Bartek nie przepadał za wódką. Krzywił się niemiłosiernie po pierwszym kieliszku czystej i fizycznie się wstrząsał. „Ale kto lubi wódkę, chodzi o to, żeby sponiewierało” - śmiał się wtedy Jacek i dolewał drugą „pięćdziesiątkę”. Sam pochodził Pakosza, małej wioski pod Rawiczem, gdzie okazje do sponiewierania nadarzały się przynajmniej dwie-trzy w miesiącu. Jacek Wolak pił dużo, często, niełatwo się upijał i nigdy nie miewał kaca. Nic dziwnego, że stał się idolem całej grupy przyszłych socjologów już od pierwszego roku studiów. Czasami po pijaku toczyły się długie dyskusje na temat źródeł jackowej odporności na alkohol. Większość paczki stawiała długie intensywne treningi podczas wesel, chrzcin, poprawin i innych uroczystości integrujących społeczność Pakoszy. Bartek Kincz był w mniejszej grupie wskazującej na prawdopodobny wpływ chłopskich genów i selekcji naturalnej przez pokolenia wycinającej z rodziny Wolaków osobniki obdarzone słabą głową i żołądkiem. Sam doszukiwałby się w korzeniach swojego drzewa genealogicznego przybyszów z południa Europy. Zdecydowanie bardziej gustował w winach i to takich z górnej półki. Ale w towarzystwie Jacka nie było zmiłuj. Żadne tam „kolorowe bełty dla snobów” nie wchodziły w grę. Miała być na stole klasyczna polska Żytnia, ewentualnie od wielkiego dzwonu oryginalny Absolut.
Teraz na stole stała druga już omszała flaszka zdobiona niebieskimi literami wskazującymi na destylarnię w Åhus. Okazja była zaiste wymagająca lepszego trunku.
Stary, naprawdę kto by pomyśśśślał. Tyle lat, brasssie, tyle lat – Jacek wykonywał wiatrakowate ruchy. Czas nie tylko posypał mu czarne włosy siwizną, ale i ewidentnie osłabił odporność organizmu na promile. Inna rzecz, że po trzeciej kolejce przestał pilnować rytuału jednoczesnych sztosów. Na jedną wychyloną porcję przez Bartka przypadały dwa-trzy kieliszki Jacka. Trudno było powiedzieć, że był nawalony jak autobus PKS Koszalin. Niewiele mu jednak brakowało, ot taki poziom mikrobusa turystycznego Kraków-Wieliczka. Opowiadał coraz bardziej bełkotliwie o swojej firmie transportowej, która zbudowała sieć ponad 20 takich tras turystycznych w największych ośrodkach turystycznych kraju.
- Brassie, a jaka rzeźnia była w Częstochowie. Nooooormalnie juszszz miałem dogranego Ukraińca z kałachem. Cięli mi opony, rysowali karoserię. Ale nissst o. Czeba być trwadym, a nie miętkim. Zdrowie brachu...
I tak już od dwóch godzin, kiedy wpadli na siebie koło pomnika Starego Marycha. Sześć lat się nie widzieli. Zaraz, kiedy to ostatnio? No tak. Na ślubie Jacka i Małgośki. W czerwcu, dwa lata po ukończeniu studiów. Byli wtedy nierozłączni. Przez trzy lata od pierwszego wykładu z podstaw socjologii aż do absolutorium. A potem przez kolejny rok, do czasu kiedy każdy zaczął wędrować w swoją stronę. Spotkania były coraz rzadsze, coraz mniej mieli sobie do powiedzenia. Zaproszenie na przysięgę małżeńską do Wagi Miejskiej było już chyba wysłane z rozpędu. A w zasadzie zawiadomienie, bo zaproszenie zawierałoby przecież także anons o przyjęciu weselnym w hotelu Edison w Baranowie. Bartek poszedł więc, pokiwał do przyjaciela ponad głowami rodziny, ale nie doczekał się choćby zdawkowego uśmiechu. Wyszedł zaraz po sakramentalnym „tak” nie czekając na Marsz Mendelssohna.
