piano - cicho
moderato – umiarkowanie
allegro – wesoło
vibrato – drżąco
Ślęczałem już trzeci tydzień nad tym koncertem... Zła passa trwała i trwała. Była środa. Patrzyłem w okno i doszedłem do wniosku, że byłem idiotą, stawiając biurko naprzeciw brudnych szyb. Nie mogłem skupić się na pracy. Reflektory samochodów i migające światła przelatujących nisko Boeingów skutecznie rozpraszały myśli. Nuty i bemole wirowały powoli w oparach mocnej kawy w mojej głowie. Rzędy pustych pięciolinii na białych kartkach zdawały się oplatać mnie niczym liany. Melodia, miast układać się miękko falami moderato i allegro, brzęczała w uszach jak uporczywy komar.
Zacisnąłem pięści na kartach przede mną. Pięciolinie gięły się rozkosznie. Z pomrukiem gniewu wstałem i zgarnąłem je do kominka w głupiej zemście za bezpłodną mękę. Przez chwilę chciałem dorzucić im do towarzystwa pióro wieczne, błyszczące bezczelnie na środku blatu. Już po nie sięgałem, ale rozmyśliłem się. Ogarnął mnie materialistyczny żal – w końcu było całkiem drogie.
Udając przed samym sobą, że wcale nie miałem zamiaru niszczyć nic więcej, uniosłem wyciągniętą rękę i przeczesałem włosy. Odetchnąłem głęboko. W pokoju panowała strachliwa cisza. Nikogo oprócz mnie tam nie było, ale wszystko wokół z wysiłkiem starało nie rzucać się w oczy. Nawet zegar tykał jakby ciszej. Gdy wydzwaniał 18:00, w jego kurantach brzmiał przepraszający ton.
Nerwowo zacząłem chodzić po pokoju. Stopy zapadały mi się w zielony, futrzasty dywan. Był wzorcowym przykładem kosztownego bezguścia. Kupiła go moja była żona. Od rozwodu rok temu jakoś nie znalazłem czasu, aby się go pozbyć. W tej chwili nienawidziłem go bardziej, niż zwykle. Dłonie same zwijały się w pięści. Znajomi powtarzali mi, że jestem porywczy. Ale żaden z nich, ani też ten przeklęty znachor, który mi wróży zawał, nie komponował! Nie wymagano od nich pisania jednego utworu na miesiąc!
Zegar nieśmiało odezwał się znowu, wybijając 18:30. Wytrąciło mnie to z równowagi. Już miałem go chwycić, gdy przypomniałem sobie że dziś o 19:00 mam spotkanie z nowym składem orkiestry! Wybiegłem z mieszkania, chwytając po drodze płaszcz i kapelusz. Zamykając drzwi, usłyszałem jak zegar z kliknięciem przesuwa wskazówkę sekundnika o dziesięć jednostek do przodu. W końcu przestał wstrzymywać oddech.
Pędziłem chodnikami w szarym zmierzchu, ocierając co chwila twarz. Nieprzyjemnie cięły ją zimne igiełki jesiennej mżawki. Nie miałem samochodu. Uważałem za idiotyzm jazdę w mieście po to, by stać w korku. Mój umysł mógł być ostatnio nie w formie, ale nogi miałem całkiem zdrowe, a pieniądze za ostatnią sonatę zużyłem po części na świetne buty trekkingowe. Do filharmonii zostało jeszcze kilka przecznic. Spóźnię się, jak zwykle. Na szczęście ja mogłem się spóźniać. Orkiestra musiała być na miejscu i czekać karnie.
Przypomniała mi się Karolina, drobna flecistka, która ostatnio dostała srogą burę za to, że przyszła do filharmonii już po mnie. Po próbie, chcąc się skupić w moje łaski, dyskretnie zaproponowała, że zamieni tymczasowo flet poprzeczny na prosty, najchętniej u mnie w mieszkaniu.
Nie miałem nic przeciwko – dziewczyna była ładna, młoda - ale z natury nie jestem pobłażliwy i mruknąłem w odpowiedzi, że się zastanowię. Kto wie, może dzisiaj poprawi mi nastrój? Wyobraziłem sobie jej partię solową i uśmiechnąłem się do własnych myśli.
