Poznaliśmy się z moim mężem w nastoletnim wieku, zaczęliśmy być razem mając 18-19 lat, trzy lata później zaręczyny, w międzyczasie zamieszkaliśmy razem, po kolejnych trzech latach ślub. Przez cały ten okres idylla, nigdy się nawet nie pokłóciliśmy, nie licząc jakichś drobnych sprzeczek. Wszystko tak jak ma być, krok po kroku, jakby według ułożonego planu.
Pozornie.
Teraz jesteśmy rok po ślubie i jestem w kropce. Nie ukrywam, że jeszcze przed zaręczynami miewałam przejściowe problemy z libido (niespowodowane antykoncepcją), w zasadzie od początku studiów gdzieś w głowie pojawiała się złośliwa myśl o tym, że to jest czas na wyszalenie się, spróbowanie wielu rzeczy, ale zawsze tłumaczyłam sobie, że mam zbyt wiele do stracenia i że nie to jest przecież w życiu ważne. Złośliwie okazało się, że jest, bardziej niż się wydaje.
Mam go dość, jestem zmęczona nim i zmęczona tym związkiem kompletnie pozbawionym emocji, miałkiego seksu głównie dającego satysfakcję jemu, wszelkimi ograniczeniami jakie niesie ze sobą. Myślę o tych wszystkich rzeczach, których nie zrobiłam, a zrobiły moje koleżanki - nie mam nawet na myśli seksu, ale na przykład wyjazd za granicę na wymianę studencką (bo przecież mam zbyt wiele do stracenia na miejscu), praca za granicą, wszystko to, co mogłam zrobić dla siebie, swojego wykształcenia i co mogłam przeżyć w czasie przeznaczonym na nas itp. Wiem, że czasu nie cofnę, ale nie przeżyłam nawet jednego dnia swojego dorosłego życia wolna. Nie miałam kiedy zatęsknić za byciem z kimś, przekonania się kim jestem ja, w oderwaniu od niego. Mam wyrzuty sumienia, że to czuję, uważam, że nie zasłużyłam na te wszystkie dobre rzeczy, które mnie spotkały, bo przecież mam wszystko, a wciąż marudzę. Mam wobec niego dużo czułości, wiele nas łączy i to były zgodne lata, ale niestety - nie pociąga mnie, nie lubię się nawet z nim całować. Był pierwszą miłością, jedyną jaką znałam, to nie jest tak, że widzę te rzeczy dopiero teraz - widziałam je wcześniej, ale spychałam te myśli, że nie do końca jest mi tak dobrze, bo uważałam, że warto. Nie wiem czy rzeczywiście warto. On za to nie ma żadnych wad i to jest jego największa wada - nie kłócimy się, bo nie ma o co, on zawsze robi to, co trzeba, moja rodzina go uwielbia, od lat wierny, zakochany, niezawodny. Jeżeli są jakieś sprzeczki, to wyłącznie przez to, że ja zrobię coś nie tak, bo jemu się takie wpadki po prostu nie zdarzają. Jest miły, kulturalny, jest moim przyjacielem, ale to raczej ten typ faceta, którego kobiety zawsze zrzucają do friendzone, chociaż obiektywnie niczego mu nie brakuje. Raczej nie typ, który cię zerżnie na stole
Oczywiście - jakby sprawa była mało skomplikowana - poznałam kogoś. Nie jest to fascynacja erotyczna, takie mi się zdarzały wcześniej i zawsze potrafiłam ocenić, że to tylko kwestia hormonów. Tym razem chodzi o coś innego, czuję, że się zakoc***ę. Boję się. Odkrywam, że mogę mieć w życiu inne miłości, a wtedy znacznie trudniej uciszać te złośliwe myśli, które mówią, że przecież wszystko jest w porządku.
Nie potrafię wyrzucić z głowy myśli, że mam 25 lat i tak naprawdę wszystko co najlepsze już za mną, że nie mam co liczyć na emocjonalne porywy, nigdy nie przeżyję wakacyjnej miłości, nie zakocham się, nie poczuję motyli w brzuchu, a jeśli tak, to jeszcze gorzej...
Czy poprzewracało mi się w dupie i mogę liczyć na to, że to minie, czy mam podjąć jakieś kroki? Doradźcie. Potrzebuję kopa do przodu, ale nie mam pojęcia, gdzie jest przód.
[uprzedzając: nie, nie rozmawiałam z nim, on jest przekonany, że wszystko jest idealnie, nie chcę go zranić. Tak, udaję orgazmy od lat, większość. Jak mu powiem, że coś jest nie tak, to stwierdzi, że to dlatego że spędzamy ze sobą mało czasu albo co gorsza zaproponuje jakiś wyjazd, co jest mi ewidentnie nie na rękę ze względu na imperatyw uprawiania seksu na wyjazdach oraz obawy o mdłości z nadmiaru słodkości. Nie potrzebuję więcej czasu z nim, bo w zasadzie chciałabym go mniej. Nie wiem do czego chciałabym żeby prowadziła taka rozmowa]
Pozornie.