Tak się pewnie musiało stać. Studencka przyjaźń skazana była na uwiąd od samego początku. Trudno powiedzieć, dlaczego aż tak bardzo te kilka lat temu Jacek i Bartek przypadli sobie do serca. Łączyła ich chyba tylko bogata erudycja i łatwość w przyswajaniu wiedzy. Poza tym różniło ich nie tylko upodobanie do alkoholi i pochodzenie społeczne, ale i w zasadzie wszystko inne. Podobały im się różne filmy, różne gry komputerowe, różne książki. Śmiali się z innych kabaretów. Inaczej patrzyli na świat. Jacek twardo stał nogami na ziemi i nie liczył się z pieniędzmi, on je po prostu miał. Wydawał sumy olbrzymie nie tylko dla kieszeni studenta - na eleganckie ciuchy, markowe kosmetyki i sesje w sushi barach. Bartek miał wrażenie, jak by to on był chłopkiem z zabitej dechami dziury a nie potomkiem ordynata Kincza z Bartoszyc. Mimo, że Jacek nigdy nie okazywał przyjacielowi ani krzyny poczucia wyższości. To trzeba przyznać. „Ile Ci trzeba brachu” - bez namysłu wyciągał z kieszeni plik banknotów, kiedy koło 20-tego kończyła się bartkowa kasa ze stypendium naukowego.
Bartek wypił pół kieliszka i patrzył, jak Jacek chwieje się na hookerze. Wolak ocierał mankietem spocone czoło. Miał dosyć, ale nie zdawał sobie sprawy. Sięgnął do kubełka z lodem po Absoluta. Zapełnił brakujące pół kieliszka przyjaciela i nalał sobie aż po sam brzeżek. Na cud zakrawało, że nie ulał ani kropli podnosząc go do rozchylonych chciwie ust. Beknął obrzydliwie i nachylił się do Jacka.
- A ssso u siebie brachu. Nadal siedzisz na tej pieprzonej uczelni?
Kincz powoli wychylił wódkę aż do samego końca.
- Tiaaaa. Habilitację kończę. Ale wiesz - mam na boku też całkiem niezła firmę badawczą.
- Aaaaaa... Sondażownia dla tych buców z sejmu?
- Raczej dla biznesu. Wiesz, fikusy, CATI, takie tam. Da się żyć.
W szklistych oczach Jacka pojawiło się trzeżwiejsze spojrzenie.
- Nieważna kasa. Nieważne sraty doktoraty. Nieważne bzdety kobiety. Jak co do czego, to wiesz co jest ważne.
- Obyśmy tylko zdrowi byli i wódka dobrze zmrożona – zaśmiał się Jacek.
Bartek też się śmiał. Tak właśnie powtarzał lutując wódkę. Zarówno podczas hucznych imprez w akademiku, jak i kiedy we dwójkę pili w schronisku koło Pięciu Stawów. Jeszcze jedna różnica w spojrzeniu na świat. Może właśnie te różnice ich przyciągały do siebie podczas studiów? Oczywiście z biegiem czasu zadziałało prawo osmozy. Jacek przy Bartku przekonał się do kryminałów z Wallanderem i filmów braci Cohen. Bartek zaczął śmiać się na komediach Mela Brooksa i rozczytywać w klasycznych opowieściach graficznych ze stajni DC Comics. Tylko upijania się wódką nie polubił, czego Jacek za nic nie potrafił zrozumieć. Teraz postanowił nie pić już więcej. Też miał dosyć na dziś.
- Słuchaj, nie zamawiamy trzeciej flaszki. Dopijemy ostatnią kolejkę i do chaty. Wiesz, trzeba jutro zwlec się skoro świt o dziesiątej.
- Dobra, ale jedną na drogę. Kelner... – Jacek wyciągnął władczo rękę w stronę baru.
