolinii jak drut kolczasty? Smukła dłoń Kamilli cięła struny szybkimi smagnięciami. Patrzyłem, słuchałem całym sobą, usiłując zrozumieć. Serce ścisnęło mi się niebezpiecznie.

                I nagle zrozumiałem. Zazdrość. Złe spojrzenia. Komentarze. Plotki. To wszystko, o czym ja nie wiedziałem, o czym nigdy nie mówiła. Teraz jej skrzypce płakały o bólu, o wątpliwościach, które rodziły się nocą, gdy leżała w moich ramionach. O szpilkach, wtykanych jej chętnie za moimi plecami. Wbijanych w jej małe, ufne serduszko. Rozdzierających je po kawałku.

                Gwałtowna fala dźwięków sprawiła, że drgnąłem. Kamilla bezlitośnie darła struny smykiem. Nie odrywała ode mnie obłąkańczego wzroku. Chyba łkała. Zagłuszała to kakofonia łamiących się, poszarpanych dźwięków.

                Już nic nie rozumiałem. Oto działo się coś na moich oczach, coś, czemu nie mogłem zapobiec. Ta krucha, delikatna istota zwijała się w spazmach bólu, którego nie mogły wypłakać nawet jej wierne skrzypce.

                A ja mogłem tylko słuchać. I usłyszałem zawód. I zdradę. I wiedziałem, że to moja wina, cokolwiek się stało, ja byłem przyczyną. To bolało jeszcze bardziej, niż jej rozpacz.

                Kamilla drżała. Zabrakło jej sił. Smyczek coraz częściej opadał, dźwięki były coraz dłuższe, coraz bardziej płaczliwe i łkające. Nagle wyprostowała się i cięła struny jednym, raptownym ruchem. Opuściła instrument i znieruchomiała. Tylko łzy płynęły nieprzerwanym strumieniem po jej twarzy.

                Obezwładniła mnie przepaść bólu w jej oczach. Patrzyliśmy na siebie w bezruchu. Cisza trwała. Miałem wrażenie, że już nigdy się nie skończy.

                Ale przerwały ją oklaski. Pierwsze, nieśmiałe, pociągnęły za sobą inne. Po chwili cała sala wstała, oklaskując tragedię mojej skrzypaczki. Bańka wokół nas pękła, powrócił tłum, orkiestra i reflektory.

                A oni klaskali. Jaką nienawiść czułem ku tym oprawcom, którzy niczym rzymski plebs oklaskiwali krew i cierpienie. Chciałem wrzasnąć w proteście przeciwko całemu światu. I przeciw temu, co było we mnie. I tak skrzywdziło tę cudowną kobietę z jasnymi skrzypcami w ręku.

                Kamilla ocknęła się nagle. Bez słowa, bez żadnego gestu odwróciła się i pospiesznym krokiem zeszła ze sceny. Chciałem ruszyć za nią. Powstrzymały mnie przerażone spojrzenia członków orkiestry - zakończyłoby się to skandalem. Ale nie mogłem teraz dyrygować.

                Zacisnąłem pięści w gniewie. Ten parszywy tłum trzymał mnie tu. Zmuszał do radowania się razem z nim łzami mojej ukochanej. Czy miałem wyjście? Powstrzymałem drżenie warg i odwróciłem się ku widowni. Powitano to owacjami. Skłoniłem się, dając do zrozumienia, że to koniec występu. Że wszystko odbyło się według planu.

                Nikt nie pojął, że żaden człowiek o zdrowych zmysłach nie mógł mieć w planie takiego bólu.

                Kłaniałem się w blaskach fleszy. Te dwie minuty zdawały mi się wiecznością. Moje myśli i skołatane serce były na korytarzach, w poszukiwaniu Kamilli. Wreszcie ciężka kurtyna zakryła mój strach przed ludzkim wzrokiem. Zostawiwszy zszokowaną orkiestrę samej sobie, gnany rosnącym przerażeniem, zagłębiłem się w labirynt kuluarów filharmonii.

                Wołałem jej imię, zaglądałem do każdego otwartego pomieszczenia, drżąc na myśl, że mogła być w którymś z tych zamkniętych, albo wyjść z budynku. Nie wiedziałem, co się z nią mogło stać, co mogła zrobić... Wolałem o tym nie myśleć. Galopowałem przez kolejne piętra. Moje serce łomotało w proteście.

                Kiedy wpadłem do kolejnej z sal dydaktycznych, zamarłem w progu. Na wysokości oczu miałem talię mojej genialnej skrzypaczki. Podniosłem wzrok. Jej piękną, długą szyję oplatał ozdobny szal, który tego wieczoru omotała wokół ramion.

                Ciało mojej cudnej Kamilli kołysało się delikatnie pod ciężkim żyrandolem.

                Znieruchomiałem. Mój wzrok sam osunął się na jej drobną stopę, obutą w delikatny atłasowy pantofelek. Gapiłem się na niego, niezdolny nawet do myślenia. Gwałtowny skurcz w okolicach mostka przywrócił mi przytomność. Gdyby nie futryna drzwi, upadłbym. Skupiony na przeszywającym bólu, trafiłem wzrokiem na jasną plamę skrzypiec. Lśniły powieszone za gryf tuż obok mojej skrzypaczki. Wszystkie struny miały przecięte. Umarły razem z nią.

