1.
– Chromolić, nigdzie nie jadę! – odpyskowałem mojej matce i szybko zniknąłem w pokoju, uprzednio głośno zamykając drzwi. Wstęp wzbroniony i szlus. Wróciłem do rozgrzebanej grafiki, choć zupełnie nie mogłem się skupić i zamiast ją poprawiać, dokonywałem jakichś bezsensownych zmian. Grafika była na konkurs, czasu było coraz mniej a roboty sporo, co najmniej na kilka wieczorów. Kolorowe linie na ekranie coraz bardziej rozmazywały mi się w oczach, w mózgu wciąż bębniły echa niedawnej sprzeczki. Moja mamusia wymyśliła sobie, że pośle mnie na obóz. Tak, mnie, starego, siedemnastoletniego konia. I to takiego, który nigdy nie był z dala od domu, rodziców, czy też matki, kiedy starsi się rozeszli, a ojciec poznał jakąś nową dupę i czmychnął do Hiszpanii. Zresztą co mnie tam... Widząc, co robię, wstałem od komputera, wziąłem wiaderko ze śmieciami i tak cicho, jak tylko się dało, wyszedłem z domu. Matka siedziała w swoim pokoju i chyba mnie nie słyszała. Albo nie chciała ciągnąć dalej tej burdy.
Każdy ma swojego mola, co go gryzie. Takoż i ja. Mol czy mól, prawdę nie wiem, jak się mówi, był poważny i przysparzał mi masę zmartwień. Jak już wspomniałem, mam siedemnaście lat, przy okazji przedstawię się do końca, nazywam się Ulryk Szmidt. Brzmi po niemiecku, prawda? To też jeden z licznych moli, ale nie aż tak poważny. Imię jak imię, można się przyzwyczaić, wszyscy mówią na mnie Uli. Albo Meserszmit, co też mi specjalnie nie przeszkadza. Są rzeczy o wiele gorsze. Właśnie to siedemnaście lat. Wyobraźcie sobie, że ktoś ma siedemnaście lat, a wygląda jak trzynastolatek. Nieco powyżej metra pięćdziesięciu wzrostu, chudy jak szczapa i zero, dokładnie zero oznak dojrzewania. Głos jak u panienki. Czasem muszę zadzwonić do jakiegoś urzędu i wszyscy się do mnie zwracają "pani". Jakiś dżender sobie ze mnie zrobili. A przecież wszystko do pewnego momentu było normalne: nie bylem ani wysoki ani niski, zupełnie nie wyróżniałem. Przyszło gimnazjum i się zaczęło. Wszyscy wystrzelili a ja nie. Na początku się tym nie przejmowałem, ale im dalej, tym było coraz gorzej. Większość kolegów miała już dziewczyny, co niektórzy nawet już mieli za sobą pierwszy raz, a mnie to zupełnie nie obchodziło. Nie czułem podniecenia na widok żadnej dziewczyny, czy nawet chłopaka, tyle się w końcu teraz o tym mówi. Traktowałem wszystkich równą miarą, było mi obojętne, czy gadam z dziewczyną czy chłopakiem. Gadałem zresztą coraz rzadziej, bo zwyczajnie się wstydziłem. A zadawać się z młodszymi nie miałem zamiaru, ja tylko fizycznie byłem dzieciakiem, pod każdym innym względem nie ustępowałem rówieśnikom, a i w pewnych rzeczach nawet ich przewyższałem, zwłaszcza w w sztukach plastycznych. Rysunek, grafika komputerowa czy malowanie było moją pasją. Także architektura. No i oczywiście szwendanie się po muzeach i galeriach. Co prawda Szczecin nie jest zbyt dobrym miejscem dla muzeów, ale to i owo da się tu obejrzeć. A w weekend brałem szkicownik i jechałem na Pogodno rysować stare niemieckie wille.