Wreszcie filharmonia. Pseudo-barokowy budynek wyglądał posępnie w szarej mgle. Był odpychający. Teraz jednak jego widok sprawił mi ulgę. Moje znerwicowane serce zaczęło już miotać się z wysiłku nierównym rytmem. Pchnąłem ciężkie drzwi. Zimna klamka parzyła palce. Pan Adam, portier, przywitał mnie głośno ze swojej kanciapy. Traktowano mnie tutaj z szacunkiem, chociaż nie miałem wielu przyjaciół. Nie dążyłem do tego. Z ludźmi zadawałem się z konieczności, bądź też dla własnych korzyści. Może to wygląda nieco cynicznie, ale ludzie za bardzo obciążają mój umysł. Te ich przyziemne problemy... dyskusje o cenach chleba i benzyny, plotki i kłótnie... Większości nie mogłem nawet zaufać, gdy chodziło o ocenę nowej kompozycji – nie znali się na sztuce. Na szczęście uznawali, że artyście do tworzenia potrzebny jest święty spokój. Na korytarzach był tłok - zbliżał się koncert świąteczny – ale przeszedłem nie niepokojony.
W sali ćwiczeniowej czekała już na mnie moja orkiestra. Gdy wszedłem, ucichł gwar rozmów. Wszyscy podnieśli się i przywitali mnie krótkim ukłonem. Tylko sopranistka Ewa, z którą sypiałem od czasu do czasu, była na tyle śmiała, że przywitała mnie z uśmiechem:
- Dobry wieczór, maestro!
Nawet ją lubiłem, miała ogromne piersi z wielkimi sutkami i hojnie obdzielała wdziękami znajomych mężczyzn. Ale miała zwyczaj odzywania się w niewłaściwych momentach. Nie siliłem się na odpowiedź, tym bardziej na uśmiech. Od razu znalazłem wzrokiem nowych członków grupy. Basista, skrzypek i skrzypaczka.
Wybrałem ich osobiście na castingu tydzień temu. Chłopcy byli młodzi i grali przeciętnie, ale zapowiadali się nieźle. Uznałem, że wyrobią się z czasem. Dziewczyna za to grała świetnie. Z jakąś niesamowitą pasją. Grała Vivaldiego na castingu, nie odrywając ze mnie dzikiego wzroku. Była fascynująca ze smyczkiem w dłoni. Kiedy szorowała nim po strunach swoich dziwnych, topornych w kształcie skrzypiec z jasnego drzewa, była piękna. Orzechowe oczy współgrały świetnie z długimi i lśniącymi brązowymi włosami. Smukłe palce bielały, uciskając struny. Szczupła sylwetka kołysała się do rytmu. Rumieńce występowały jej na policzkach. Jej vibrata łkały niczym żałobnicy, a allegra wprawiały nogi słuchaczy w ruch. Jednak irytowała mnie za każdym razem, gdy się odezwała. Miała cichy i uległy głos rannej owcy, i unikała mojego wzroku. Traciła cały urok.
Jednak jedną z moich wad była słabość do pięknych kobiet. Przyjąłem ją. W końcu: mogłem jej zakazać się odzywać. Miała może ze 20 lat, idealna do tresury.
Teraz siedziała na brzegu podestu, gładząc szmatką lakier skrzypiec. Pewnie już słyszała od pozostałych, że bezczynność nie jest mile widziana na moich próbach.
- Rozgrzewać się! – zakomenderowałem. - Na początek „Adagio” z zeszłego tygodnia.
Członkowie grupy chwycili za instrumenty. Nowi naśladowali resztę. Tylko właścicielka jasnych skrzypiec pozostała nieruchoma, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Minąłem wyraźnie zawiedzioną sopranistkę i skierowałem się w stronę podestu. Orzechowe oczy uniosły się z wyrazem przerażenia. Zdenerwowało mnie to.
- Dlaczego jeszcze nie ćwiczysz? – zapytałem zimno.
- Ja... ja nie mam nut, mistrzu. – wyjąkała, zbladłszy.
