Termodynamika w plecy, techniki cyfrowe w plecy, dwa egzaminy do poprawki w sesji wrześniowej, bez realnych perspektyw, że się uda. Kto nie stanął przed wizją wyrzucenia ze studiów, komu nie spłonęły marzenia, kto nie pojął, że jest idiotą, komu się świat nie zawalił i nie wyczerpały pomysły na przyszłość, na samą siebie, ten nie zrozumie, nie ogarnie rozmiarów klęski i nie dojrzy głębi mojego upadku. Byłam na dnie.
Na szczęście przygarnęła mnie babcia, jak zawsze, gdy miałam kłopoty, albo mi się zdawało, że mam jakieś. Nie ma to jak babcia.
Mówiła: "Co cię nie zabije, to cię wzmocni". "Daj sobie czas. Masz całe wakacje". "Wyśpij się najpierw, odpocznij, pobiegaj. Nabierzesz sił to się pouczysz". "Zrobisz, co dasz radę. O inne rzeczy się nie martw. Jak się uda, to dobrze, jak się nie uda, nie będziesz musiała sobie robić wyrzutów, że coś zaniedbałaś, czegoś nie zrobiłaś". Pocieszała. Dobrze radziła.
Wiele razy powtarzała te same słowa, aż mnie namówiła. Właściwie czytała w moich myślach, więc z przekonaniem mnie do przyjazdu nie był wielki problem. Obładowana książkami, z laptopem i torbą ubrań stawiłam się w jej mieszkaniu na trzecim piętrze. Zajęłam pokój, ten sam, z którego dwadzieścia lat wcześniej wyprowadziła się moja mama. Mój pokój.
Pierwszych kilka dni spędziłam na nicnierobieniu, spaniu i spacerach po miasteczku. Patrzyłam na ludzi, zajrzałam na cmentarz, weszłam do przedsionka kościoła, przypomniałam sobie spowiedzi, do których musiałam przystępować co miesiąc po pierwszej spowiedzi, żeby zebrać podpisy księży w specjalnej tabeli. Do środka nie dało się wejść, ale konfesjonał widziałam przez kratę. Stał w tym samym miejscu co zawsze, odkąd pamiętam. Jego widok dodał mi otuchy, podpowiedział w babcinym stylu, że skoro przeżyłam tamten stres jako dziecko, przeżyję też stres związany ze studiami. Co cię nie zabije, to cię wzmocni — może i jest w tym przysłowiu jakaś kropla prawdy.
Z babcią rozmawiałam w te dni o przeszłości. Przeglądałyśmy zdjęcia, nowe, na których miałam rok, dwa, dziesięć, i stare, na których mnie nie było nawet w planach. Czekałam cierpliwie na sakramentalne pytanie, czy mam już chłopaka. Nie miałam. Babcia na szczęście jest osobą przenikliwą i wyrozumiałą. Domyśliła się, że nie chcę się zwierzać i nie naciskała. Opowiedziała mi o dziadku, kiedy byli młodzi i o sympatiach jej siostry, mojej babci-cioci. Ciekawe historyjki, bez morału.
Tak minął pierwszy tydzień. Dzięki nicnierobieniu i zaraźliwemu spokojowi babci odzyskałam jako taką pogodę ducha i nabrałam dystansu do porażki na studiach. Zaczęłam myśleć o sobie, już nie jako o naukowym głąbie, tylko o osobie. Zrobiłam włosy, wyjęłam z szafy letnią sukienkę. Pierwszy raz po długiej przerwie zadbałam o wygląd. Zachciałam wyglądać przyciągająco, seksownie, poczuć na sobie spojrzenia facetów. Moja psychika wyraźnie wracała do zdrowia, dawała oznaki życia.
Minęło jeszcze parę dni i w końcu zebrałam się na odwagę. Zrobiłam to, co mnie korciło od dzieciństwa, ale nigdy albo nie miałam czasu i okazji, albo się bałam. Poszłam do zakazanego lasu.
Z tyłu głowy słyszałam głos babci: "Nie chodź tam" — jak miałam może dziesięć lat; — "Tam naprawdę straszy" — kiedy kończyłam trzynaście; — "To bardzo niebezpieczne miejsce. Przyciąga podejrzanych ludzi" — po osiemnastce. I "Niech cię Bóg broni chodzić do tego jeziora!"
Poszłam. Dokładnie w południe dotknęłam palcem tafli wody. Dookoła mnie drzewa, głównie sosny, zapach żywicy, połacie leśnych jagód, jeszcze bez owoców, i sitowie porastające brzeg jeziora. Było ciepło, właściwie to żar lał się z nieba i tylko dzięki parasolowi z koron drzew i lekkim powiewom wiatru można się było czuć komfortowo.
Wdrapałam się na skarpę, rozejrzałam ponownie. Nie licząc ptaków i mrówek, byłam sama. Pomyślałam, że to doskonałe miejsce, żeby rozłożyć koc i w spokoju poczytać, pomarzyć, poopalać.