To wszystko, znaczy się ten cały niedorozwój, zauważyła w końcu matka. No i zaczęło się jeżdżenie po lekarzach, konsultowanie, jak to koledzy lubią mówić c***e muje dzikie węże. Obejrzeli mnie, obmacali, pobrali morze krwi i wmuszali jakieś pigułki, po których chciało mi się głównie wymiotować. Po którejś takiej wizycie zbuntowałem się i zapowiedziałem, że nigdzie więcej nie pojadę. To jest nawet nie męczące a żenujące, czujesz się jak jakaś małpa w zoo, każdy cię dotyka, maca, bada, mierzy... Wszędzie mi zajrzeli, nawet między pośladki. To chyba właśnie po tamtej wizycie zrobiłem tę awanturę. Ileż można? Matka chyba też widziała, że to wszystko raczej mi nie służy i po prostu dała spokój. W przeciwieństwie do moich kolegów szkolnych, o ile w gimnazjum jakoś wszyscy się do mnie przyzwyczaili, w liceum nie było już tak ulgowo i sporo musiałem się nasłuchać. Ale i na to znalazła się rada, prosta, ale stosowana z żelazną konsekwencją, najlepsza: nie reagować. Pogadali, pogadali i przestali, bo nie widzieli reakcji. Nie wiedzieli, jak to wszystko mnie boli. Nie wiedzieli, że już zbierałem tabletki, aby z tym wszystkim skończyć. Jednak wzięcie tabletek oznaczałoby słabość i porażkę, a za takiego nie chciałem uchodzić. Żyłem nie z ludźmi a obok nich, niespytany potrafiłem się nawet tydzień nie odzywać. Kolejne epitety typu "panienka" puszczałem mimo uszu.
Ani się spostrzegłem, jak doszedłem prawie do dworca głównego, z kubełkiem na śmieci. Miejsca mojej egzekucji. Już z daleka widziałem rzęsiście oświetlony budynek. Zwykle mi się podobał, mimo że akurat szczeciński dworzec jest bardzo przeciętny i prawdę mówiąc nie ma czym się chwalić. Jak zresztą całym miastem... Choć nie znając innego, lubiłem je bardzo. Ale w tej chwili nie myślałem o tym, dalej przegryzałem fragmenty awantury. "Musisz w końcu bywać wśród ludzi, wyrośniesz na dzikusa!" – darła się matka. Austriackie gadanie. Grafika komputerowego przyjmą z pocałowaniem ręki, już teraz nieźle zarabiałem na projektach, o które wcale nie było trudno. Więc niech mi matula nie chrzani, będę pracował z domu i zarabiał niezgorszą forsę. A ludzie? Zawsze można z nimi pogadać przez skype.
Wyjazd do Sokolca był prawdziwą mordęgą. zwłaszcza dla kogoś, kto pociągiem jechał najdalej do Świnoujścia. Do Wrocławia jechałem w przedziale. No i oczywiście jakiś facet usiłował mnie zagadać. Normalnie schowałbym się za laptopa czy tablet, tyle, że tym razem nie miałem ich przy sobie. Oprócz komórki żadnych urządzeń elektronicznych! – zastrzegł organizator. Podobno strasznie kradli, a podobno i tak zajęć będzie tyle, że nie będziemy się nudzić, poza tym miały być komputery do skorzystania na miejscu. Wyjąłem więc książkę i zacząłem czytać, wiedząc, że cały czas jestem obserwowany. ***** jakiś czy co? Nie żebym miał coś przeciw pedałom, ale ten gość był naprawdę irytujący. No i nie miał obrączki. Gdyby nie miejscówka, przesiadłbym się do innego wagonu. Na szczęście wysiadł w Zielonej Górze i miałem spokój. We Wrocławiu była zbiórka, niedaleko dworca głównego. Przyjechałem w sam raz, z odnalezieniem miejsca nie miałem większego problemu. Nawet słynnego wrocławskiego dworca nie widziałem, bo musiałem wyjść tyłem. Gdy doszedłem na miejsce powoli zaczynali się zbierać ludzie, najczęściej podwożeni przez rodziców. Wiek od piętnastu do osiemnastu lat, obu płci, choć z przewagą chłopaków. W porównaniu ze mną wszyscy byli wyrośnięci, niektórzy prawie dorośli. Znów będę najmniejszy... Przez moment nawet przyszło mi do głowy dać nogę i wrócić do Szczecina. Matki nie będzie, klucz mam, pieniędzy wystarczy. No ale aż taki odważny nie byłem.
Wkrótce pojawili się organizatorzy, sprawdzili listę i zapakowali nas do autobusu. Choć reszta towarzystwa się raczej nie znała, szybko zaczęli przełamywać lody.
– Mogę koło ciebie usiąść? – zapytał jakiś chłopak.
– Tak.
– Skąd jesteś? – ewidentnie usiłował mnie wciągnąć w rozmowę.
– Szczecin.