                Kolejny skurcz - tym razem mocniejszy. Paraliżujący ból. Osunąłem się na kolana. W polu widzenia coś zamigotało. Obróciłem machinalnie głowę w tamtą stronę. Ekran telewizora. Świeciła błękitna kontrolka. Zapauzowana taśma... porno? Nagłe przeczucie zmroziło mnie silniej od wszechogarniającego bólu. Rozejrzałem się, Pilot leżał na ławce tuż obok. Sięgnąłem po niego z trudem, walcząc z ciałem, które nie chciało mnie słuchać. Odnalazłem kciukiem "play". Ekran mrugnął i pokój rozbrzmiał odgłosami jęków i uderzeń ciała o ciało.

                Jedno spojrzenie mi wystarczyło. To byłem ja. I Ewa. "Musiała nas kiedyś nagrać". Ból szarpał mi myśli. Ale nie były potrzebne. Już wszystko rozumiałem. Cierpienie tej niewinnej istotki... Zapiekłą zazdrość, która zniszczyła jej życie. I mój w tym udział. Moje błędy i pychę, która podsunęła mi myśl, że zasłużyłem na to szczęście.

                Chciałem wyć. I nie mogłem. Moje ciało zaczęło drgać niekontrolowanie. Ból był nie do opanowania. Chciałem wyciągnąć rękę i dotknąć stopy Kamilli, ale nie potrafiłem.

                Oparłem bezradnie głowę o ścianę. Czułem moje serce - coraz głośniejsze i coraz bardziej obłąkane, jak ostatnia melodia Kamilli. Jego łomot wypełnił mi uszy. I błyskawica bólu. Szarpie... Już nic nie widziałem. Nie było nic, poza rozpaczą i bólem...
                Last edited by Pawełxxx; 05-11-10, 18:00.
                łapie chwile ulotne jak ulotka...

                Skomentuj

                • wujcio_wodnik
                  Seksualnie Niewyżyty
                  • Feb 2006
                  • 261

                  #9
                  piękne....czytałem przy tej muzyce...

                  Gdy umierał leżąc tutaj sam,
                  za ojczyznę, którą kochał ponad życie,
                  widział przyszłość, która zła była i podła,
                  chmury czarne, wiatr ze wschodu gonił z wolna,

                  Skomentuj

                  • AlinaK
                    Seksualnie Niewyżyty
                    • Apr 2007
                    • 229

                    #10
                    Co prawda, wolę opowiadania z happy endem, ale bez malkontenctwa... super opowiadanie. Strasznie mi się podoba narracja a ciągłe wtrącenia terminów muzycznych (choć sie na nich nie znam) dodają realizmu całości.

                    A jaki z tego wszystkiego morał? Nie ufać fałszywym sopranistom?

                    Jednak irytowała mnie za każdym razem, gdy się odezwała. Miała cichy i uległy głos rannej owcy, i unikała mojego wzroku. Traciła cały urok.
                    Jeszcze kogoś coś takiego doprowadza do białej gorączki? Ja mogła bym rozszarpać...

                    Skomentuj

                    • incest666
                      Seksualnie Niewyżyty
                      • Aug 2006
                      • 241

                      #11
                      Napisał AlinaK
                      (...) Jeszcze kogoś coś takiego doprowadza do białej gorączki? Ja mogła bym rozszarpać...
                      ... ale za co? Ja nie rozumiem....
                      co Krzyś miał na myśli, gdy kolega mu mówił: CIĄK PYTE?

                      Skomentuj

                      • lesniczyyy
                        Świętoszek
                        • Feb 2009
                        • 2

                        #12
                        Świetnie, ktoś ma kawał talentu

                        Skomentuj

                        • snata
                          Erotoman
                          • Mar 2009
                          • 612

                          #13
                          bardzo dobre opowiadanie, może zacznij pisać coś na poważnie bo masz talent
                          Powodzenia
                          Kocham muzykę i niech tak zostanie

                          Skomentuj

                          • ravenheart
                            Świntuszek
                            • May 2009
                            • 52

                            #14
                            No wszystko fajnie, tylko czemu Pawle kopiujesz cudze treści bez podawania autora?

                            Autorem opowiadanka jest Kolanko, zostało opublikowane tutaj: http://dobraerotyka.pl/showstory.php?id=988

                            Czym innym jest znalezienie w sieci fajnego tekstu i podzielenie się nim z forumowiczami przy zachowaniu informacji o autorze, czym innym jest skopiowanie tekstu BEZ kopiowania podpisu.

                            Skomentuj

                            • Pawełxxx
                              Ocieracz
                              • Feb 2009
                              • 106

                              #15
                              Napisał snata
                              bardzo dobre opowiadanie, może zacznij pisać coś na poważnie bo masz talent
                              Powodzenia
                              jak napisal "ravenheart" to nie jest moje opowiadanie, tylko mi sie spodobalo to opowiadanie i dlatego je tu wkleiłem
                              łapie chwile ulotne jak ulotka...

                              Skomentuj

                              Working...