- Powinnaś je skopiować już tydzień temu! – wyprowadzała mnie z równowagi. – Pożycz, jeśli nie masz własnych. W sobotę masz się zjawić z pełnym segregatorem i przećwiczonymi partiami na skrzypce ze wszystkich 13 koncertów! – odwróciłem się i ruszyłem w stronę mojego pulpitu.
- Ale mistrzu! – rzuciła za mną z rozpaczą – ja nie zdążę!
Zacisnąłem zęby: wszyscy w tej sali wiedzieli, że z ich słownika znika słowo „nie”, gdy jestem w pobliżu. Ona miała się tego dopiero nauczyć. Odwróciłem się powoli i wycedziłem:
- Nie znam tego słowa. A żeby ci się nie nudziło, nauczysz się jeszcze dwóch moich nowych sonat. Na pamięć.
Rzuciwszy wyrok, udałem się spokojnym krokiem do swoich papierów. Reszta zespołu udawała, że nic się nie stało. Wiedziałem jednak, że przekażą jej po próbie to, co powinna usłyszeć: że niewykonanie polecenia oznacza pożegnanie z orkiestrą. A z pewnością dla tak ambitnej dziewczyny nie jest to alternatywą. W końcu moja orkiestra była najlepszą w kraju.
Kiedy pod koniec tygodnia sprawdzałem jej przygotowanie, drżała ze strachu. Wielki stos nut leżał obok w teczce, a smukłe palce wygrywały moje sonaty. Nonszalancko rozparty na krześle podziwiałem bez cienia skrępowania jej sylwetkę. Pod czarną bluzką kołysały się w rytm muzyki nieopięte stanikiem pełne piersi. Sutki prężyły się pod materiałem – ze strachu, a może z zimna? Dopasowane spodnie okrywały jej zgrabne uda. Rumieniła się pod moim wzrokiem, ale nie pomyliła ani jednej nuty. Doceniłem jej profesjonalizm.
Teraz miałem pewność, że będzie najlepszymi skrzypcami w orkiestrze. Tak miękki materiał w moich zręcznych rękach będzie plastyczny niczym glina... Zatrzymując spojrzenie w rowku między piersiami, pomyślałem nieco abstrakcyjnie, że formowanie tej gliny warto zacząć od ugniatania...
moderato – umiarkowanie
allegro – wesoło
vibrato – drżąco
Ślęczałem już trzeci tydzień nad tym koncertem... Zła passa trwała i trwała. Była środa. Patrzyłem w okno i doszedłem do wniosku, że byłem idiotą, stawiając biurko naprzeciw brudnych szyb. Nie mogłem skupić się na pracy. Reflektory samochodów i migające światła przelatujących nisko Boeingów skutecznie rozpraszały myśli. Nuty i bemole wirowały powoli w oparach mocnej kawy w mojej głowie. Rzędy pustych pięciolinii na białych kartkach zdawały się oplatać mnie niczym liany. Melodia, miast układać się miękko falami moderato i allegro, brzęczała w uszach jak uporczywy komar.
Zacisnąłem pięści na kartach przede mną. Pięciolinie gięły się rozkosznie. Z pomrukiem gniewu wstałem i zgarnąłem je do kominka w głupiej zemście za bezpłodną mękę. Przez chwilę chciałem dorzucić im do towarzystwa pióro wieczne, błyszczące bezczelnie na środku blatu. Już po nie sięgałem, ale rozmyśliłem się. Ogarnął mnie materialistyczny żal – w końcu było całkiem drogie.
Udając przed samym sobą, że wcale nie miałem zamiaru niszczyć nic więcej, uniosłem wyciągniętą rękę i przeczesałem włosy. Odetchnąłem głęboko. W pokoju panowała strachliwa cisza. Nikogo oprócz mnie tam nie było, ale wszystko wokół z wysiłkiem starało nie rzucać się w oczy. Nawet zegar tykał jakby ciszej. Gdy wydzwaniał 18:00, w jego kurantach brzmiał przepraszający ton.
Nerwowo zacząłem chodzić po pokoju. Stopy zapadały mi się w zielony, futrzasty dywan. Był wzorcowym przykładem kosztownego bezguścia. Kupiła go moja była żona. Od rozwodu rok temu jakoś nie znalazłem czasu, aby się go pozbyć. W tej chwili nienawidziłem go bardziej, niż zwykle. Dłonie same zwijały się w pięści. Znajomi powtarzali mi, że jestem porywczy. Ale żaden z nich, ani też ten przeklęty znachor, który mi wróży zawał, nie komponował! Nie wymagano od nich pisania jednego utworu na miesiąc!