Moje odpowiedzi były jednowyrazowe, ewidentnie chciałem mu dać do zrozumienia, że nie chcę z nim gadać i odwróciłem się w stronę okna. Nawet nie zwróciłem na niego uwagi, nie wiem jak wyglądał, po co mi to? Wkrótce autokar ruszył, a ja po prostu zasnąłem. Obudził mnie dopiero rwetes; wszyscy mówili na raz, wstawali z miejsc i przechodzili w stronę wyjścia.
– Wstawaj – powiedział chłopak koło mnie – jesteśmy na miejscu. Nawet nie wiem, jak ma na imię. Nie będę się angażował. Nie, żeby na złość, po prostu nie miałem ochoty.
Dom okazał się jednopiętrowym hotelikiem, czy nawet pensjonatem zbudowanym trochę na styl zakopiański, dość pretensjonalnym zresztą. "Pretensjonat" – nazwałem go w myślach. Przed domem kłębili się obozowicze, właśnie trwało rozdzielanie pokoi.
– My chcemy trójkę!
– A my na dole! – przekrzykiwali się nawzajem. O cholera, przecież tu będzie trzeba z kimś mieszkać. Nawet się nad tym specjalnie nie zastanawiałem do tej pory, ale teraz zacząłem się bać. Kogo mi przydzielą?
– Szmidt – dwadzieścia dwa! – zakrzyknął wychowawca, szczupły mężczyzna w średnim wieku, w dresie. Pewnie jakiś wuefista. Odebrałem klucz, podniosłem ciężki plecak i poszedłem rozejrzeć się za pokojem. Mimo że dom był w środku dość prosty, trochę się nałaziłem zanim znalazłem swój pokój. Był na podstryszku, krótki korytarz chyba dopiero co był wyłożony boazerią, w nozdrza wciskał się sosnowy zapach. Wszedłem do pokoju. Napisać, że był miniaturowy to nic nie napisać. Po obu stronach były łóżka, każde pod pochyłą ścianą dachową. Pod oknem niewielki stolik, dwa krzesła i jakaś szafka. I to wszystko. Mój szczeciński pokój, dla jednej osoby zresztą, był sporo większy. No i miał sensowne okno. A ja się mam tu tłoczyć z kimś jeszcze, bo przecież samego mnie tak nie zostawią. Zatem, póki mogę, wybiorę sobie łóżko. W sumie obojętnie jakie, ale lepiej mi było wstawać lewą stroną. Rzuciłem plecak na wyrko i popatrzyłem na zegarek w komórce. Była szósta, kolację zapowiedzieli o siódmej. Chciało mi się sikać i lekko odświeżyć po podróży, więc wyszedłem rozejrzeć się za jakąś toaletą. Była piętro niżej, razem z łazienką, co również mi się nie spodobało.
Gdy wróciłem, na drugim łóżku siedział on i klnąc soczyście szukał czegoś w plecaku. Nawet nie zauważył mojego wejścia.
– Jak ja to ****a zostawiłem w Bristolu, to będzie piec – wściekał się. W jakim Bristolu? To jakieś miasto, tylko gdzie? Brzmi jak Anglia. To co on tu właściwie robi?
– O cześć, znów się spotykamy. Ty masz na imię Ulryk, prawda? Ja jestem Kazik – powiedział i wyciągnął do mnie swą rękę. Dopiero teraz mogłem na niego dokładnie popatrzeć. Nie był gruby, raczej duży i szeroki, choć niezbyt wysoki. Twarz lekko pucołowata, ale nie, jak to mówią, nalana. W książkach o takich piszą "sympatyczna", choć tak naprawdę nie wiem, co mają na myśli, sympatyczny może być człowiek, ale twarz? Był brunetem z krótko obciętymi włosami, wydatnymi uszami i lekko zarysowującymi się piersiami i brzuszkiem.
Tymczasem uścisnąłem jego rękę, miękką i ciepłą, wymamrotałem coś i wróciłem do opróżniania plecaka.
– Mówili mi, że ten obóz jest od piętnastego roku życia – powiedział Kazik, czym zepsul mi i tak pieski humor.
– Mam siedemnaście – odrzekłem z godnością, nawet nie patrząc w jego stronę.
– Nie gadaj – zdziwił się. – Dałbym ci trzynaście, czternaście.
– Jak nie chcesz ze mną mieszkać, to poproś wychowawcy, by zmienił ci pokój – powiedziałem gniewnie. Bez sensu, bo dadzą mi podobnego albo jeszcze gorszego. Ten nawet nie wyglądał aż tak źle.