Ruszyłam wzdłuż brzegu w nadziei, że znajdę jakąś nikomu nieznaną plażę, albo choćby miejsce, z którego można wygodnie, to znaczy nie grzęznąc w mule, wejść do wody. Bardzo lubię pływać na przyrodzie.
Zrobiłam dosłownie parę kroków i zobaczyłam, z niemiłym zaskoczeniem, że jednak nie jestem sama. Spomiędzy drzew wyłoniła się jakaś postać, mężczyzna, ociężale powłóczący nogami, przygarbiony. Dzieliła nas spora odległość, ale nie dało się nie zauważyć, że miał na sobie krzykliwie różową marynarkę i słomiany kapelusz. Odniosłam wrażenie, że na mnie patrzy. Miałam dwa wyjścia: zmienić kierunek albo kontynuować spacer prosto w jego stronę. Wybrałam to drugie, żeby udowodnić i jemu, i sobie, że się nie boję.
Bardziej z bliska zobaczyłam jeszcze, że miał siwe włosy, a na nogach spodnie od garnituru nienagannie uprasowane w kancik. Pewnie gdzieś w dziewiętnastym wieku mogły uchodzić za szczyt elegancji i ostatni krzyk mody. Lekko kulał. Uznałam, że to bezdomny. Szedł, czy też kuśtykał, w tym samym kierunku co ja, odwrócony do mnie plecami. Zauważyłam jeszcze rower leżący na ziemi, też co najmniej stuletni.
Podbiegłam. Zawołałam:
— Dzień dobry! Czy to pana rower?
Pamiętam, że się zdziwiłam, że nie czuć nieprzyjemnego zapachu. Bezdomni w mieście zazwyczaj śmierdzą, śmierdzą ich przepocone ubrania. A od tego nieznajomego nie czuć było nic. Może tylko woń lasu.
Musiałam trzy razy powtórzyć pytanie, zanim zareagował. Niejako do kompletu miał jeszcze siwą brodę. Stary był bardzo, ale oczy, błękitne, z dużymi czarnymi źrenicami, porażały żywiołowością, wigorem, młodzieńczym zapałem, ciekawością.
— Mogę panu pomóc?
Zmierzył mnie wzrokiem od kolan do dekoltu i z powrotem, aż mnie ciarki przeszły. Nie spodziewałam się takiego „obcinania” wzrokiem przez stuletniego staruszka.
— Pomóc mnie?
— Tak, to pana rower?
— Mój rower. A jak chcesz ty mi pomóc, dziecko?
Zgarbiony, bezceremonialnie zaglądnął mi pod sukienkę w dekolt. Na usprawiedliwienie mogłam tylko wymyślić, że niedowidzi bez okularów.
— Poprowadzę pana rower. Daleko pan idzie?
— Och, dziecko, daleko, ale dam radę. Tylko by się przydało trochę odpocząć.
— Przyprowadzę pana rower, dobrze?
— Potem, moje dziecko, potem. Niech leży. Nic mu się nie stanie. — Oparł się jedną ręką o drzewo i zaczął zginać nogi w kolanach.
Zrobiłam krok do przodu. Chwyciłam go pod ramię. Pomogłam usiąść.
Chcąc nie chcąc, kucnęłam naprzeciw niego.
— Mieszka pan niedaleko?
— Niedaleko mieszkam, moje dziecko. Dziękuję, że mnie zauważyłaś.
Jeszcze raz przeszył mnie niedowidzącym wzrokiem. Prześwietlił, zeskanował buzię, tułów i nogi. Zmroził gorącym spojrzeniem. Jak nikt nigdy wcześniej, ani nigdy potem. Od tego momentu wiedziałam, czułam, że się pakuję w naprawdę niezłą kabałę. Że ten las naprawdę straszy i ludzie z tego lasu są naprawdę niebezpieczni.
— Nie ma za co, to ja już pójdę. — Podniosłam się z kucek chyba tak niezgrabnie, jak nie da się nawet wyobrazić.
Nieznajomy dosłownie w mgnieniu oka zamienił się w smutek.
— Nie chciałaś mi pomóc?
— Chciałam.
— Więc pomóż mi, moje dziecko. Usiądź.
Miałam nogi jak z waty, ale kucnęłam z powrotem.
— Jak mogę panu pomóc?
— Porozmawiaj.
Kiwnęłam głową, że się zgadzam i stary bezdomny znowu rozpromieniał. To znaczy jego oczy.
Skrzyżowałam ramiona, żeby się choć tak zasłonić, na co on bez najmniejszego namysłu na głos skomplementował mój wygląd:
— Ładna jesteś, moje dziecko. Podobasz się kolegom.
— Słucham?
— Jesteś zgrabna. Masz blade cycki. Dlaczego je chowasz od słońca?
Zbił mnie z pantałyku. Jedyne, co dałam radę zrobić w odpowiedzi na tę bezczelność, to spojrzeć na niego pytająco. Wysiliłam się, żeby wysłać oczami parę gniewnych gromów, ale dziadek rozbroił je swoją błogą miną.
— Niech zgadnę — odezwał się, fiksując mój wzrok swoimi źrenicami w błękitnej obwolucie. — Grzesiek?