Teraz jesteśmy rok po ślubie i jestem w kropce. Nie ukrywam, że jeszcze przed zaręczynami miewałam przejściowe problemy z libido (niespowodowane antykoncepcją), w zasadzie od początku studiów gdzieś w głowie pojawiała się złośliwa myśl o tym, że to jest czas na wyszalenie się, spróbowanie wielu rzeczy, ale zawsze tłumaczyłam sobie, że mam zbyt wiele do stracenia i że nie to jest przecież w życiu ważne. Złośliwie okazało się, że jest, bardziej niż się wydaje.
Mam go dość, jestem zmęczona nim i zmęczona tym związkiem kompletnie pozbawionym emocji, miałkiego seksu głównie dającego satysfakcję jemu, wszelkimi ograniczeniami jakie niesie ze sobą. Myślę o tych wszystkich rzeczach, których nie zrobiłam, a zrobiły moje koleżanki - nie mam nawet na myśli seksu, ale na przykład wyjazd za granicę na wymianę studencką (bo przecież mam zbyt wiele do stracenia na miejscu), praca za granicą, wszystko to, co mogłam zrobić dla siebie, swojego wykształcenia i co mogłam przeżyć w czasie przeznaczonym na nas itp. Wiem, że czasu nie cofnę, ale nie przeżyłam nawet jednego dnia swojego dorosłego życia wolna. Nie miałam kiedy zatęsknić za byciem z kimś, przekonania się kim jestem ja, w oderwaniu od niego. Mam wyrzuty sumienia, że to czuję, uważam, że nie zasłużyłam na te wszystkie dobre rzeczy, które mnie spotkały, bo przecież mam wszystko, a wciąż marudzę. Mam wobec niego dużo czułości, wiele nas łączy i to były zgodne lata, ale niestety - nie pociąga mnie, nie lubię się nawet z nim całować. Był pierwszą miłością, jedyną jaką znałam, to nie jest tak, że widzę te rzeczy dopiero teraz - widziałam je wcześniej, ale spychałam te myśli, że nie do końca jest mi tak dobrze, bo uważałam, że warto. Nie wiem czy rzeczywiście warto. On za to nie ma żadnych wad i to jest jego największa wada - nie kłócimy się, bo nie ma o co, on zawsze robi to, co trzeba, moja rodzina go uwielbia, od lat wierny, zakochany, niezawodny. Jeżeli są jakieś sprzeczki, to wyłącznie przez to, że ja zrobię coś nie tak, bo jemu się takie wpadki po prostu nie zdarzają. Jest miły, kulturalny, jest moim przyjacielem, ale to raczej ten typ faceta, którego kobiety zawsze zrzucają do friendzone, chociaż obiektywnie niczego mu nie brakuje. Raczej nie typ, który cię zerżnie na stole
Oczywiście - jakby sprawa była mało skomplikowana - poznałam kogoś. Nie jest to fascynacja erotyczna, takie mi się zdarzały wcześniej i zawsze potrafiłam ocenić, że to tylko kwestia hormonów. Tym razem chodzi o coś innego, czuję, że się zakoc***ę. Boję się. Odkrywam, że mogę mieć w życiu inne miłości, a wtedy znacznie trudniej uciszać te złośliwe myśli, które mówią, że przecież wszystko jest w porządku.
Nie potrafię wyrzucić z głowy myśli, że mam 25 lat i tak naprawdę wszystko co najlepsze już za mną, że nie mam co liczyć na emocjonalne porywy, nigdy nie przeżyję wakacyjnej miłości, nie zakocham się, nie poczuję motyli w brzuchu, a jeśli tak, to jeszcze gorzej...
Czy poprzewracało mi się w dupie i mogę liczyć na to, że to minie, czy mam podjąć jakieś kroki? Doradźcie. Potrzebuję kopa do przodu, ale nie mam pojęcia, gdzie jest przód.
[uprzedzając: nie, nie rozmawiałam z nim, on jest przekonany, że wszystko jest idealnie, nie chcę go zranić. Tak, udaję orgazmy od lat, większość. Jak mu powiem, że coś jest nie tak, to stwierdzi, że to dlatego że spędzamy ze sobą mało czasu albo co gorsza zaproponuje jakiś wyjazd, co jest mi ewidentnie nie na rękę ze względu na imperatyw uprawiania seksu na wyjazdach oraz obawy o mdłości z nadmiaru słodkości. Nie potrzebuję więcej czasu z nim, bo w zasadzie chciałabym go mniej. Nie wiem do czego chciałabym żeby prowadziła taka rozmowa]
Skomentuj