– Ej bez przesady. Jakie to ma znaczenie? – obruszył się Kazik. – Wyglądasz jak wyglądasz. To nie jest konkurs piękności. Byle byś tylko w nocy nie chrapał, bo nie lubię.
Reszta wieczoru upłynęła pod znakiem rozpakowywania się, kolacji, spotkania zapoznawczego na świetlicy, podczas którego przeczytano długą listę różnych nakazów i zakazów. Kierownictwo wydawało się sympatyczne, było sporo śmiechu i przekomarzania się.
– Nie będę was pouczał, co trzeba robić by nie zajść w ciążę – ze śmiechem powiedział ten o aparycji wuefisty. – Ale proszę, uważajcie. Nie to, żebym kusił los, ale wy już prawie dorośli jesteście. Mam nadzieję, że wszyscy będziecie grzeczni, przynajmniej pod tym względem. Co do papierosów, jeśli już macie palić, to róbcie to tak, żebym tego nie widział, dobrze? Pod żadnym pozorem w pokojach, to drewniana buda, łatwo ją puścić z dymem. No i z reszty używek dopuszczalna jest jedynie kawa. Rozumiemy się?
Oczywiście że się nie rozumieli, bo kilku już w autobusie gadało o alkoholu. No ale w pierwszy dzień każdy jeszcze jest świeży i niewinny, całość wychodzi później. W każdym razie ani palić ani pić nie zamierzam.
Zebranie skończyło się po dziewiątej, niektórzy jeszcze zostali na świetlicy, ja wróciłem do pokoju, szybko przebrałem się i poszedłem spać. Podróż dała mi sporo popalić, w zasadzie można by poczytać przed snem, tylko że oczy już mi się kleiły. Nawet nie słyszałem, kiedy Kazik wrócił. Otworzyłem oczy dopiero rano. Przed swoim łóżkiem stał Kazik i się przebierał. Właśnie zdejmował spodnie od piżamy, a następnie górę i przez chwilę stał tak, jak go Bozia stworzyła. Prawdę mówiąc po raz pierwszy w życiu widziałem kogoś nagiego. Jakoś nie było okazji, jeśli już wyjechałem na jakąś wycieczkę, to jednodniową, co prawda bywałem na plażach, Dąbiu, w Świnoujściu czy Ahlbeck, ale na słynną FKK nigdy nie dotarłem. Po co? Naprawdę nie ciekawiło mnie to, w ogóle się nie zastanawiałem nad golizną. Pornosów też nie oglądałem, owszem tu i tam widziało się zdjęcie tak zwanej gołej baby, ale bez sensacji. Tymczasem tu miałem problem przed samymi oczami. To co widziałem, było tak niesamowicie różne od tego, jak ja wyglądałem, że naprawdę się wystraszyłem. Jeśli ten chłopak wygląda normalnie, tak jak się powinno wyglądać w tym wieku (a dużo młodszy ode mnie nie był), to ze mną jest naprawdę źle. W przeciwieństwie do mnie miał zarost pod pachami, lekki na brzuchu, delikatny pod pępkiem i o wiele bardziej intensywny nad członkiem. Który zresztą też wyglądał na potwora. Ile mógł mieć? dziesięć centymetrów? jedenaście? No i te jądra... Ciężkie, obwisłe.
– Cześć Ulryk – powiedział widząc moje otwarte oczy. Nie, bynajmniej się mnie nie wystraszył, nie wstydził ani nic z tych rzeczy. Ani na chwilę nie zmienił tempa przebierania. Ja tymczasem płonąłem ze wstydu i instynktownie obróciłem się w kierunku ściany, zapominając o dachu. Z całej siły wyrżnąłem czołem o ścianę.
– Nie musisz się przewracać, mnie to nie przeszkadza, że ktoś mnie widzi nago – powiedział Kazio, obserwując mnie nieco rozbawiony. Tak samo ty, nie musisz się mnie wstydzić. Mieszkamy tu na tak małej powierzchni, że w oczywisty sposób musimy poświęcić część swojej intymności. A przecież nie będziesz lazł na dół, żeby się przebrać?
Brzmiał bardzo dorośle, to prawda. I mówił w taki sposób, że nawet jakbym chciał, to nie bardzo wiedziałem, co mu odpowiedzieć.
c.d.n.