Skąd wiedział? Czytał moje myśli? Ale ja nie myślałam o Grzesiu, przynajmniej nie w tamtek chwili. Szperał mi w pamięci?
Nie wiem, czy potwierdziłam na głos, czy przytaknęłam ruchem głowy. Być może zaprzeczyłam.
Tak czy inaczej, kazał mi usiąść wygodnie obok siebie. Na jego różowej marynarce zamiast koca.
Gdyby to był ktoś młodszy, wpadłabym w panikę, wzięła nogi za pas i uciekła, gdzie pieprz rośnie. Ale bać się niedołężnego dziadka, co ledwie szura nogami? Usiadłam.
I nie wiem, jak to się stało, czy rozmawialiśmy jeszcze, czy wpadłam w trans od razu, w halucynacje, ale pamiętam tyle, że zaraz stanął przede mną Grzesio. Mój Grzesiunio, przyjaciel, wielka miłość w liceum, niewyznana, bez próby stracona, źródło i obiekt marzeń, które pozostały tylko marzeniami.
Grzesio. Dwumetrowy chuderlak. W zielonych szortach i T-shircie z logo NASA. Jakby do zakazanego lasu przybył prosto z wuefu, albo zamiast, na wagary. Przywitał mnie wszystko wiedzącym uśmiechem, oblizał wargi. Kucnął przede mną i powiedział:
— Zrobimy zadanie z trójkąta równobocznego. — Pomógł mi wyprostować nogi i przyjąć pozycję w rozkroku. Kąt w wierzchołku trójkąta musiał wynosić, jak wiadomo, sześćdziesiąt stopni, dokładnie co do minuty i sekundy.
Dłonie Grzesia, bez najmniejszego sprzeciwu z mojej strony, zajęły miejsce nad kolanami, pewne siebie przemieściły się po udach, delikatnie uciskając, pomagały osiągnąć idealny kąt rozwarcia. Osiągnąwszy go, tylko na chwilę przerwały powolny marsz do góry.
— Grzesiu, mam łaskotki — zachichotałam.
— Nigdy mi o nich nie mówiłaś.
— Bo nie pytałeś.
— Teraz też nie pytam.
Zadygotałam, gdy jego palce dotarły do majtek.
Nie wiem, jak to możliwe, ale o bezdomnym, o ramię którego chyba cały czas byłam oparta i o marynarce pełniącej rolę kocyka, nie pamiętałam.
— Grzesiu, a co trzeba policzyć w tym zadaniu? — zapytałam.
— Nic. Trzeba znaleźć kąt pi trzecich rad i go podzielić na dwie równe części.
Wtedy zdałam sobie sprawę, że zdążyłam już bezwiednie zgiąć kolana, podciągnąć nogi i że się pochyliłam do przodu. Grześ bez skrępowania patrzył pod dekolt.
Nie pierwszy raz. Kiedy w klasie maturalnej przesiadywaliśmy na tapczanie w jego pokoju i, otwierając podręczniki do polskiego na chybił trafił, na zmianę przepytywaliśmy się z barokowych cech listów Sobieskiego czy z tego, kto napisał „Tango”, też go przyłapywałam na oblukiwaniu biustu. Z kobiecą przebiegłością specjalnie wybierałam na te spotkania takie sukienki i bluzki, żeby mógł jak najwięcej podpatrzyć. Im bliżej egzaminu, tym częściej zdarzało mi się zapomnieć stanika. Lecz na nic się zdały przebiegłe podstępy. O ile na początku naszej przyjaźni przeszliśmy fazę częstego przytulania i pocałunków, głównie w policzek, o tyle potem, w ostatniej klasie, Grześ bardzo się starał, żeby broń Boże nie przekroczyć granic przyjaźni, nie poddawał się moim niezdarnym prowokacjom. A ja przez jakąś dziewiczą nieśmiałość bałam się wprost przyznać mu się do uczucia i związanych z nim pragnień.
— Grzesiu, co ty robisz? — spytałam.
— Rozwiązuję zadanie.
Przybliżył się, zaczął całować dookoła ucha. Intensywnie masował mnie przez majtki.
Tymczasem sceneria leśna płynnie przeszła we wnętrze domku kempingowego. Byłam na koloniach letnich. Leżałam na wąskim łóżku. Śmiałam się wniebogłosy. Koleżanka z pokoju i obydwaj koledzy, nasi nieproszeni goście, też mieli wesoło. Trzymali mnie to za ręce, to za nogi, nie pozwalali wstać i poddawali łaskotkom. W ogniu młodzikowej szamotaniny raz po raz dochodziło do zderzeń biustu z nadgarstkami. Miałam czternaście lat i byłam szczęśliwa, że moje kobiece cechy ktoś wreszcie docenił.
W pewnej chwili jeden z chłopaków nie wytrzymał i całą dłonią złapał za pierś. Bezczelnie mnie pomacał. Adam. Kawał łobuza. Chudziutki, niziutki, z pryszczami na twarzy, z wyglądu zupełnie niepozorny, ale w stosunku do dziewczyn najśmielszy śmiałek.