Zegar nieśmiało odezwał się znowu, wybijając 18:30. Wytrąciło mnie to z równowagi. Już miałem go chwycić, gdy przypomniałem sobie że dziś o 19:00 mam spotkanie z nowym składem orkiestry! Wybiegłem z mieszkania, chwytając po drodze płaszcz i kapelusz. Zamykając drzwi, usłyszałem jak zegar z kliknięciem przesuwa wskazówkę sekundnika o dziesięć jednostek do przodu. W końcu przestał wstrzymywać oddech.
Pędziłem chodnikami w szarym zmierzchu, ocierając co chwila twarz. Nieprzyjemnie cięły ją zimne igiełki jesiennej mżawki. Nie miałem samochodu. Uważałem za idiotyzm jazdę w mieście po to, by stać w korku. Mój umysł mógł być ostatnio nie w formie, ale nogi miałem całkiem zdrowe, a pieniądze za ostatnią sonatę zużyłem po części na świetne buty trekkingowe. Do filharmonii zostało jeszcze kilka przecznic. Spóźnię się, jak zwykle. Na szczęście ja mogłem się spóźniać. Orkiestra musiała być na miejscu i czekać karnie.
Przypomniała mi się Karolina, drobna flecistka, która ostatnio dostała srogą burę za to, że przyszła do filharmonii już po mnie. Po próbie, chcąc się skupić w moje łaski, dyskretnie zaproponowała, że zamieni tymczasowo flet poprzeczny na prosty, najchętniej u mnie w mieszkaniu.
Nie miałem nic przeciwko – dziewczyna była ładna, młoda - ale z natury nie jestem pobłażliwy i mruknąłem w odpowiedzi, że się zastanowię. Kto wie, może dzisiaj poprawi mi nastrój? Wyobraziłem sobie jej partię solową i uśmiechnąłem się do własnych myśli.
Wreszcie filharmonia. Pseudo-barokowy budynek wyglądał posępnie w szarej mgle. Był odpychający. Teraz jednak jego widok sprawił mi ulgę. Moje znerwicowane serce zaczęło już miotać się z wysiłku nierównym rytmem. Pchnąłem ciężkie drzwi. Zimna klamka parzyła palce. Pan Adam, portier, przywitał mnie głośno ze swojej kanciapy. Traktowano mnie tutaj z szacunkiem, chociaż nie miałem wielu przyjaciół. Nie dążyłem do tego. Z ludźmi zadawałem się z konieczności, bądź też dla własnych korzyści. Może to wygląda nieco cynicznie, ale ludzie za bardzo obciążają mój umysł. Te ich przyziemne problemy... dyskusje o cenach chleba i benzyny, plotki i kłótnie... Większości nie mogłem nawet zaufać, gdy chodziło o ocenę nowej kompozycji – nie znali się na sztuce. Na szczęście uznawali, że artyście do tworzenia potrzebny jest święty spokój. Na korytarzach był tłok - zbliżał się koncert świąteczny – ale przeszedłem nie niepokojony.
W sali ćwiczeniowej czekała już na mnie moja orkiestra. Gdy wszedłem, ucichł gwar rozmów. Wszyscy podnieśli się i przywitali mnie krótkim ukłonem. Tylko sopranistka Ewa, z którą sypiałem od czasu do czasu, była na tyle śmiała, że przywitała mnie z uśmiechem:
- Dobry wieczór, maestro!
Nawet ją lubiłem, miała ogromne piersi z wielkimi sutkami i hojnie obdzielała wdziękami znajomych mężczyzn. Ale miała zwyczaj odzywania się w niewłaściwych momentach. Nie siliłem się na odpowiedź, tym bardziej na uśmiech. Od razu znalazłem wzrokiem nowych członków grupy. Basista, skrzypek i skrzypaczka.