– Chromolić, nigdzie nie jadę! – odpyskowałem mojej matce i szybko zniknąłem w pokoju, uprzednio głośno zamykając drzwi. Wstęp wzbroniony i szlus. Wróciłem do rozgrzebanej grafiki, choć zupełnie nie mogłem się skupić i zamiast ją poprawiać, dokonywałem jakichś bezsensownych zmian. Grafika była na konkurs, czasu było coraz mniej a roboty sporo, co najmniej na kilka wieczorów. Kolorowe linie na ekranie coraz bardziej rozmazywały mi się w oczach, w mózgu wciąż bębniły echa niedawnej sprzeczki. Moja mamusia wymyśliła sobie, że pośle mnie na obóz. Tak, mnie, starego, siedemnastoletniego konia. I to takiego, który nigdy nie był z dala od domu, rodziców, czy też matki, kiedy starsi się rozeszli, a ojciec poznał jakąś nową dupę i czmychnął do Hiszpanii. Zresztą co mnie tam... Widząc, co robię, wstałem od komputera, wziąłem wiaderko ze śmieciami i tak cicho, jak tylko się dało, wyszedłem z domu. Matka siedziała w swoim pokoju i chyba mnie nie słyszała. Albo nie chciała ciągnąć dalej tej burdy.
Każdy ma swojego mola, co go gryzie. Takoż i ja. Mol czy mól, prawdę nie wiem, jak się mówi, był poważny i przysparzał mi masę zmartwień. Jak już wspomniałem, mam siedemnaście lat, przy okazji przedstawię się do końca, nazywam się Ulryk Szmidt. Brzmi po niemiecku, prawda? To też jeden z licznych moli, ale nie aż tak poważny. Imię jak imię, można się przyzwyczaić, wszyscy mówią na mnie Uli. Albo Meserszmit, co też mi specjalnie nie przeszkadza. Są rzeczy o wiele gorsze. Właśnie to siedemnaście lat. Wyobraźcie sobie, że ktoś ma siedemnaście lat, a wygląda jak trzynastolatek. Nieco powyżej metra pięćdziesięciu wzrostu, chudy jak szczapa i zero, dokładnie zero oznak dojrzewania. Głos jak u panienki. Czasem muszę zadzwonić do jakiegoś urzędu i wszyscy się do mnie zwracają "pani". Jakiś dżender sobie ze mnie zrobili. A przecież wszystko do pewnego momentu było normalne: nie bylem ani wysoki ani niski, zupełnie nie wyróżniałem. Przyszło gimnazjum i się zaczęło. Wszyscy wystrzelili a ja nie. Na początku się tym nie przejmowałem, ale im dalej, tym było coraz gorzej. Większość kolegów miała już dziewczyny, co niektórzy nawet już mieli za sobą pierwszy raz, a mnie to zupełnie nie obchodziło. Nie czułem podniecenia na widok żadnej dziewczyny, czy nawet chłopaka, tyle się w końcu teraz o tym mówi. Traktowałem wszystkich równą miarą, było mi obojętne, czy gadam z dziewczyną czy chłopakiem. Gadałem zresztą coraz rzadziej, bo zwyczajnie się wstydziłem. A zadawać się z młodszymi nie miałem zamiaru, ja tylko fizycznie byłem dzieciakiem, pod każdym innym względem nie ustępowałem rówieśnikom, a i w pewnych rzeczach nawet ich przewyższałem, zwłaszcza w w sztukach plastycznych. Rysunek, grafika komputerowa czy malowanie było moją pasją. Także architektura. No i oczywiście szwendanie się po muzeach i galeriach. Co prawda Szczecin nie jest zbyt dobrym miejscem dla muzeów, ale to i owo da się tu obejrzeć. A w weekend brałem szkicownik i jechałem na Pogodno rysować stare niemieckie wille.