Parę dni później całowałam się z nim po kryjomu. Długo i namiętnie. Namówił mnie do rozpięcia stanika, żeby mu było wygodniej dotykać pod T-shirtem. A w przeddzień wyjazdu, jak nam się udało zamknąć we dwoje w jego pokoju i, leżąc, przytulaliśmy się na pożegnanie, wsunęłam rękę do jego spodenek. Cała w szoku od tego, jak ciepły i sprężysty okazał się członek Adama, powiedziałam, że nigdy nie zapomnę tych kolonii i że nie chce mi się wracać do domu.
Kochałam łobuza na zabój, a jednocześnie wiedziałam doskonale, że to tylko chwilowe zauroczenie, że jak wyjazd się skończy, Adam wróci do swojego miasta, do swoich znajomych, o mnie zapomni i nawet nie przyśle smajlika. Bo to łobuz.
Ale całując się z nim po raz ostatni, nie żałowałam języczka, i tak długo buszowałam ręką w spodenkach, aż członek Adama okazał wdzięczność. Taka byłam odważna. Jak nigdy indziej.
A we śnie na jawie Adam z kolegą, którego imienia już nie pamiętam, łaskotali i macali mnie w moim pokoju. Koleżanka przyklaskiwała ze śmiechem. T-shirt podciągnęli pod szyję. Miseczki stanika od kostiumu do opalania też się przesunęły, tak że chłopacy dostali do rąk moje nagie piersi. Adam zaczął mnie po nich całować.
Ale wnet, nie wiadomo kiedy, odsunął go Grzesio. Już nie pryszczaty chłopaczek, lecz osiemnastoletni przystojniak z LO, prawie student. Włożył rękę w majtki. Zaczął pieścić w najczulszym miejscu. Potem, nie przestając masować, wsunął we mnie palce.
— Och, Grzesiu! Nie przestawaj.
Było mi błogo. Biodra same, bez udziału świadomej woli i mózgu w ogóle, podjęły współpracę z ręką mojego niedoszłego chłopaka.
Otworzyłam oczy. Zobaczyłam nad sobą przyjaźnie uśmiechniętą twarz siwobrodego w słomianym kapeluszu i natychmiast zamknęłam. Nie chciałam przerywać seksualnej wizji.
Dcisnęłam powieki jeszcze mocniej, żeby przywrócić obraz.
Grześ na szczęście nadal dawał mi szczęście, ale geograficznie byliśmy już zupełnie gdzie indziej. I w innej pozie. W Paryżu, na chodniku przed Centrum Pompidou, podczas wycieczki szkolnej w drugiej klasie. Czekaliśmy na resztę grupy schodzącej się powoli na miejsce zbiórki po tak zwanym czasie wolnym.
Grzesio siedział oparty o murek fontanny, ja leżałam plecami na Grzesiu. Z rozchylonymi udami. Delikatnie uciskał łechtaczkę i zwiedzał palcami moje mokre wnętrze.
Drugą rękę wsunął pod T-shirt. Naprawdę tak było. Rozmawialiśmy i w pewnej chwili jego dłoń znalazła się na moim brzuchu. Wysoko, tuż pod stanikiem. Ciepła, duża dłoń. Chciałam, żeby sięgnął wyżej, nikt by nie zauważył, ale Grześ się nie domyślił. Pamiętam, że nauczyciel geografii puścił do mnie oczko. On wiedział, jaki burzliwy sztorm przechodzi właśnie przez moją głowę, ale nie Grześ. Niestety.
Z geografem tańczyłam potem na połowinkach. Fajnie nawet. I na krótki spacer wyszliśmy. Ale to inna historia. Za bardzo byłam wtedy zajęta Grzesiem.
W mojej wizji na marynarce staruszka w zakazanym lesie — przynajmniej tak to pamiętam — geograf pokazał kciukiem „okey”. Następnie, kierując gest do Grzesia, złączył kciuk i palec wskazujący w kółko, i przybliżył do niego palec drugiej dłoni, symbolizując stosunek seksualny. Do mnie się uśmiechnął, lubieżnie śliniąc usta. Teraz to już nie jestem całkiem pewna, co konkretnie zrodziło się w mojej fantazji, a co miało miejsce naprawdę.
W każdym razie Grześ pieścił mnie coraz mocniej, zaczął całować w szyję, drugą rękę nasunął na stanik, prosty, z cienkiego materiału, żaden przebajerowany push-up, i przystąpił do badania piersi. Geograf patrzył bez skrępowania, nawet na chwilę nie odwrócił wzroku. Ja zacisnęłam zęby, z przyjemności, ale też świadoma, że jesteśmy w miejscu publicznym i zachowuję się co najmniej nieprzyzwoicie, i odwzajemniłam uśmiech nauczyciela. Zatopiłam się w jego lubieżnym wzroku, w szerokich czarnych źrenicach pośrodku błękitnych tęczówek.
Usłyszałam cichy szum wiatru, śpiew ptaków, stukanie dzięcioła, poczułam żywiczną woń sosen. Nie otwierając oczu, żeby czar nie prysł, domyśliłam się, że wróciliśmy do lasu.