Wybrałem ich osobiście na castingu tydzień temu. Chłopcy byli młodzi i grali przeciętnie, ale zapowiadali się nieźle. Uznałem, że wyrobią się z czasem. Dziewczyna za to grała świetnie. Z jakąś niesamowitą pasją. Grała Vivaldiego na castingu, nie odrywając ze mnie dzikiego wzroku. Była fascynująca ze smyczkiem w dłoni. Kiedy szorowała nim po strunach swoich dziwnych, topornych w kształcie skrzypiec z jasnego drzewa, była piękna. Orzechowe oczy współgrały świetnie z długimi i lśniącymi brązowymi włosami. Smukłe palce bielały, uciskając struny. Szczupła sylwetka kołysała się do rytmu. Rumieńce występowały jej na policzkach. Jej vibrata łkały niczym żałobnicy, a allegra wprawiały nogi słuchaczy w ruch. Jednak irytowała mnie za każdym razem, gdy się odezwała. Miała cichy i uległy głos rannej owcy, i unikała mojego wzroku. Traciła cały urok.
Jednak jedną z moich wad była słabość do pięknych kobiet. Przyjąłem ją. W końcu: mogłem jej zakazać się odzywać. Miała może ze 20 lat, idealna do tresury.
Teraz siedziała na brzegu podestu, gładząc szmatką lakier skrzypiec. Pewnie już słyszała od pozostałych, że bezczynność nie jest mile widziana na moich próbach.
- Rozgrzewać się! – zakomenderowałem. - Na początek „Adagio” z zeszłego tygodnia.
Członkowie grupy chwycili za instrumenty. Nowi naśladowali resztę. Tylko właścicielka jasnych skrzypiec pozostała nieruchoma, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Minąłem wyraźnie zawiedzioną sopranistkę i skierowałem się w stronę podestu. Orzechowe oczy uniosły się z wyrazem przerażenia. Zdenerwowało mnie to.
- Dlaczego jeszcze nie ćwiczysz? – zapytałem zimno.
- Ja... ja nie mam nut, mistrzu. – wyjąkała, zbladłszy.
- Powinnaś je skopiować już tydzień temu! – wyprowadzała mnie z równowagi. – Pożycz, jeśli nie masz własnych. W sobotę masz się zjawić z pełnym segregatorem i przećwiczonymi partiami na skrzypce ze wszystkich 13 koncertów! – odwróciłem się i ruszyłem w stronę mojego pulpitu.
- Ale mistrzu! – rzuciła za mną z rozpaczą – ja nie zdążę!
Zacisnąłem zęby: wszyscy w tej sali wiedzieli, że z ich słownika znika słowo „nie”, gdy jestem w pobliżu. Ona miała się tego dopiero nauczyć. Odwróciłem się powoli i wycedziłem:
- Nie znam tego słowa. A żeby ci się nie nudziło, nauczysz się jeszcze dwóch moich nowych sonat. Na pamięć.
Rzuciwszy wyrok, udałem się spokojnym krokiem do swoich papierów. Reszta zespołu udawała, że nic się nie stało. Wiedziałem jednak, że przekażą jej po próbie to, co powinna usłyszeć: że niewykonanie polecenia oznacza pożegnanie z orkiestrą. A z pewnością dla tak ambitnej dziewczyny nie jest to alternatywą. W końcu moja orkiestra była najlepszą w kraju.
Kiedy pod koniec tygodnia sprawdzałem jej przygotowanie, drżała ze strachu. Wielki stos nut leżał obok w teczce, a smukłe palce wygrywały moje sonaty. Nonszalancko rozparty na krześle podziwiałem bez cienia skrępowania jej sylwetkę. Pod czarną bluzką kołysały się w rytm muzyki nieopięte stanikiem pełne piersi. Sutki prężyły się pod materiałem – ze strachu, a może z zimna? Dopasowane spodnie okrywały jej zgrabne uda. Rumieniła się pod moim wzrokiem, ale nie pomyliła ani jednej nuty. Doceniłem jej profesjonalizm.
Teraz miałem pewność, że będzie najlepszymi skrzypcami w orkiestrze. Tak miękki materiał w moich zręcznych rękach będzie plastyczny niczym glina... Zatrzymując spojrzenie w rowku między piersiami, pomyślałem nieco abstrakcyjnie, że formowanie tej gliny warto zacząć od ugniatania...
Skomentuj