To wszystko, znaczy się ten cały niedorozwój, zauważyła w końcu matka. No i zaczęło się jeżdżenie po lekarzach, konsultowanie, jak to koledzy lubią mówić c***e muje dzikie węże. Obejrzeli mnie, obmacali, pobrali morze krwi i wmuszali jakieś pigułki, po których chciało mi się głównie wymiotować. Po którejś takiej wizycie zbuntowałem się i zapowiedziałem, że nigdzie więcej nie pojadę. To jest nawet nie męczące a żenujące, czujesz się jak jakaś małpa w zoo, każdy cię dotyka, maca, bada, mierzy... Wszędzie mi zajrzeli, nawet między pośladki. To chyba właśnie po tamtej wizycie zrobiłem tę awanturę. Ileż można? Matka chyba też widziała, że to wszystko raczej mi nie służy i po prostu dała spokój. W przeciwieństwie do moich kolegów szkolnych, o ile w gimnazjum jakoś wszyscy się do mnie przyzwyczaili, w liceum nie było już tak ulgowo i sporo musiałem się nasłuchać. Ale i na to znalazła się rada, prosta, ale stosowana z żelazną konsekwencją, najlepsza: nie reagować. Pogadali, pogadali i przestali, bo nie widzieli reakcji. Nie wiedzieli, jak to wszystko mnie boli. Nie wiedzieli, że już zbierałem tabletki, aby z tym wszystkim skończyć. Jednak wzięcie tabletek oznaczałoby słabość i porażkę, a za takiego nie chciałem uchodzić. Żyłem nie z ludźmi a obok nich, niespytany potrafiłem się nawet tydzień nie odzywać. Kolejne epitety typu "panienka" puszczałem mimo uszu.
Ani się spostrzegłem, jak doszedłem prawie do dworca głównego, z kubełkiem na śmieci. Miejsca mojej egzekucji. Już z daleka widziałem rzęsiście oświetlony budynek. Zwykle mi się podobał, mimo że akurat szczeciński dworzec jest bardzo przeciętny i prawdę mówiąc nie ma czym się chwalić. Jak zresztą całym miastem... Choć nie znając innego, lubiłem je bardzo. Ale w tej chwili nie myślałem o tym, dalej przegryzałem fragmenty awantury. "Musisz w końcu bywać wśród ludzi, wyrośniesz na dzikusa!" – darła się matka. Austriackie gadanie. Grafika komputerowego przyjmą z pocałowaniem ręki, już teraz nieźle zarabiałem na projektach, o które wcale nie było trudno. Więc niech mi matula nie chrzani, będę pracował z domu i zarabiał niezgorszą forsę. A ludzie? Zawsze można z nimi pogadać przez skype.
Wyjazd do Sokolca był prawdziwą mordęgą. zwłaszcza dla kogoś, kto pociągiem jechał najdalej do Świnoujścia. Do Wrocławia jechałem w przedziale. No i oczywiście jakiś facet usiłował mnie zagadać. Normalnie schowałbym się za laptopa czy tablet, tyle, że tym razem nie miałem ich przy sobie. Oprócz komórki żadnych urządzeń elektronicznych! – zastrzegł organizator. Podobno strasznie kradli, a podobno i tak zajęć będzie tyle, że nie będziemy się nudzić, poza tym miały być komputery do skorzystania na miejscu. Wyjąłem więc książkę i zacząłem czytać, wiedząc, że cały czas jestem obserwowany. ***** jakiś czy co? Nie żebym miał coś przeciw pedałom, ale ten gość był naprawdę irytujący. No i nie miał obrączki. Gdyby nie miejscówka, przesiadłbym się do innego wagonu. Na szczęście wysiadł w Zielonej Górze i miałem spokój. We Wrocławiu była zbiórka, niedaleko dworca głównego. Przyjechałem w sam raz, z odnalezieniem miejsca nie miałem większego problemu. Nawet słynnego wrocławskiego dworca nie widziałem, bo musiałem wyjść tyłem. Gdy doszedłem na miejsce powoli zaczynali się zbierać ludzie, najczęściej podwożeni przez rodziców. Wiek od piętnastu do osiemnastu lat, obu płci, choć z przewagą chłopaków. W porównaniu ze mną wszyscy byli wyrośnięci, niektórzy prawie dorośli. Znów będę najmniejszy... Przez moment nawet przyszło mi do głowy dać nogę i wrócić do Szczecina. Matki nie będzie, klucz mam, pieniędzy wystarczy. No ale aż taki odważny nie byłem.
Wkrótce pojawili się organizatorzy, sprawdzili listę i zapakowali nas do autobusu. Choć reszta towarzystwa się raczej nie znała, szybko zaczęli przełamywać lody.
– Mogę koło ciebie usiąść? – zapytał jakiś chłopak.
– Tak.
– Skąd jesteś? – ewidentnie usiłował mnie wciągnąć w rozmowę.
– Szczecin.