Czyjeś ręce dotknęły moich ramion. Pokierowały mną, żebym się ułożyła na plecy. Grześ rozebrał mnie z majtek i sandałów. Klęknął między moimi udami.
Na szczęście przygarnęła mnie babcia, jak zawsze, gdy miałam kłopoty, albo mi się zdawało, że mam jakieś. Nie ma to jak babcia.
Mówiła: "Co cię nie zabije, to cię wzmocni". "Daj sobie czas. Masz całe wakacje". "Wyśpij się najpierw, odpocznij, pobiegaj. Nabierzesz sił to się pouczysz". "Zrobisz, co dasz radę. O inne rzeczy się nie martw. Jak się uda, to dobrze, jak się nie uda, nie będziesz musiała sobie robić wyrzutów, że coś zaniedbałaś, czegoś nie zrobiłaś". Pocieszała. Dobrze radziła.
Wiele razy powtarzała te same słowa, aż mnie namówiła. Właściwie czytała w moich myślach, więc z przekonaniem mnie do przyjazdu nie był wielki problem. Obładowana książkami, z laptopem i torbą ubrań stawiłam się w jej mieszkaniu na trzecim piętrze. Zajęłam pokój, ten sam, z którego dwadzieścia lat wcześniej wyprowadziła się moja mama. Mój pokój.
Pierwszych kilka dni spędziłam na nicnierobieniu, spaniu i spacerach po miasteczku. Patrzyłam na ludzi, zajrzałam na cmentarz, weszłam do przedsionka kościoła, przypomniałam sobie spowiedzi, do których musiałam przystępować co miesiąc po pierwszej spowiedzi, żeby zebrać podpisy księży w specjalnej tabeli. Do środka nie dało się wejść, ale konfesjonał widziałam przez kratę. Stał w tym samym miejscu co zawsze, odkąd pamiętam. Jego widok dodał mi otuchy, podpowiedział w babcinym stylu, że skoro przeżyłam tamten stres jako dziecko, przeżyję też stres związany ze studiami. Co cię nie zabije, to cię wzmocni — może i jest w tym przysłowiu jakaś kropla prawdy.
Z babcią rozmawiałam w te dni o przeszłości. Przeglądałyśmy zdjęcia, nowe, na których miałam rok, dwa, dziesięć, i stare, na których mnie nie było nawet w planach. Czekałam cierpliwie na sakramentalne pytanie, czy mam już chłopaka. Nie miałam. Babcia na szczęście jest osobą przenikliwą i wyrozumiałą. Domyśliła się, że nie chcę się zwierzać i nie naciskała. Opowiedziała mi o dziadku, kiedy byli młodzi i o sympatiach jej siostry, mojej babci-cioci. Ciekawe historyjki, bez morału.
Tak minął pierwszy tydzień. Dzięki nicnierobieniu i zaraźliwemu spokojowi babci odzyskałam jako taką pogodę ducha i nabrałam dystansu do porażki na studiach. Zaczęłam myśleć o sobie, już nie jako o naukowym głąbie, tylko o osobie. Zrobiłam włosy, wyjęłam z szafy letnią sukienkę. Pierwszy raz po długiej przerwie zadbałam o wygląd. Zachciałam wyglądać przyciągająco, seksownie, poczuć na sobie spojrzenia facetów. Moja psychika wyraźnie wracała do zdrowia, dawała oznaki życia.
Minęło jeszcze parę dni i w końcu zebrałam się na odwagę. Zrobiłam to, co mnie korciło od dzieciństwa, ale nigdy albo nie miałam czasu i okazji, albo się bałam. Poszłam do zakazanego lasu.
Z tyłu głowy słyszałam głos babci: "Nie chodź tam" — jak miałam może dziesięć lat; — "Tam naprawdę straszy" — kiedy kończyłam trzynaście; — "To bardzo niebezpieczne miejsce. Przyciąga podejrzanych ludzi" — po osiemnastce. I "Niech cię Bóg broni chodzić do tego jeziora!"
Poszłam. Dokładnie w południe dotknęłam palcem tafli wody. Dookoła mnie drzewa, głównie sosny, zapach żywicy, połacie leśnych jagód, jeszcze bez owoców, i sitowie porastające brzeg jeziora. Było ciepło, właściwie to żar lał się z nieba i tylko dzięki parasolowi z koron drzew i lekkim powiewom wiatru można się było czuć komfortowo.
Wdrapałam się na skarpę, rozejrzałam ponownie. Nie licząc ptaków i mrówek, byłam sama. Pomyślałam, że to doskonałe miejsce, żeby rozłożyć koc i w spokoju poczytać, pomarzyć, poopalać.
Ruszyłam wzdłuż brzegu w nadziei, że znajdę jakąś nikomu nieznaną plażę, albo choćby miejsce, z którego można wygodnie, to znaczy nie grzęznąc w mule, wejść do wody. Bardzo lubię pływać na przyrodzie.