Jacek zachrapał na tylnim siedzeniu taksówki, kiedy zjeżdżali z ronda na Śródce. Sięgnął do kieszeni. Na szczęście miał pięć dych w gotówce. Powinno wystarczyć na peryferie Swarzędza, gdzie Jacek wybudował się jeszcze na ostatnim roku studiów. „A z powrotem trzeba będzie z buta na Rynek, żeby wypłacić na kolejną taksę. A może wzdłuż trasy wrócę pieszo do Poznania?” - Kincz snuł w myślach mało trzeźwe kalkulacje. Nie chciał przyznać się przed sobą, że najbardziej obawiał się odprowadzić Jacka do drzwi. To groziło spotkaniem twarzą w twarz z wybudzoną Małgorzatą. Nie zanosiło się na miłe powitanie. Nie oczekiwał, że małżonka powita pijanego w trupa Jacka bukietem kwiatów. Zwłaszcza w towarzystwie przyjaciela sprzed lat. Relacje Małgośki z Bartkiem były napięte na długo zanim została panią Wolakową. Mówiąc wprost nie znosili się od pierwszego spotkania we troje. Jacek próbował mediować, ale w końcu machnął ręką. Być może gdyby nie ta sytuacja, przyjaźń ze studiów nie wygasłaby tak szybko.
Teraz na stole stała druga już omszała flaszka zdobiona niebieskimi literami wskazującymi na destylarnię w Åhus. Okazja była zaiste wymagająca lepszego trunku.
Stary, naprawdę kto by pomyśśśślał. Tyle lat, brasssie, tyle lat – Jacek wykonywał wiatrakowate ruchy. Czas nie tylko posypał mu czarne włosy siwizną, ale i ewidentnie osłabił odporność organizmu na promile. Inna rzecz, że po trzeciej kolejce przestał pilnować rytuału jednoczesnych sztosów. Na jedną wychyloną porcję przez Bartka przypadały dwa-trzy kieliszki Jacka. Trudno było powiedzieć, że był nawalony jak autobus PKS Koszalin. Niewiele mu jednak brakowało, ot taki poziom mikrobusa turystycznego Kraków-Wieliczka. Opowiadał coraz bardziej bełkotliwie o swojej firmie transportowej, która zbudowała sieć ponad 20 takich tras turystycznych w największych ośrodkach turystycznych kraju.
- Brassie, a jaka rzeźnia była w Częstochowie. Nooooormalnie juszszz miałem dogranego Ukraińca z kałachem. Cięli mi opony, rysowali karoserię. Ale nissst o. Czeba być trwadym, a nie miętkim. Zdrowie brachu...
I tak już od dwóch godzin, kiedy wpadli na siebie koło pomnika Starego Marycha. Sześć lat się nie widzieli. Zaraz, kiedy to ostatnio? No tak. Na ślubie Jacka i Małgośki. W czerwcu, dwa lata po ukończeniu studiów. Byli wtedy nierozłączni. Przez trzy lata od pierwszego wykładu z podstaw socjologii aż do absolutorium. A potem przez kolejny rok, do czasu kiedy każdy zaczął wędrować w swoją stronę. Spotkania były coraz rzadsze, coraz mniej mieli sobie do powiedzenia. Zaproszenie na przysięgę małżeńską do Wagi Miejskiej było już chyba wysłane z rozpędu. A w zasadzie zawiadomienie, bo zaproszenie zawierałoby przecież także anons o przyjęciu weselnym w hotelu Edison w Baranowie. Bartek poszedł więc, pokiwał do przyjaciela ponad głowami rodziny, ale nie doczekał się choćby zdawkowego uśmiechu. Wyszedł zaraz po sakramentalnym „tak” nie czekając na Marsz Mendelssohna.
Tak się pewnie musiało stać. Studencka przyjaźń skazana była na uwiąd od samego początku. Trudno powiedzieć, dlaczego aż tak bardzo te kilka lat temu Jacek i Bartek przypadli sobie do serca. Łączyła ich chyba tylko bogata erudycja i łatwość w przyswajaniu wiedzy. Poza tym różniło ich nie tylko upodobanie do alkoholi i pochodzenie społeczne, ale i w zasadzie wszystko inne. Podobały im się różne filmy, różne gry komputerowe, różne książki. Śmiali się z innych kabaretów. Inaczej patrzyli na świat. Jacek twardo stał nogami na ziemi i nie liczył się z pieniędzmi, on je po prostu miał. Wydawał sumy olbrzymie nie tylko dla kieszeni studenta - na eleganckie ciuchy, markowe kosmetyki i sesje w sushi barach. Bartek miał wrażenie, jak by to on był chłopkiem z zabitej dechami dziury a nie potomkiem ordynata Kincza z Bartoszyc. Mimo, że Jacek nigdy nie okazywał przyjacielowi ani krzyny poczucia wyższości. To trzeba przyznać. „Ile Ci trzeba brachu” - bez namysłu wyciągał z kieszeni plik banknotów, kiedy koło 20-tego kończyła się bartkowa kasa ze stypendium naukowego.