Moje odpowiedzi były jednowyrazowe, ewidentnie chciałem mu dać do zrozumienia, że nie chcę z nim gadać i odwróciłem się w stronę okna. Nawet nie zwróciłem na niego uwagi, nie wiem jak wyglądał, po co mi to? Wkrótce autokar ruszył, a ja po prostu zasnąłem. Obudził mnie dopiero rwetes; wszyscy mówili na raz, wstawali z miejsc i przechodzili w stronę wyjścia.
– Wstawaj – powiedział chłopak koło mnie – jesteśmy na miejscu. Nawet nie wiem, jak ma na imię. Nie będę się angażował. Nie, żeby na złość, po prostu nie miałem ochoty.
Dom okazał się jednopiętrowym hotelikiem, czy nawet pensjonatem zbudowanym trochę na styl zakopiański, dość pretensjonalnym zresztą. "Pretensjonat" – nazwałem go w myślach. Przed domem kłębili się obozowicze, właśnie trwało rozdzielanie pokoi.
– My chcemy trójkę!
– A my na dole! – przekrzykiwali się nawzajem. O cholera, przecież tu będzie trzeba z kimś mieszkać. Nawet się nad tym specjalnie nie zastanawiałem do tej pory, ale teraz zacząłem się bać. Kogo mi przydzielą?
– Szmidt – dwadzieścia dwa! – zakrzyknął wychowawca, szczupły mężczyzna w średnim wieku, w dresie. Pewnie jakiś wuefista. Odebrałem klucz, podniosłem ciężki plecak i poszedłem rozejrzeć się za pokojem. Mimo że dom był w środku dość prosty, trochę się nałaziłem zanim znalazłem swój pokój. Był na podstryszku, krótki korytarz chyba dopiero co był wyłożony boazerią, w nozdrza wciskał się sosnowy zapach. Wszedłem do pokoju. Napisać, że był miniaturowy to nic nie napisać. Po obu stronach były łóżka, każde pod pochyłą ścianą dachową. Pod oknem niewielki stolik, dwa krzesła i jakaś szafka. I to wszystko. Mój szczeciński pokój, dla jednej osoby zresztą, był sporo większy. No i miał sensowne okno. A ja się mam tu tłoczyć z kimś jeszcze, bo przecież samego mnie tak nie zostawią. Zatem, póki mogę, wybiorę sobie łóżko. W sumie obojętnie jakie, ale lepiej mi było wstawać lewą stroną. Rzuciłem plecak na wyrko i popatrzyłem na zegarek w komórce. Była szósta, kolację zapowiedzieli o siódmej. Chciało mi się sikać i lekko odświeżyć po podróży, więc wyszedłem rozejrzeć się za jakąś toaletą. Była piętro niżej, razem z łazienką, co również mi się nie spodobało.
Gdy wróciłem, na drugim łóżku siedział on i klnąc soczyście szukał czegoś w plecaku. Nawet nie zauważył mojego wejścia.
– Jak ja to ****a zostawiłem w Bristolu, to będzie piec – wściekał się. W jakim Bristolu? To jakieś miasto, tylko gdzie? Brzmi jak Anglia. To co on tu właściwie robi?
– O cześć, znów się spotykamy. Ty masz na imię Ulryk, prawda? Ja jestem Kazik – powiedział i wyciągnął do mnie swą rękę. Dopiero teraz mogłem na niego dokładnie popatrzeć. Nie był gruby, raczej duży i szeroki, choć niezbyt wysoki. Twarz lekko pucołowata, ale nie, jak to mówią, nalana. W książkach o takich piszą "sympatyczna", choć tak naprawdę nie wiem, co mają na myśli, sympatyczny może być człowiek, ale twarz? Był brunetem z krótko obciętymi włosami, wydatnymi uszami i lekko zarysowującymi się piersiami i brzuszkiem.
Tymczasem uścisnąłem jego rękę, miękką i ciepłą, wymamrotałem coś i wróciłem do opróżniania plecaka.
– Mówili mi, że ten obóz jest od piętnastego roku życia – powiedział Kazik, czym zepsul mi i tak pieski humor.
– Mam siedemnaście – odrzekłem z godnością, nawet nie patrząc w jego stronę.
– Nie gadaj – zdziwił się. – Dałbym ci trzynaście, czternaście.
– Jak nie chcesz ze mną mieszkać, to poproś wychowawcy, by zmienił ci pokój – powiedziałem gniewnie. Bez sensu, bo dadzą mi podobnego albo jeszcze gorszego. Ten nawet nie wyglądał aż tak źle.