Zrobiłam dosłownie parę kroków i zobaczyłam, z niemiłym zaskoczeniem, że jednak nie jestem sama. Spomiędzy drzew wyłoniła się jakaś postać, mężczyzna, ociężale powłóczący nogami, przygarbiony. Dzieliła nas spora odległość, ale nie dało się nie zauważyć, że miał na sobie krzykliwie różową marynarkę i słomiany kapelusz. Odniosłam wrażenie, że na mnie patrzy. Miałam dwa wyjścia: zmienić kierunek albo kontynuować spacer prosto w jego stronę. Wybrałam to drugie, żeby udowodnić i jemu, i sobie, że się nie boję.
Bardziej z bliska zobaczyłam jeszcze, że miał siwe włosy, a na nogach spodnie od garnituru nienagannie uprasowane w kancik. Pewnie gdzieś w dziewiętnastym wieku mogły uchodzić za szczyt elegancji i ostatni krzyk mody. Lekko kulał. Uznałam, że to bezdomny. Szedł, czy też kuśtykał, w tym samym kierunku co ja, odwrócony do mnie plecami. Zauważyłam jeszcze rower leżący na ziemi, też co najmniej stuletni.
Podbiegłam. Zawołałam:
— Dzień dobry! Czy to pana rower?
Pamiętam, że się zdziwiłam, że nie czuć nieprzyjemnego zapachu. Bezdomni w mieście zazwyczaj śmierdzą, śmierdzą ich przepocone ubrania. A od tego nieznajomego nie czuć było nic. Może tylko woń lasu.
Musiałam trzy razy powtórzyć pytanie, zanim zareagował. Niejako do kompletu miał jeszcze siwą brodę. Stary był bardzo, ale oczy, błękitne, z dużymi czarnymi źrenicami, porażały żywiołowością, wigorem, młodzieńczym zapałem, ciekawością.
— Mogę panu pomóc?
Zmierzył mnie wzrokiem od kolan do dekoltu i z powrotem, aż mnie ciarki przeszły. Nie spodziewałam się takiego „obcinania” wzrokiem przez stuletniego staruszka.
— Pomóc mnie?
— Tak, to pana rower?
— Mój rower. A jak chcesz ty mi pomóc, dziecko?
Zgarbiony, bezceremonialnie zaglądnął mi pod sukienkę w dekolt. Na usprawiedliwienie mogłam tylko wymyślić, że niedowidzi bez okularów.
— Poprowadzę pana rower. Daleko pan idzie?
— Och, dziecko, daleko, ale dam radę. Tylko by się przydało trochę odpocząć.
— Przyprowadzę pana rower, dobrze?
— Potem, moje dziecko, potem. Niech leży. Nic mu się nie stanie. — Oparł się jedną ręką o drzewo i zaczął zginać nogi w kolanach.
Zrobiłam krok do przodu. Chwyciłam go pod ramię. Pomogłam usiąść.
Chcąc nie chcąc, kucnęłam naprzeciw niego.
— Mieszka pan niedaleko?
— Niedaleko mieszkam, moje dziecko. Dziękuję, że mnie zauważyłaś.
Jeszcze raz przeszył mnie niedowidzącym wzrokiem. Prześwietlił, zeskanował buzię, tułów i nogi. Zmroził gorącym spojrzeniem. Jak nikt nigdy wcześniej, ani nigdy potem. Od tego momentu wiedziałam, czułam, że się pakuję w naprawdę niezłą kabałę. Że ten las naprawdę straszy i ludzie z tego lasu są naprawdę niebezpieczni.
— Nie ma za co, to ja już pójdę. — Podniosłam się z kucek chyba tak niezgrabnie, jak nie da się nawet wyobrazić.
Nieznajomy dosłownie w mgnieniu oka zamienił się w smutek.
— Nie chciałaś mi pomóc?
— Chciałam.
— Więc pomóż mi, moje dziecko. Usiądź.
Miałam nogi jak z waty, ale kucnęłam z powrotem.
— Jak mogę panu pomóc?
— Porozmawiaj.
Kiwnęłam głową, że się zgadzam i stary bezdomny znowu rozpromieniał. To znaczy jego oczy.
Skrzyżowałam ramiona, żeby się choć tak zasłonić, na co on bez najmniejszego namysłu na głos skomplementował mój wygląd:
— Ładna jesteś, moje dziecko. Podobasz się kolegom.
— Słucham?
— Jesteś zgrabna. Masz blade cycki. Dlaczego je chowasz od słońca?
Zbił mnie z pantałyku. Jedyne, co dałam radę zrobić w odpowiedzi na tę bezczelność, to spojrzeć na niego pytająco. Wysiliłam się, żeby wysłać oczami parę gniewnych gromów, ale dziadek rozbroił je swoją błogą miną.
— Niech zgadnę — odezwał się, fiksując mój wzrok swoimi źrenicami w błękitnej obwolucie. — Grzesiek?
Skąd wiedział? Czytał moje myśli? Ale ja nie myślałam o Grzesiu, przynajmniej nie w tamtek chwili. Szperał mi w pamięci?
Nie wiem, czy potwierdziłam na głos, czy przytaknęłam ruchem głowy. Być może zaprzeczyłam.