Bartek wypił pół kieliszka i patrzył, jak Jacek chwieje się na hookerze. Wolak ocierał mankietem spocone czoło. Miał dosyć, ale nie zdawał sobie sprawy. Sięgnął do kubełka z lodem po Absoluta. Zapełnił brakujące pół kieliszka przyjaciela i nalał sobie aż po sam brzeżek. Na cud zakrawało, że nie ulał ani kropli podnosząc go do rozchylonych chciwie ust. Beknął obrzydliwie i nachylił się do Jacka.
- A ssso u siebie brachu. Nadal siedzisz na tej pieprzonej uczelni?
Kincz powoli wychylił wódkę aż do samego końca.
- Tiaaaa. Habilitację kończę. Ale wiesz - mam na boku też całkiem niezła firmę badawczą.
- Aaaaaa... Sondażownia dla tych buców z sejmu?
- Raczej dla biznesu. Wiesz, fikusy, CATI, takie tam. Da się żyć.
W szklistych oczach Jacka pojawiło się trzeżwiejsze spojrzenie.
- Nieważna kasa. Nieważne sraty doktoraty. Nieważne bzdety kobiety. Jak co do czego, to wiesz co jest ważne.
- Obyśmy tylko zdrowi byli i wódka dobrze zmrożona – zaśmiał się Jacek.
Bartek też się śmiał. Tak właśnie powtarzał lutując wódkę. Zarówno podczas hucznych imprez w akademiku, jak i kiedy we dwójkę pili w schronisku koło Pięciu Stawów. Jeszcze jedna różnica w spojrzeniu na świat. Może właśnie te różnice ich przyciągały do siebie podczas studiów? Oczywiście z biegiem czasu zadziałało prawo osmozy. Jacek przy Bartku przekonał się do kryminałów z Wallanderem i filmów braci Cohen. Bartek zaczął śmiać się na komediach Mela Brooksa i rozczytywać w klasycznych opowieściach graficznych ze stajni DC Comics. Tylko upijania się wódką nie polubił, czego Jacek za nic nie potrafił zrozumieć. Teraz postanowił nie pić już więcej. Też miał dosyć na dziś.
- Słuchaj, nie zamawiamy trzeciej flaszki. Dopijemy ostatnią kolejkę i do chaty. Wiesz, trzeba jutro zwlec się skoro świt o dziesiątej.
- Dobra, ale jedną na drogę. Kelner... – Jacek wyciągnął władczo rękę w stronę baru.
Jacek zachrapał na tylnim siedzeniu taksówki, kiedy zjeżdżali z ronda na Śródce. Sięgnął do kieszeni. Na szczęście miał pięć dych w gotówce. Powinno wystarczyć na peryferie Swarzędza, gdzie Jacek wybudował się jeszcze na ostatnim roku studiów. „A z powrotem trzeba będzie z buta na Rynek, żeby wypłacić na kolejną taksę. A może wzdłuż trasy wrócę pieszo do Poznania?” - Kincz snuł w myślach mało trzeźwe kalkulacje. Nie chciał przyznać się przed sobą, że najbardziej obawiał się odprowadzić Jacka do drzwi. To groziło spotkaniem twarzą w twarz z wybudzoną Małgorzatą. Nie zanosiło się na miłe powitanie. Nie oczekiwał, że małżonka powita pijanego w trupa Jacka bukietem kwiatów. Zwłaszcza w towarzystwie przyjaciela sprzed lat. Relacje Małgośki z Bartkiem były napięte na długo zanim została panią Wolakową. Mówiąc wprost nie znosili się od pierwszego spotkania we troje. Jacek próbował mediować, ale w końcu machnął ręką. Być może gdyby nie ta sytuacja, przyjaźń ze studiów nie wygasłaby tak szybko.
Skomentuj