– Ej bez przesady. Jakie to ma znaczenie? – obruszył się Kazik. – Wyglądasz jak wyglądasz. To nie jest konkurs piękności. Byle byś tylko w nocy nie chrapał, bo nie lubię.
Reszta wieczoru upłynęła pod znakiem rozpakowywania się, kolacji, spotkania zapoznawczego na świetlicy, podczas którego przeczytano długą listę różnych nakazów i zakazów. Kierownictwo wydawało się sympatyczne, było sporo śmiechu i przekomarzania się.
– Nie będę was pouczał, co trzeba robić by nie zajść w ciążę – ze śmiechem powiedział ten o aparycji wuefisty. – Ale proszę, uważajcie. Nie to, żebym kusił los, ale wy już prawie dorośli jesteście. Mam nadzieję, że wszyscy będziecie grzeczni, przynajmniej pod tym względem. Co do papierosów, jeśli już macie palić, to róbcie to tak, żebym tego nie widział, dobrze? Pod żadnym pozorem w pokojach, to drewniana buda, łatwo ją puścić z dymem. No i z reszty używek dopuszczalna jest jedynie kawa. Rozumiemy się?
Oczywiście że się nie rozumieli, bo kilku już w autobusie gadało o alkoholu. No ale w pierwszy dzień każdy jeszcze jest świeży i niewinny, całość wychodzi później. W każdym razie ani palić ani pić nie zamierzam.
Zebranie skończyło się po dziewiątej, niektórzy jeszcze zostali na świetlicy, ja wróciłem do pokoju, szybko przebrałem się i poszedłem spać. Podróż dała mi sporo popalić, w zasadzie można by poczytać przed snem, tylko że oczy już mi się kleiły. Nawet nie słyszałem, kiedy Kazik wrócił. Otworzyłem oczy dopiero rano. Przed swoim łóżkiem stał Kazik i się przebierał. Właśnie zdejmował spodnie od piżamy, a następnie górę i przez chwilę stał tak, jak go Bozia stworzyła. Prawdę mówiąc po raz pierwszy w życiu widziałem kogoś nagiego. Jakoś nie było okazji, jeśli już wyjechałem na jakąś wycieczkę, to jednodniową, co prawda bywałem na plażach, Dąbiu, w Świnoujściu czy Ahlbeck, ale na słynną FKK nigdy nie dotarłem. Po co? Naprawdę nie ciekawiło mnie to, w ogóle się nie zastanawiałem nad golizną. Pornosów też nie oglądałem, owszem tu i tam widziało się zdjęcie tak zwanej gołej baby, ale bez sensacji. Tymczasem tu miałem problem przed samymi oczami. To co widziałem, było tak niesamowicie różne od tego, jak ja wyglądałem, że naprawdę się wystraszyłem. Jeśli ten chłopak wygląda normalnie, tak jak się powinno wyglądać w tym wieku (a dużo młodszy ode mnie nie był), to ze mną jest naprawdę źle. W przeciwieństwie do mnie miał zarost pod pachami, lekki na brzuchu, delikatny pod pępkiem i o wiele bardziej intensywny nad członkiem. Który zresztą też wyglądał na potwora. Ile mógł mieć? dziesięć centymetrów? jedenaście? No i te jądra... Ciężkie, obwisłe.
– Cześć Ulryk – powiedział widząc moje otwarte oczy. Nie, bynajmniej się mnie nie wystraszył, nie wstydził ani nic z tych rzeczy. Ani na chwilę nie zmienił tempa przebierania. Ja tymczasem płonąłem ze wstydu i instynktownie obróciłem się w kierunku ściany, zapominając o dachu. Z całej siły wyrżnąłem czołem o ścianę.
– Nie musisz się przewracać, mnie to nie przeszkadza, że ktoś mnie widzi nago – powiedział Kazio, obserwując mnie nieco rozbawiony. Tak samo ty, nie musisz się mnie wstydzić. Mieszkamy tu na tak małej powierzchni, że w oczywisty sposób musimy poświęcić część swojej intymności. A przecież nie będziesz lazł na dół, żeby się przebrać?
Brzmiał bardzo dorośle, to prawda. I mówił w taki sposób, że nawet jakbym chciał, to nie bardzo wiedziałem, co mu odpowiedzieć.
c.d.n.
Skomentuj