Tak czy inaczej, kazał mi usiąść wygodnie obok siebie. Na jego różowej marynarce zamiast koca.
Gdyby to był ktoś młodszy, wpadłabym w panikę, wzięła nogi za pas i uciekła, gdzie pieprz rośnie. Ale bać się niedołężnego dziadka, co ledwie szura nogami? Usiadłam.
I nie wiem, jak to się stało, czy rozmawialiśmy jeszcze, czy wpadłam w trans od razu, w halucynacje, ale pamiętam tyle, że zaraz stanął przede mną Grzesio. Mój Grzesiunio, przyjaciel, wielka miłość w liceum, niewyznana, bez próby stracona, źródło i obiekt marzeń, które pozostały tylko marzeniami.
Grzesio. Dwumetrowy chuderlak. W zielonych szortach i T-shircie z logo NASA. Jakby do zakazanego lasu przybył prosto z wuefu, albo zamiast, na wagary. Przywitał mnie wszystko wiedzącym uśmiechem, oblizał wargi. Kucnął przede mną i powiedział:
— Zrobimy zadanie z trójkąta równobocznego. — Pomógł mi wyprostować nogi i przyjąć pozycję w rozkroku. Kąt w wierzchołku trójkąta musiał wynosić, jak wiadomo, sześćdziesiąt stopni, dokładnie co do minuty i sekundy.
Dłonie Grzesia, bez najmniejszego sprzeciwu z mojej strony, zajęły miejsce nad kolanami, pewne siebie przemieściły się po udach, delikatnie uciskając, pomagały osiągnąć idealny kąt rozwarcia. Osiągnąwszy go, tylko na chwilę przerwały powolny marsz do góry.
— Grzesiu, mam łaskotki — zachichotałam.
— Nigdy mi o nich nie mówiłaś.
— Bo nie pytałeś.
— Teraz też nie pytam.
Zadygotałam, gdy jego palce dotarły do majtek.
Nie wiem, jak to możliwe, ale o bezdomnym, o ramię którego chyba cały czas byłam oparta i o marynarce pełniącej rolę kocyka, nie pamiętałam.
— Grzesiu, a co trzeba policzyć w tym zadaniu? — zapytałam.
— Nic. Trzeba znaleźć kąt pi trzecich rad i go podzielić na dwie równe części.
Wtedy zdałam sobie sprawę, że zdążyłam już bezwiednie zgiąć kolana, podciągnąć nogi i że się pochyliłam do przodu. Grześ bez skrępowania patrzył pod dekolt.
Nie pierwszy raz. Kiedy w klasie maturalnej przesiadywaliśmy na tapczanie w jego pokoju i, otwierając podręczniki do polskiego na chybił trafił, na zmianę przepytywaliśmy się z barokowych cech listów Sobieskiego czy z tego, kto napisał „Tango”, też go przyłapywałam na oblukiwaniu biustu. Z kobiecą przebiegłością specjalnie wybierałam na te spotkania takie sukienki i bluzki, żeby mógł jak najwięcej podpatrzyć. Im bliżej egzaminu, tym częściej zdarzało mi się zapomnieć stanika. Lecz na nic się zdały przebiegłe podstępy. O ile na początku naszej przyjaźni przeszliśmy fazę częstego przytulania i pocałunków, głównie w policzek, o tyle potem, w ostatniej klasie, Grześ bardzo się starał, żeby broń Boże nie przekroczyć granic przyjaźni, nie poddawał się moim niezdarnym prowokacjom. A ja przez jakąś dziewiczą nieśmiałość bałam się wprost przyznać mu się do uczucia i związanych z nim pragnień.
— Grzesiu, co ty robisz? — spytałam.
— Rozwiązuję zadanie.
Przybliżył się, zaczął całować dookoła ucha. Intensywnie masował mnie przez majtki.
Tymczasem sceneria leśna płynnie przeszła we wnętrze domku kempingowego. Byłam na koloniach letnich. Leżałam na wąskim łóżku. Śmiałam się wniebogłosy. Koleżanka z pokoju i obydwaj koledzy, nasi nieproszeni goście, też mieli wesoło. Trzymali mnie to za ręce, to za nogi, nie pozwalali wstać i poddawali łaskotkom. W ogniu młodzikowej szamotaniny raz po raz dochodziło do zderzeń biustu z nadgarstkami. Miałam czternaście lat i byłam szczęśliwa, że moje kobiece cechy ktoś wreszcie docenił.
W pewnej chwili jeden z chłopaków nie wytrzymał i całą dłonią złapał za pierś. Bezczelnie mnie pomacał. Adam. Kawał łobuza. Chudziutki, niziutki, z pryszczami na twarzy, z wyglądu zupełnie niepozorny, ale w stosunku do dziewczyn najśmielszy śmiałek.
Parę dni później całowałam się z nim po kryjomu. Długo i namiętnie. Namówił mnie do rozpięcia stanika, żeby mu było wygodniej dotykać pod T-shirtem. A w przeddzień wyjazdu, jak nam się udało zamknąć we dwoje w jego pokoju i, leżąc, przytulaliśmy się na pożegnanie, wsunęłam rękę do jego spodenek. Cała w szoku od tego, jak ciepły i sprężysty okazał się członek Adama, powiedziałam, że nigdy nie zapomnę tych kolonii i że nie chce mi się wracać do domu.
Kochałam łobuza na zabój, a jednocześnie wiedziałam doskonale, że to tylko chwilowe zauroczenie, że jak wyjazd się skończy, Adam wróci do swojego miasta, do swoich znajomych, o mnie zapomni i nawet nie przyśle smajlika. Bo to łobuz.
Ale całując się z nim po raz ostatni, nie żałowałam języczka, i tak długo buszowałam ręką w spodenkach, aż członek Adama okazał wdzięczność. Taka byłam odważna. Jak nigdy indziej.
A we śnie na jawie Adam z kolegą, którego imienia już nie pamiętam, łaskotali i macali mnie w moim pokoju. Koleżanka przyklaskiwała ze śmiechem. T-shirt podciągnęli pod szyję. Miseczki stanika od kostiumu do opalania też się przesunęły, tak że chłopacy dostali do rąk moje nagie piersi. Adam zaczął mnie po nich całować.
Ale wnet, nie wiadomo kiedy, odsunął go Grzesio. Już nie pryszczaty chłopaczek, lecz osiemnastoletni przystojniak z LO, prawie student. Włożył rękę w majtki. Zaczął pieścić w najczulszym miejscu. Potem, nie przestając masować, wsunął we mnie palce.
— Och, Grzesiu! Nie przestawaj.
Było mi błogo. Biodra same, bez udziału świadomej woli i mózgu w ogóle, podjęły współpracę z ręką mojego niedoszłego chłopaka.
Otworzyłam oczy. Zobaczyłam nad sobą przyjaźnie uśmiechniętą twarz siwobrodego w słomianym kapeluszu i natychmiast zamknęłam. Nie chciałam przerywać seksualnej wizji.
Dcisnęłam powieki jeszcze mocniej, żeby przywrócić obraz.
Grześ na szczęście nadal dawał mi szczęście, ale geograficznie byliśmy już zupełnie gdzie indziej. I w innej pozie. W Paryżu, na chodniku przed Centrum Pompidou, podczas wycieczki szkolnej w drugiej klasie. Czekaliśmy na resztę grupy schodzącej się powoli na miejsce zbiórki po tak zwanym czasie wolnym.
Grzesio siedział oparty o murek fontanny, ja leżałam plecami na Grzesiu. Z rozchylonymi udami. Delikatnie uciskał łechtaczkę i zwiedzał palcami moje mokre wnętrze.
Drugą rękę wsunął pod T-shirt. Naprawdę tak było. Rozmawialiśmy i w pewnej chwili jego dłoń znalazła się na moim brzuchu. Wysoko, tuż pod stanikiem. Ciepła, duża dłoń. Chciałam, żeby sięgnął wyżej, nikt by nie zauważył, ale Grześ się nie domyślił. Pamiętam, że nauczyciel geografii puścił do mnie oczko. On wiedział, jaki burzliwy sztorm przechodzi właśnie przez moją głowę, ale nie Grześ. Niestety.
Z geografem tańczyłam potem na połowinkach. Fajnie nawet. I na krótki spacer wyszliśmy. Ale to inna historia. Za bardzo byłam wtedy zajęta Grzesiem.
W mojej wizji na marynarce staruszka w zakazanym lesie — przynajmniej tak to pamiętam — geograf pokazał kciukiem „okey”. Następnie, kierując gest do Grzesia, złączył kciuk i palec wskazujący w kółko, i przybliżył do niego palec drugiej dłoni, symbolizując stosunek seksualny. Do mnie się uśmiechnął, lubieżnie śliniąc usta. Teraz to już nie jestem całkiem pewna, co konkretnie zrodziło się w mojej fantazji, a co miało miejsce naprawdę.
W każdym razie Grześ pieścił mnie coraz mocniej, zaczął całować w szyję, drugą rękę nasunął na stanik, prosty, z cienkiego materiału, żaden przebajerowany push-up, i przystąpił do badania piersi. Geograf patrzył bez skrępowania, nawet na chwilę nie odwrócił wzroku. Ja zacisnęłam zęby, z przyjemności, ale też świadoma, że jesteśmy w miejscu publicznym i zachowuję się co najmniej nieprzyzwoicie, i odwzajemniłam uśmiech nauczyciela. Zatopiłam się w jego lubieżnym wzroku, w szerokich czarnych źrenicach pośrodku błękitnych tęczówek.
Usłyszałam cichy szum wiatru, śpiew ptaków, stukanie dzięcioła, poczułam żywiczną woń sosen. Nie otwierając oczu, żeby czar nie prysł, domyśliłam się, że wróciliśmy do lasu.
Czyjeś ręce dotknęły moich ramion. Pokierowały mną, żebym się ułożyła na plecy. Grześ rozebrał mnie z majtek i sandałów. Klęknął między moimi udami.
Skomentuj